„W mojej rodzinie każdy kogoś zabił” to niewiarygodnie wciągająca i diabelnie błyskotliwa mieszanka klasycznego i współczesnego kryminału.
Benjamin Stevenson, autor zdobywający coraz większą popularność w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej, proponuje fanom literatury z suspensem pełną inteligentnego humoru i zawiłych intryg powieść, która łączy niepowtarzalną atmosferę i nastrój filmów „Na noże” i „Trop” oraz książek Agathy Christie.
Cunninghamowie spędzają wspólnie czas w oddalonym ośrodku narciarskim podczas straszliwej burzy śnieżnej. Już wkrótce kolejni członkowie rodziny padają ofiarą niezidentyfikowanego mordercy…
Ern szykuje się do rodzinnego zjazdu. Towarzystwo, które ma się spotkać, traktuje go jak zakałę rodziny po tym, co się wydarzyło przed trzema laty. Cumminghamowie nie zapominają, i choć Ern nie jawi się jako czarny charakter, najwięcej żalu wylewa się na niego.
Matka, ojczym z córką, ciotka wraz z mężem, była żona, również była żona brata – wszyscy oczekują najważniejszego gościa, a pojawia się trup…
W mojej rodzinie każdy kogoś zabił
Przekład: Grażyna Woźniak
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 24 kwietnia 2024
1. Przestępca musi zostać wspomniany na początku historii, ale nie może to być ktoś, kogo myśli czytelnik mógł śledzić.
2. Wszelkie przejawy działania sił nadprzyrodzonych lub ponadnaturalnych są z góry wykluczone.
3. W powieści może pojawić się co najwyżej jedno sekretne pomieszczenie albo przejście.
4. Nie wolno sięgać po nieodkryte trucizny i urządzenia, których działanie wymagałoby żmudnego naukowego wyjaśnienia na końcu książki.
5. Od autora: punkt usunięty ze względu na przestarzały koncept kulturowy.
6. Detektyw nie może rozwiązać zagadki dzięki przypadkowemu zrządzeniu losu ani dziwnemu przeczuciu.
7. Detektyw nie może się okazać sprawcą zbrodni.
8. Detektyw może się opierać wyłącznie na wskazówkach, które są natychmiast dostępne dla czytelnika.
9. Niezbyt bystremu przyjacielowi detektywa, Watsonowi, nie wolno ukrywać myśli, które przychodzą mu do głowy; może tylko nieznacznie ustępować inteligencją przeciętnemu czytelnikowi.
10. Występowanie bliźniąt i sobowtórów jest zabronione, chyba że czytelnicy zostaną na to odpowiednio przygotowani.
Dziesięć przykazań pisania powieści detektywistycznych według Ronalda Knoxa, 1929
Prolog
W mojej rodzinie każdy kogoś zabił. Niektórzy z nas, ci osiągający najlepsze wyniki, zrobili to nawet więcej niż raz.
Nie chcę zabrzmieć dramatycznie, ale taka jest prawda, a kiedy przyszło mi spisać tę historię – co okazało się szczególnie trudne ze względu na sprawną tylko jedną rękę – uświadomiłem sobie, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko opowiedzieć wszystko uczciwie. Chociaż to rzecz oczywista, współcześni autorzy kryminałów czasem o niej zapominają. Koncentrują się raczej na sztuczkach i asach wyciąganych z rękawa niż kartach, które mają w ręku. Uczciwość jest tym, co wyróżnia powieści stworzone w złotym wieku kryminału przez autorów takich jak Agatha Christie czy G.K. Chesterton. Wiem to, bo piszę książki poświęcone pisaniu książek. Rzecz w tym, że istnieją pewne zasady. Niejaki Ronald Knox, również należący do tego gangu, spisał je swego czasu i nazwał przykazaniami. Znajdziecie je na samym początku tomu, w części, którą wszyscy z reguły pomijają, jednak możecie mi wierzyć, że warto do niej wrócić. Właściwie powinniście sobie zaznaczyć tę stronę. Nie będę was zanudzał szczegółami – zasadniczo ten dekalog sprowadza się do jednego: złotą regułą złotego wieku jest uczciwość.
Oczywiście w tym przypadku nie mamy do czynienia z powieścią. Ta historia wydarzyła się naprawdę. Zostałem postawiony przed koniecznością rozwiązania zagadki morderstwa. A w zasadzie kilku. Trochę się jednak zagalopowałem.
Chodzi o to, że czytam mnóstwo kryminałów. Znam większość tak popularnych ostatnimi czasy książek z niewiarygodnym narratorem, w których osoba opowiadająca historię najczęściej kłamie. Podejrzewam, że podczas lektury mojej relacji zaliczycie mnie do tej samej kategorii. Otóż nic bardziej mylnego. Możecie mnie wręcz nazywać wiarygodnym narratorem. Wszystko, co powiem, będzie prawdą, a przynajmniej tym, co uważałem za prawdę w momencie przeżywania danego zdarzenia. Słowo.
Zgodnie z ósmym i dziewiątym przykazaniem Knoxa – występuję tu bowiem jednocześnie w roli Watsona i detektywa, pisarza oraz śledczego – mam obowiązek prezentować wam wskazówki oraz własne przemyślenia. Jednym słowem: grać w otwarte karty.
Mogę wam to udowodnić. Jeśli zależy wam wyłącznie na krwawych szczegółach, to nawiązania do śmierci albo jej opisy pojawiają się na stronach: 26, 61, 83, 93 (2 w cenie 1) i aż trzy razy na stronie 101. Potem jest trochę dłużyzn, ale akcja ponownie nabiera tempa na stronach 206, 245 (mniej więcej), 256, 267, 291, w okolicach stron 284–292 (trudno powiedzieć), na stronach 305 i 413. Przysięgam, że to prawda, chyba że zecer się pomyli. W całej historii jest tylko jedna dziura fabularna, w którą dałoby się wjechać ciężarówką. Mam tendencję do spoilerów. W książce nie znalazła się ani jedna scena erotyczna.
Co jeszcze?
Pewnie wypadałoby się przedstawić. Nazywam się Ernest Cunningham. Brzmi trochę staroświecko, więc ludzie najczęściej mówią do mnie Ern albo Ernie. Należałoby od tego zacząć, ale obiecałem być wiarygodny, a nie kompetentny.
Zważywszy na to, co już wam powiedziałem, nie bardzo wiem, jak wystartować. Używając określenia „każdy”, miałem na myśli moją gałąź drzewa genealogicznego naszej rodziny. Chociaż kuzynce Amy zdarzyło się przynieść niedozwoloną kanapkę z masłem orzechowym na firmowy piknik, przez co prawie posłała swoją koleżankę z działu personalnego na tamten świat, nie zamierzam jej umieszczać na karcie do gry w bingo.
Słuchajcie, nie jesteśmy rodziną psychopatów. Część z nas jest dobra, część zła, a niektórzy po prostu mieli pecha. Do której z tych grup zaliczam siebie? Na razie nie zdecydowałem. Naturalnie pozostaje jeszcze kwestia seryjnego mordercy znanego jako Czarny Język, który wmieszał się w całą tę historię, oraz dwustu sześćdziesięciu siedmiu tysięcy dolarów w gotówce, ale dojdziemy do tego w odpowiednim czasie. Pewnie zastanawiacie się teraz nad czymś innym. Powiedziałem „każdy” i obiecałem grać z wami w otwarte karty.
Czy kogoś zabiłem? A i owszem.
Kto to był?
Zaczynajmy.
Mój brat
Rozdział 1
Snop światła wpadający przez zasłony zasygnalizował mi, że mój brat właśnie zaparkował na podjeździe. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę po wyjściu przed dom, był rozbity lewy przedni reflektor w samochodzie Michaela. Drugą zaś była krew.
Księżyc już się schował, słońce jeszcze nie wzeszło, ale nawet w ciemności dokładnie wiedziałem, czym są ciemne plamki na roztrzaskanej lampie pojazdu i rozmazane ślady wzdłuż potężnego wgłębienia w nadkolu.
Nie należę do nocnych marków, ale Michael zadzwonił do mnie pół godziny wcześniej. Był to jeden z tych telefonów, przy których dźwięku od razu wiesz, że nie chodzi o wygraną na loterii. Mam kilkoro przyjaciół, którym zdarza się zadzwonić z Ubera w drodze powrotnej z jakiejś szalonej imprezy, żeby mi o niej opowiedzieć. Michael się do nich nie zalicza.
Właściwie to kłamstwo. Nie przyjaźniłbym się z kimś, kto ośmieliłby się budzić mnie telefonem po północy.
– Musimy się zobaczyć. Teraz.
Michael dyszał do słuchawki. Brak identyfikacji numeru, czyli dzwonił z automatu. Albo baru. Przez pół godziny drżałem jak osika, mimo grubej kurtki, przecierając zaparowaną szybę w oknie, żeby nie przegapić jego przyjazdu. W końcu oddaliłem się z posterunku, usiadłem na kanapie i zamknąłem oczy, a wtedy światła reflektorów zabarwiły mi wewnętrzną stronę powiek na czerwono.
Usłyszałem pomruk, gdy zatrzymał samochód, po czym wyłączył silnik, ale nie elektrykę. Otworzyłem oczy i na moment wlepiłem wzrok w sufit, jakbym wiedział, że kiedy wstanę z tej kanapy, moje życie nieodwracalnie się zmieni, i wyszedłem z domu. Michael siedział w aucie, z głową opartą na kierownicy. Przeciąłem samotny snop światła, przechodząc przed maską, żeby zapukać w szybę od strony kierowcy. Mój brat wysiadł. Jego twarz przybrała barwę popiołu.
– Masz szczęście, że obyło się bez pomocy drogowej – stwierdziłem, ruchem głowy wskazując rozbity reflektor.
– Przejechałem kogoś.
– Mhm. – Jeszcze nie całkiem się obudziłem, więc nie zwróciłem uwagi na to, że powiedział „kogoś”, a nie „coś”. Nie miałem pojęcia, jak inni ludzie zachowują się w podobnych sytuacjach; przytaknięcie bratu wydawało się dobrym pomysłem.
– Faceta. Walnąłem w niego. Leży z tyłu.
Błyskawicznie się rozbudziłem. Z tyłu?
– Co, u diabła, masz na myśli, mówiąc: z tyłu? – zapytałem.
– Koleś nie żyje.
– Leży na tylnym siedzeniu czy w bagażniku?
– A jakie to ma znaczenie?
– Piłeś?
– Niedużo. – Zawahał się. – Może troszeczkę.
– Tylne siedzenie? – Zrobiłem krok do przodu i sięgnąłem w stronę klamki, ale Michael mnie powstrzymał. – Musimy go zawieźć do szpitala – dodałem, nieruchomiejąc.
– Przecież i tak nie żyje.
– Nie wierzę, że się o to spieramy. – Przeciągnąłem dłonią po włosach. – Daj spokój, Michael. Jesteś pewien?
– Żadnych szpitali. Szyja wygięła mu się w paragraf. Czaszka wywróciła się na drugą stronę.
– Wolałbym to usłyszeć od lekarza. Możemy zadzwonić do Sof…
– Wtedy Lucy się dowie – wszedł mi w słowo. Rozpaczliwy ton, jakim wypowiedział imię żony, jasno wskazywał na to, że skończyłoby się rozwodem.
– Wszystko się jakoś ułoży.
– Piłem.
– Troszeczkę – przypomniałem mu.
– Tak. – Milczał przez dłuższą chwilę. – Tylko trochę.
– Policja na pewno zrozu… – zacząłem, jednak obaj wiedzieliśmy, że na sam dźwięk nazwiska „Cunningham” ściany posterunków zaczynają się trząść w posadach. Ostatnio znajdowaliśmy się w pomieszczeniu pełnym policjantów podczas pogrzebu, otoczeni morzem niebieskich mundurów. Byłem na tyle wysoki, żeby okręcić się wokół przedramienia matki, i wystarczająco młody, żeby nie odkleić się od niego do końca dnia. Przez krótki moment wyobraziłem sobie, co pomyślałaby Audrey, widząc nas skulonych w mroźny poranek i kłócących się o czyjeś życie, ale szybko odsunąłem od siebie tę myśl.
– Nie zabiłem tego człowieka. Najpierw ktoś go zastrzelił, a potem go przejechałem.
– Mhm. – Starałem się to powiedzieć takim tonem, jakbym mu wierzył, ale nie bez kozery moje aktorskie résumé ogranicza się wyłącznie do niemych ról w szkolnych przedstawieniach: zwierząt gospodarskich, ofiar morderstw, drzew. Ponownie spróbowałem otworzyć drzwi samochodu, ale okazały się zablokowane.
– Po prostu go stamtąd zgarnąłem. Uznałem, że to lepsze, niż zostawić ciało na ulicy. A później nie mogłem wymyślić, co dalej, więc przyjechałem tutaj.
Skinąłem milcząco głową. Rodzina to potężna siła.
Mój brat przytknął sobie dłonie do ust i zaczął mówić przez palce. Na czole odcisnął mu się niewielki czerwony ślad po kierownicy.
– Nie będzie miało znaczenia, dokąd go zawieziemy – odezwał się.
– Okej.
– Powinniśmy go pochować.
– Okej.
– Przestań to robić.
– W porządku.
– Miałem na myśli to, żebyś przestał mi przytakiwać.
– W takim razie zabierzmy go do szpitala.
– Po czyjej jesteś stronie? – Michael zerknął w stronę tylnego siedzenia, wsiadł do samochodu i odpalił silnik. – Wszystkim się zajmę. Wskakuj.
Wiedziałem, że wsiądę, chociaż nie do końca rozumiałem, dlaczego to robię. Jakaś cząstka mnie uznała chyba, że jeśli będę tam z Michaelem, zdołam mu przemówić do rozumu. W głębi duszy miałem jednak świadomość, że kiedy stoi przed tobą twój starszy brat i mówi ci, że wszystkim się zajmie, to niezależnie od tego, czy masz pięć czy trzydzieści pięć lat, wierzysz mu. Rodzina to potężna siła, bez dwóch zdań.
Tak na szybko: w tym fragmencie mam trzydzieści osiem lat, a obecnie – czterdzieści jeden, ale pomyślałem, że lepiej odjąć sobie parę wiosen, by mojej wydawczyni łatwiej było namówić jakiegoś znanego aktora na przyjęcie tej roli.
Wsiadłem więc do samochodu. W przestrzeni na nogi po stronie pasażera leżała niezapięta sportowa torba marki Nike. Była wypchana gotówką, nie podzieloną schludnie na pliki za pomocą gumek recepturek czy papierowych pasków, jak to się widzi na filmach, tylko wrzuconą do środka byle jak i wysypującą się na podłogę. Dziwnie się czułem, tak po prostu kładąc na niej nogi, bo pieniędzy było od groma, a poza tym założyłem, że facet z tyłu stracił przez nie życie. Nie spojrzałem we wsteczne lusterko. No dobra, zerknąłem parę razy, ale zobaczyłem tylko bezkształtną ciemną bryłę, która bardziej przypominała czarną dziurę niż zwłoki, i za każdym razem szybko odwracałem wzrok.
Michael wycofał samochód z podjazdu. Kieliszek do szotów, czy coś w tym stylu, przetoczył się po desce rozdzielczej i wpadł pod siedzenie. W powietrzu unosiła się słaba woń whisky. Po raz pierwszy ucieszyłem się, że mój brat popala zioło, bo jego zapach, którym zdążyła przesiąknąć tapicerka, maskował odór śmierci. Gdy zjechaliśmy z krawężnika, brzdęknęła klapa od bagażnika z uszkodzonym zatrzaskiem.
Nagle przyszła mi do głowy okropna myśl. Samochód miał rozbity przedni reflektor i zepsuty bagażnik, jakby mój brat uderzył w coś dwa razy.
– Dokąd jedziemy? – zapytałem.
– Hę?
– Czy wiesz, dokąd jedziesz?
– Aaa. Do parku narodowego. Czyli do lasu. – Michael spojrzał na mnie, ale szybko odwrócił wzrok, zerkając niepewnie na tylne siedzenie, i chyba momentalnie tego pożałował, bo od tej pory patrzył prosto przed siebie. Zaczął się trząść. – W sumie to nie wiem. Nigdy wcześniej nie zakopywałem trupa.