„Cud w Dolinie Poskoków” to pełna humoru, czasami absurdalnego, opowieść o zbyt powolnym, pożegnaniu świata, którym (podobno) rządzą mężczyźni.


Pościgi, porwania, przebieranki, eksplozje i strzelaniny – czemu ma służyć ta dość ekstrawagancka oprawa? W szalonym pędzie w rytmie przebojów gwiazdy chorwackiego disco, Mišy Kovača, Kreszimir Poskok poszukuje godnej wybranki na żonę, która podniesie z ruiny dom pięciu mężczyzn przedwcześnie osieroconych przez Zorę.

Wysoko w górach leży Dolina Poskoków, rodu, który nosi nazwisko nie przez przypadek brzmiące tak samo jak nazwa wyjątkowo jadowitego gatunku żmij. W niewielkiej wiosce przetrwało już tylko pięciu mężczyzn – Jozo Poskok i jego czterej synowie. Od śmierci Zory, żony Joza i matki chłopców, nie najlepiej im się wiedzie: jedzą mamałygę przyrządzaną na nieskończenie wiele sposobów, chodzą w bieliźnie zafarbowanej na różowo i nieskutecznie zmagają się z rosnąca stertą brudnych naczyń. Jednak mimo wszystko próbują nie tracić animuszu, są panami swojej ziemi i sami ustanawiają na niej prawo. Biada temu, kto spróbuje się im przeciwstawić.

Na bolączki dnia codziennego zaprzyjaźniony ksiądz doradza, żeby któryś z nich się ożenił. Realizacji tego niezwykle trudnego zdania podejmie się Kreszimir, najstarszy z braci. Jego miłosne poszukiwania wywołają prawdziwą lawinę nieoczekiwanych zdarzeń i nadadzą narracji charakter trzymającego w napięciu thrillera i powieści drogi w jednym, z serią nagłych zwrotów akcji, w której pojawiają się policyjne pościgi, porwania, przebieranki, eksplozje i strzelaniny, a to wszystko w rytmie przebojów gwiazdy chorwackiego disco − Mišy Kovača.

Czy to całe zamieszanie doprowadzi do happy endu? Czy Poskok znajdzie wybrankę swojego serca, a w dolinie Poskoków wydarzy się cud?

***

Ante Tomić, jeden z najsłynniejszych pisarzy Południa, śmieszy, tumani i przestrasza w brawurowym rajdzie po bałkańskiej prowincji, pokazując przy tym Chorwację, jakiej nie uświadczycie z balkonu apartamentu nad Adriatykiem.
dr Aleksandra Wojtaszek, bałkanistka

Ante Tomić
Cud w Dolinie Poskoków
Przekład: Dorota Jovanka Ćirlić
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 8 maja 2024
 
 

Spis tre­ści

 
Roz­dział pierw­szy
opo­wiada o wszyst­kim za po­mocą nie­zli­czo­nych prze­pi­sów na przy­go­to­wa­nie ma­ma­łygi, o błę­dach po­peł­nia­nych przy pra­niu ko­lo­ro­wych ubrań i o zu­pie w po­piel­niczce, po­tem dwóch omal nie za­bi­jają, a je­den po­sta­na­wia się oże­nić i nie wia­domo kogo bar­dziej ża­ło­wać

Roz­dział drugi
opo­wiada o braku nie­wiast, także w mia­stach, o ko­bie­tach za­razę roz­no­szą­cych, które ofe­rują same sie­bie za po­mocą kom­pu­te­rów, oka­zuje się też, że Ser­bo­wie nie umieją prze­gry­wać, a na końcu pada deszcz, co nie jest ta­kie złe

Roz­dział trzeci
opo­wiada o tym, że ka­pi­ta­lizm to dy­na­miczny sys­tem, w któ­rym nic nie jest tam, gdzie daw­niej było, a tym­cza­sem jed­nej dziew­czy­nie zwi­duje się męż­czy­zna na drze­wie, po czym po­li­cjanci śpie­wają szla­giery Mišy Ko­vača

Roz­dział czwarty
opo­wiada o bez­na­dziej­nym sto­sunku chor­wac­kiej opi­nii pu­blicz­nej do obroń­ców oj­czy­zny, a po­tem jedna wska­zówka ze­gara zaj­dzie na drugą i po­jawi się nun­cjusz apo­stol­ski z brodą

Roz­dział piąty
wzywa oby­wa­teli, by zgło­sili się na naj­bliż­szy po­ste­ru­nek po­li­cji, je­śli zo­ba­czą ja­kie­goś ta­liba, któ­rego, gdy był jesz­cze ma­łym dziec­kiem, ad­op­to­wał cze­czeń­ski bo­jow­nik oże­niony z ba­skij­ską se­pa­ra­tystką

Roz­dział szó­sty
uczy o wyż­szo­ści czy­ta­nia, ale też że nie na­leży wie­rzyć wszyst­kiemu, co się prze­czyta, a w dal­szym ciągu opo­wie­ści pewna ko­bieta spada z du­żej wy­so­ko­ści i zo­staje za­warty za­kład o pizzę

Roz­dział siódmy
otwiera dys­ku­sję wo­kół tezy Scho­pen­hau­era, że wola jako siła spraw­cza po­tęż­niej­sza jest od ro­zumu, a po­tem na jed­nej ze sta­cji ben­zy­no­wych to­czy się żywa dys­ku­sja o wyż­szo­ści bia­łej rasy

Roz­dział ósmy
daje nam kilka war­to­ścio­wych rad, jak urzą­dzić dom, do tego jesz­cze mamy za­gadkę za­gu­bio­nych prze­ście­ra­deł, jed­nego żół­tego ze wzo­rem w ja­sno­nie­bie­skie kwiatki i dru­giego ró­żo­wego w białe kropki

Roz­dział dzie­wiąty
za­po­znaje nas z pod­ło­ściami czy­nio­nymi przez siły nie­czy­ste i krwa­wymi spo­so­bami walki prze­ciwko nim, a w środku mi­tycz­nego kon­fliktu do­bra ze złem, przy­pad­kowo i nie z wła­snej woli, lą­duje je­den szary jeż

Roz­dział dzie­siąty
uświa­da­mia nam, jak różne są, w za­leż­no­ści od miej­sca, po­ranne zwy­czaje, i że na­wet krety nie są ta­kie, jak kie­dyś były, po czym od­kry­jemy silne dzia­ła­nie afro­dy­zjaku, ja­kim jest ra­dziecki gra­nat­nik prze­ciw­pan­cerny

Roz­dział je­de­na­sty
opo­wiada o tym, że żadna zbrod­nia nie po­płaca i że ko­muś wcale nie było żal umie­rać, choć może nie tak od razu, a po­tem idziemy do sądu, gdzie pewna po­ważna pani uśmie­cha się ta­jem­ni­czo do pew­nego mło­dzieńca

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

opo­wiada o wszyst­kim za po­mocą nie­zli­czo­nych prze­pi­sów na przy­go­to­wa­nie ma­ma­łygi, o błę­dach po­peł­nia­nych przy pra­niu ko­lo­ro­wych ubrań i o zu­pie w po­piel­niczce, po­tem dwóch omal nie za­bi­jają, a je­den po­sta­na­wia się oże­nić i nie wia­domo kogo bar­dziej ża­ło­wać

Wy­soko w gó­rach leży Do­lina Po­sko­ków. Trudno ją zna­leźć, skryła się jak ob­wa­ro­wana twier­dza, tylko z jedną drogą otwie­ra­jącą się, wi­jącą ni­czym rzeka w pa­ro­wie, który za jed­nym z za­krę­tów nie­spo­dzie­wa­nie roz­sze­rza się w małe kra­sowe pole, a po­tem, za­le­d­wie dwie­ście me­trów da­lej, za­myka wy­soką, nie­mal pio­nową tur­nią. Tu, na ka­mie­ni­stej, rzadko osło­necz­nio­nej ziemi, jest kilka pól po­ro­śnię­tych ko­ni­czyną, cie­cie­rzycą, gdzie­nie­gdzie ziem­niaki, może ze dwie grządki ce­buli, z wy­sił­kiem wy­darte dzi­kiej gę­stwi­nie ro­kit­ni­ków, je­sio­nów i gra­bów. Po­ma­rań­czowe kwiaty dyni płoną na spła­chetku wy­kar­czo­wa­nej ziemi, ogro­dzo­nej skru­sza­łym mu­rem.
Na skraju pola, pod tur­nią, skryła się wieś z dzie­się­cioma nie­za­miesz­ka­nymi, roz­sy­pu­ją­cymi się, za­ro­słymi mchem ka­mien­nymi do­mami i sto­do­łami, tu i tam wi­dać po­roz­bi­jane da­chówki, a wśród tej pustki pręży się wy­nio­sły dwu­pię­trowy dom Jozy Po­skoka, je­dy­nego, który zo­stał tu z sy­nami, na oj­co­wiź­nie, na ziemi swo­jego roz­pro­szo­nego ple­mie­nia. Dawno już reszta Po­sko­ków się stąd wy­nio­sła, za­miesz­kali w da­le­kich mia­stach, po­szli do pracy, wy­kształ­cili dzieci, za­po­mnieli i o ro­dzin­nym gnieź­dzie, i o swo­jej od wie­ków bun­tow­ni­czej hi­sto­rii.
Bo byli to dumni, nie­po­korni lu­dzie, haj­ducy i prze­myt­nicy, któ­rzy, ukryci w owczych skó­rach, wy­pa­dali na­gle ze stada i krót­kimi, za­krzy­wio­nymi no­żami rżnęli jak leci tu­rec­kich po­bor­ców po­dat­ko­wych, au­striac­kich geo­me­trów, ju­go­sło­wiań­skich żan­dar­mów, po­li­cjan­tów i li­sto­no­szy. W ko­ściel­nych do­ku­men­tach pie­czo­ło­wi­cie od­no­to­wano wiele przy­pad­ków, że na­wet gdy pań­stwowy urzęd­nik prze­ce­nił swój au­to­ry­tet i zdo­był się na od­wagę, by po­je­chać do Do­liny Po­sko­ków, to po­tem długo już go nikt ani nie sły­szał, ani nie wi­dział. Pa­ste­rze wiele dni póź­niej znaj­do­wali go w ja­kiejś roz­pa­dli­nie, zżar­tego przez zwie­rzęta. Roz­po­zna­wali urzęd­nika do­piero po złotą ni­cią wy­szy­wa­nym mun­du­rze, który za ży­cia bie­dak but­nie no­sił.
Ale to za­prze­szła hi­sto­ria. Lu­dzie po­szli stąd, uznali miej­skie prawa i zwy­czaje, za­tarła się w nich do szczętu ta dzika, bun­tow­ni­cza na­tura, z po­wodu któ­rej daw­niej na­zwi­sko Po­sko­ków wy­ma­wiano trwoż­nym szep­tem, rzu­ca­jąc przy tym nie­unik­nione prze­kleń­stwo. Byli jak zdra­dziec­kie żmije, po­skoki wła­śnie. Zo­stał tylko Jozo, ku zgro­zie jego żony Zory, zmar­łej rok wcze­śniej.
Jesz­cze kiedy my­ślała, że jej słowa mogą od­nieść ja­kiś sku­tek, Zora za­kli­nała Jozę, by ucie­kli od tego ka­mie­ni­ska, tych gór­skich ciem­nych za­pa­dlin, głę­bo­kiego, nie­prze­nik­nio­nego mroku zi­mo­wych nocy, gdy tylko sły­sząc od­le­gły sko­wyt wilka, wiesz, że jesz­cze nie umar­łeś i nie spo­czy­wasz w zim­nym gro­bie. Pro­siła, by prze­nie­śli się tam, gdzie jest świa­tło i gwar lu­dzi, śmiech, mu­zyka, może gdzieś nad mo­rze, by mo­gli żyć z in­nymi, obok tych wszyst­kich kio­sków, ja­dło­dajni, poczty, po­go­to­wia ra­tun­ko­wego i szkoły, by mieli do­stęp do te­le­fonu i bie­żącą wodę.
– Lek­cej by nam było żyć, Jozo – szep­tała bła­gal­nym gło­sem żona późną nocą, sztur­cha­jąc go nogą pod koł­drą.
– Idź do czorta! – bur­czał, od­wra­ca­jąc się do niej dupą. – Gdy­bym po­szedł na dół, toby przy­szli, że­bym za­re­gi­stro­wał auto.
– Wszy­scy re­je­strują auta. Taki jest po­rzą­dek, czło­wieku boży.
– A nie, ja nie! Kogo ob­cho­dzi, co ja mom, a czego ni mom!
Zora ża­ło­śnie wzdy­chała, łzy spły­wały jej po po­licz­kach. Pła­kała i la­men­to­wała chyba na­wet przez całe pierw­sze dzie­sięć lat ich mał­żeń­stwa, a po­tem łez jej za­bra­kło. Rap­tem za­mil­kła i ni­gdy wię­cej nie roz­ma­wiała z mę­żem. Z męką na­le­wała mu zupę do ta­le­rza i po­pra­wiała koł­nie­rzyk ko­szuli, kła­dli się bez słowa w mał­żeń­skie łoże i wsta­wali, nie mó­wiąc so­bie dzień do­bry. Na­wet wia­dome sprawy za­ła­twiali w ab­so­lut­nej ci­szy. I tak przez po­nad trzy­dzie­ści lat. Jakby przy­się­gła Naj­święt­szej Pa­nience, Zora mil­czała tak, póki nie przy­szła do niej śmierć, a wtedy po raz ostatni z czu­ło­ścią spoj­rzała na męża i sła­bym gło­sem szep­nęła:
– Ty gnoju.
I umarła, zo­sta­wia­jąc Jozę z czwórką wpraw­dzie do­ro­słych, ale nie­przy­jaź­nie do niego na­sta­wio­nych sy­nów: Kre­szi­mi­rem, Bra­ni­mi­rem, Zvo­ni­mi­rem i Do­ma­go­jem.
Stary Po­skok, za­wzięty, za­wsze po­nury męż­czy­zna, ni­gdy w ży­ciu nie po­wie­dział ni­komu mi­łego słowa, nie po­gła­skał po gło­wie czy, a gdzieżby tam, uca­ło­wał. Gdyby zaś kto­kol­wiek spró­bo­wał jego po­ca­ło­wać, Jozo by go z miej­sca za­tłukł. Je­śli na­wet ko­goś lu­bił, nie oka­zy­wał tego, a z sy­nami miał szcze­gólny pro­blem, bo wszy­scy byli od niego wy­żsi. Taki stłam­szony ja­kiś, na­bity w so­bie oj­ciec jesz­cze ja­koś ich to­le­ro­wał, póki byli drob­niejsi, ale kiedy któ­ryś z sy­nów skoń­czył trzy­na­ście, czter­na­ście lat i prze­rósł swo­jego ro­dzi­ciela, ten na­tych­miast za­czy­nał go nie­na­wi­dzieć i nie chciał oglą­dać na oczy. A oni czte­rej, na po­do­bień­stwo przod­ków matki, wy­strze­lili w górę, mo­carni męż­czyźni z nich byli, a oj­czu­lek ze swo­jej ża­biej per­spek­tywy ob­ser­wo­wał ich złym okiem i na­uczył się z cza­sem, że nie­źle trzeba po­głów­ko­wać, gdyby chcieć któ­re­goś z nich choćby lekko dziob­nąć. Wła­ści­wie to się ich tro­chę bał. Jesz­cze te­raz, gdy nad­cho­dzi zmiana po­gody, w ko­ściach czuje mro­wie­nie po bójce z Kre­szi­mi­rem sprzed dwu­dzie­stu lat.
Kre­szi­mir nie mógł mieć wtedy wię­cej niż lat sie­dem­na­ście, uła­mał trzo­nek sie­kiery, a Jozo, nie­wiele my­śląc, wal­nął go w twarz, syn zaś, Boże mój, zła­pał go za klatę i plask, plask, plask, plask, bac­khand, fo­re­hand, bac­khand, fo­re­hand, bac­khand, fo­re­hand… Kre­szo aż do dzi­siaj pew­nie by nie prze­stał, gdyby oj­czu­lek wbrew spor­to­wym za­sa­dom nie tra­fił go ko­la­nem pro­sto w kro­cze. Kre­szo sku­lił się i upadł, a Jozo ru­szył, by sprawę do­koń­czyć. Ude­rzył go dwa razy w że­bra, ale kiedy się za­mach­nął po raz trzeci, mały zła­pał go za nogę. Po­wa­lił syn ojca na zie­mię, wlazł na niego, chwy­cił za włosy i za­czął wa­lić po­ty­licą ojca o zie­mię. Już pra­wie nie­przy­tomny, Jozo, na szczę­ście, ja­koś wy­rwał rękę, wbił palce pro­sto w oczy Kre­szy, uwol­nił się i uciekł.
Przez całe po­po­łu­dnie ci dwaj prze­my­kali po wzgó­rzach, cze­kali z sie­kie­rami w za­sadz­kach i ci­skali ka­mie­niami je­den w dru­giego, póki oj­ciec nie padł na wpół mar­twy pod jed­nym z klo­nów. Kre­szi­mir zła­mał ojcu nos, pisz­czel i dwa że­bra.
Przed zmro­kiem Jozo na czwo­ra­kach le­dwo się do­wlókł do domu, a tam, no pro­szę, w progu stoi Zora i zło­śli­wie się uśmie­cha. Za­do­wo­lona, nie­wierna suka, dia­bel­ski po­miot nie­wie­ści.
– Śmiej się, śmiej – mówi Jozo, plu­jąc krwią. – Zo­ba­czysz tego dru­giego.
Naj­star­szy syn, prawdę mó­wiąc, też nie wy­szedł ze star­cia bez szwanku, spu­chło mu ra­mię, miał roz­cięty łuk brwiowy i dwa wy­bite zęby, jed­nak wszy­scy uznali, że Jozo prze­grał bi­twę. Jego sława od tego czasu za­częła blak­nąć. Mimo póź­niej­szych walk, i z Kre­szi­mi­rem, i z resztą na­rybku, ni­gdy swo­jego mi­strzow­skiego pasa nie od­zy­skał.
Od­kąd umarła mu żona, zmu­szony jest roz­ma­wiać z sy­nami wię­cej niżby chciał. Nie wy­cho­dzi zbyt czę­sto z domu, wziął na sie­bie obo­wią­zek szy­ko­wa­nia po­siłku dla ro­dziny, bo na­gle od­krył, że po­doba mu się to go­to­wa­nie, eks­pe­ry­men­to­wa­nie z przy­pra­wami, wy­my­śla­nie prze­pi­sów. Ma­ma­łyga na przy­kład. To nie­sa­mo­wite, na ile spo­so­bów można ją przy­rzą­dzić. Jozo na­sta­wia wodę, żeby za­wrzała, wsy­puje ka­szę, po­tem na mi­nutę przed­tem, nim masa się tro­chę za­gę­ści, lekko mie­sza­jąc, do­daje – a to starty ser, a to pod­pra­żoną wę­dzoną szy­neczkę z ce­bulką albo pasz­tet z wą­tróbki, albo po­mi­dorki, prze­cier z mar­chewki, mie­lone orze­chy, cy­na­mon, miód, dżem z mo­reli, jo­gurt owo­cowy… Stary za­wsze się roz­anie­lał, od­kry­wa­jąc nowy smak ma­ma­łygi, na­wet gdy nie­spe­cjal­nie przy­padł do gu­stu jego sy­nom, któ­rzy raz do­stali sraczki po ka­szy z ka­kao. Mimo to oj­czu­lek się nie pod­da­wał. On by ma­ma­łygę mógł jeść każ­dego dnia.
I rze­czy­wi­ście każ­dego dnia wszy­scy ją je­dzą.
– Co znowu, ja­kie gówno tym ra­zem żeś dał? – pyta któ­ryś z sy­nów sie­dzą­cych przy stole, ze wstrę­tem grze­biąc łyżką w grzą­skiej brei o nie­wia­ry­god­nie bru­nat­nym ko­lo­rze.
– Musz­tardę.
– Ociec, ty chory je­steś.
– Pro­szę ja was, je­śli nie sma­kuje, tamci ma­cie piec – od­parł Jozo, wy­ko­nu­jąc zde­cy­do­wany ruch w stronę kuchni.
Tym zda­niem koń­czył się każdy bunt w ja­dalni, bo nikt nie miał ochoty wziąć na sie­bie obo­wiązku go­to­wa­nia. Tak jak nikt nie kry­ty­ko­wał Do­ma­goja, naj­młod­szego spo­śród nich, że po śmierci „uko­cha­nej żony i matki” na­gle za­jął się pra­niem. Wszy­scy bez słowa pre­ten­sji no­szą coś jakby nie do końca mę­skiego, ró­żowe ga­cie na przy­kład, bo Do­ma­goj na po­czątku nie wie­dział, że białe i ko­lo­rowe rze­czy na­leży prać od­dziel­nie.

– Gru­uuu-huuu! Gruu-hu! Hu!
Ci­che gru­cha­nie nio­sło się echem po ka­mie­ni­stym kra­sie, wśród drzew, na któ­rych le­dwo co po­ja­wiły się drobne bla­do­zie­lone listki, w ten sło­neczny wio­senny po­ra­nek, kiedy na­tura jesz­cze od­po­czy­wała. Wszystko do tej chwili zda­wało się trwać w spo­koju i peł­nej har­mo­nii, nikt dla ni­kogo na tym świe­cie nie był wro­giem. Szary my­szo­łów nie­ru­chomo przy­cup­nął na czubku dębu, a żmije le­ni­wie wy­le­gi­wały się w słońcu na ka­mie­niach. Na­wet wiatr ucichł, rosa błysz­czała na srebr­nych nit­kach pa­ję­czyn. I wtedy skądś ode­zwała się tur­kawka i w Do­li­nie Po­sko­ków na­gle dało się wy­czuć nie­ja­sne na­pię­cie.
– Gru­uuu-huuu! Gruu! Hu! – roz­le­gło się gru­cha­nie raz jesz­cze, a sie­dzący w kuchni Jozo pod­niósł wzrok znad ga­zety i za­czął uważ­nie na­słu­chi­wać, tak jak Kre­szi­mir, który w ga­rażu na­pra­wiał wła­śnie ze­psutą rurę wy­de­chową. Bra­ni­mir i Do­ma­goj na po­dwó­rzu rą­bali drewno i za­marli na­gle z sie­kie­rami unie­sio­nymi w górę.
– Gru­uuu-huuu! Gruu! Hu-hu! – ode­zwał się nie­wi­doczny ptak po raz trzeci, a chło­pacy rzu­cili wszystko i po­bie­gli do domu, do ma­łego schowka pod scho­dami.
Ki­lo­metr ni­żej od Do­liny Po­sko­ków biała łada niva Elek­tro­dy­stry­bu­cji pod­ska­ki­wała w tym cza­sie na wy­bo­istej dro­dze przez wą­wóz.
– Od ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego czwar­tego – po­wie­dział sie­dzący obok kie­rowcy wą­tły dwu­dzie­sto­letni mło­dzie­niec, prze­rzu­ca­jąc ja­kieś pa­piery.
– Nie pier­dol! – krzyk­nął zdu­miony, nie­wiele star­szy gru­bawy kie­rowca. – Od osiem­dzie­sią­tego czwar­tego nie płacą za prąd?!
– Tyle wia­domo na tę chwilę – za­zna­czył jego pa­sa­żer. – Może wcze­śniej też nie pła­cili, ale dane z daw­nych lat ar­chi­wi­zo­wane są w piw­nicy.
– Nie mogę uwie­rzyć. A py­ta­łeś kogo, czy im słali upo­mnie­nia, czy kto po­my­ślał, coby ich od­ciąć?
– Nikt nic o nich nie wie.
– W pale się nie mie­ści.
– Nikt w fir­mie ni­gdy nie sły­szał o Do­li­nie Po­sko­ków. Może tylko stary Ne­diljko. Znasz Ne­diljka, ten ku­lawy, po No­wym Roku na eme­ry­turę idzie. Tak mi się zda, że on by mógł coś wie­dzieć. Spoj­rzał na mnie ja­koś wy­stra­szony, kie­dym go spy­tał, ale nic nie chciał rzec.
– Dziwne.
– Po­wie­dział tylko: „Je­śli ro­zum masz, nosa w to nie wsa­dzaj”. „Ale czemu, pa­nie Ne­diljko – py­tam ja. – O co się roz­cho­dzi? Za­wsze w ta­kich oko­licz­no­ściach od­ci­namy użyt­kow­ni­ków”.
– Mały, syćko żem ci po­wie­dzioł – on na to. – Ostaw Do­linę Po­sko­ków. Za­po­mnij, żeś o niej sły­szał.
– Mnie to pach­nie ja­kąś piz­da­rią – pod­su­mo­wał kie­rowca. – Spraw­dzi­łeś, czy tam w ogóle ja­cyś lu­dzie są, czy tam we wą­wo­zie żyje jesz­cze jaki człek?
Ten na sie­dze­niu obok kie­rowcy chciał po­wie­dzieć, że nie­wąt­pli­wie ktoś tam w gó­rze żyje, bo od­no­to­wano znaczne zu­ży­cie ki­lo­wa­tów, ale to oka­zało się już zby­teczne. Je­den z do­wo­dów ży­cia w Do­li­nie Po­sko­ków wła­śnie po­ja­wił się po pra­wej strony drogi, dzie­sięć me­trów przed nimi, mie­rząc groź­nie z pół­au­to­ma­tycz­nego ka­ra­binu w przed­nią szybę sa­mo­chodu łada niwa. A po­tem z le­wej strony, zza gę­stwiny krza­ków, wyj­rzał drugi z pi­sto­le­tem.
– Co za…! – szep­nął chudy współ­pa­sa­żer zdu­miony, a kie­rowca szybko ze­brał się w so­bie, brzydko prze­klął Stwo­rzy­ciela nieba i ziemi, wrzu­cił wsteczny bieg i cof­nął się o kilka me­trów. Ale wtedy na drogę za nimi wy­sko­czył trzeci, z ręczną wy­rzut­nią ra­kie­tową, non­sza­lancko prze­rzu­coną przez ra­mię. Te­re­nowa ekipa przed­się­bior­stwa pu­blicz­nego nie miała drogi ucieczki.
– Za­gaś sil­nik i ręce na kie­row­nicę! Co­bym ino je zo­ba­czył! – na­ka­zał Kre­szi­mir, ostroż­nie pod­cho­dząc z pół­au­to­ma­tycz­nym ka­ra­bi­nem, wciąż jesz­cze za­wie­szo­nym na ra­mie­niu, i zer­ka­jąc w ce­low­nik.
Kie­rowca za­ha­mo­wał, wy­łą­czył sil­nik. Obaj in­truzi unie­śli po­tem wolno, stra­chli­wie ręce do góry, po­ka­zu­jąc, że przy­je­chali nie­uzbro­jeni, z po­ko­jo­wym za­mia­rem. Trzech Po­sko­ków oto­czyło szybko ich sa­mo­chód.
– E-lek-tro… – sy­la­bi­zo­wał z wy­sił­kiem Bra­ni­mir, czy­ta­jąc na­pis nad żółtą plamą nad drzwiami.
– Elek­tro­dy­stry­bu­cja – po­mógł mu Do­ma­goj.
– Wy­sia­dać! – krzyk­nął Kre­szi­mir, czub­kiem lufy stu­ka­jąc w szybę łady. – Obaj! Wy­sia­dać z sa­mo­chodu!
– My w spra­wie prądu – ośmie­lił się ode­zwać kie­rowca z rę­kami wy­soko w gó­rze.
– Mamy pewne wąt­pli­wo­ści w związku z wa­szymi ra­chun­kami – do­dał to­wa­rzysz kie­rowcy.
– Nie mamy żad­nych wąt­pli­wo­ści w związku z wa­szymi ra­chun­kami – po­pra­wił go kie­rowca. – Przy­je­cha­li­śmy po pro­stu spraw­dzić, czy są ja­kieś…
– Kto was na­słał? – prze­rwał mu Kre­szi­mir.
– No, ci… – ją­kał się kie­rowca. – My od prądu je­ste­śmy.
– Gnoju je­den, nie sły­szysz, o co cię człek pyto?! – krzyk­nął Bra­ni­mir gniew­nie, prze­pchnął się mię­dzy braćmi i przy­ło­żył pra­cow­ni­kowi Elek­tro­dy­stry­bu­cji pi­sto­let do głowy. – Kto was na­słał, gnoju je­den?!
– My-my-my w spra­wie prądu – po­wtó­rzył nie­szczę­śnik drżą­cym gło­sem. – Nikt nas nie na-na-słał. Sami przy­je­cha­li­śmy.
– Kre­szo, daj go ubić, tu, na miej­scu – po­pro­sił Bra­ni­mir star­szego brata. – Jak jed­nego ubi­jemy, drugi za­cznie ga­dać.
Kre­szi­mir za­trzy­mał się, by roz­wa­żyć pro­po­zy­cję, a po­tem zro­bił prze­czący gest ręką.
– Do domu ich weź. Stary bę­dzie wie­dział, co z nimi zro­bić.

 
Wesprzyj nas