Nathan Hill, autor fenomenalnie przyjętych „Niksów”, powraca z powieścią – lustrem, w którym dostrzegamy swoje codzienne lęki i fascynacje. Uwodzicielską, urzekającą, trzymającą w napięciu aż do zaskakującego finału.


Czy miłość od pierwszego wejrzenia może trwać całe życie?

Elisabeth i Jacka przyciąga do siebie niepowstrzymana siła. Spotykają się i natychmiast stają nierozłączni.

Po dwudziestu wspólnie spędzonych latach okazuje się, że ich związek to jedna wielka iluzja. Zamiast namiętności czują nudę i rozczarowanie.

A przecież właśnie kupili swój wymarzony dom, dom na zawsze.

***

• Nathan Hill jest mistrzem!
– John Irving

• Zabawna i poruszająca opowieść o współczesnym małżeństwie. Zdumiewa rozmachem i intymnością.
– Brit Benett

• Ta genialna powieść skłoni cię do refleksji nad tym, co w życiu prawdziwe, i nad historiami, które opowiadamy sami sobie i sobie nawzajem.
– Oprah Winfrey

• Niezwykła, jednocześnie zabawna i rozdzierająca serce powieść.
– NPR

Nathan Hill
Wellness
Przekład: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 


CHODŹ ZE

Mieszka sam na trzecim piętrze starego ceglanego budynku bez widoku na niebo. Gdy wygląda przez okno, widzi tylko jej okno – po drugiej stronie uliczki, niemal na wyciągnięcie ręki, w podobnie starym budynku, gdzie mieszka sama na trzecim piętrze. Nie znają swoich imion. Nigdy nie zamienili ze sobą słowa. W Chicago trwa zima.
Do wąskiej uliczki między ich domami przedostaje się niewiele światła, a także niewiele deszczu, śniegu, mgły czy owego styczniowego połączenia zamarzniętych i mokrych opadów, nazywanych przez miejscowych „zimową mieszanką”. Jest ciemno, bezwietrznie, brakuje tu zresztą jakichkolwiek przejawów pogody. Wydaje się, że uliczka pozbawiona jest także atmosfery, jak wklęsłość doczepiona do miasta wyłącznie po to, żeby oddzielać jedne rzeczy od drugich, rodzaj przestrzeni kosmicznej.
Po raz pierwszy ukazała mu się w Wigilię. Tego wieczoru położył się wcześnie i potwornie się nad sobą użalał – jako jedyny w całym tym hałaśliwym budynku nie miał dokąd pojechać na święta – gdy po drugiej stronie uliczki zapaliło się światło i ciepła poświata zastąpiła ziejącą zazwyczaj w jego oknie pustkę. Usiadł, wstał, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Kręciła się po pokoju w gorączce układania, rozpakowywania, wyciągania kolorowych sukienek z kompletu dużych walizek. Jej okno było tak blisko, ona była tak blisko – ich mieszkania oddzielał dystans jednego ambitnego susa – że cofnął się szybko o parę kroków, by pełniej roztopić się w ciemności. Kucał tam, na krótką chwilę zamieniwszy się w widza, aż poczuł, że robi coś niestosownego, nieprzyzwoitego, po czym skruszony wrócił do łóżka. Od tamtej pory jednak, od kilku tygodni, wraca do tego okiennego teatru, i to częściej, niż byłby gotów przyznać. Czasem siedzi tutaj, w ukryciu, i przez kilka minut obserwuje.
Powiedzieć, że jest w jego mniemaniu piękna, byłoby zbyt wielkim uproszczeniem. Oczywiście uważa, że jest piękna – w sposób obiektywny, klasyczny, niezaprzeczalny. Już samo to, jak się porusza, z pewnego rodzaju sprężystością, z radosną werwą, całkowicie go zauroczyło. Ślizga się po podłodze swojego mieszkania w grubych skarpetach i gdy od czasu do czasu kręci spontaniczny piruet, spódnica sukienki na chwilę się rozszerza. W tym szarym, zapyziałym miejscu jego sąsiadka woli sukienki – letnie, kwieciste, kolorowe, jakże nieprzystające do brudu tej dzielnicy, chłodu tej zimy. Podkula pod nie nogi, rozsiadając się w miękkim aksamitnym fotelu, przy kilku palących się nieopodal świeczkach, i z nieobecnym, beznamiętnym wyrazem twarzy trzyma książkę w jednej dłoni, a palcami drugiej wodzi mechanicznie po krawędzi kieliszka z winem. Przygląda jej się, jak dotyka tego kieliszka, i dziwi się, że koniuszek palca może wzbudzać tak straszną udrękę.
Jej mieszkanie zdobią pocztówki z miejsc, które przypuszczalnie odwiedziła – z Paryża, Wenecji, Barcelony, Rzymu – a także oprawione reprodukcje dzieł, które przypuszczalnie oglądała na własne oczy: posągu Dawida, Piety, Ostatniej wieczerzy, Guerniki. Gust ma eklektyczny i onieśmielający, tymczasem on nie widział nawet oceanu.
Dziewczyna pochłania książki, czyta o różnych porach, o drugiej nad ranem włącza żółtą lampkę nocną i kartkuje wielkie, nieporęczne tomiszcza – o biologii, neurologii, psychologii, mikroekonomii – lub teksty sztuk teatralnych, zbiory poezji, grube historie wojen i imperiów, pisma naukowe o enigmatycznych tytułach i nijakich szarych okładkach. Słucha muzyki, przypuszczalnie klasycznej, czego domyśla się z ruchów jej głowy. Wytęża wzrok, by odczytać, co jest napisane na obwolutach książek i okładkach płyt, a następnego dnia pędzi do biblioteki publicznej, żeby przeczytać wszystkich autorów, którzy ją budzą i nie pozwalają spać, i wysłuchać wszystkich symfonii, które ona najwyraźniej odtwarza na okrągło: Haffnerowskiej, Eroiki, Z Nowego Świata, Niedokończonej, Fantastycznej. Wyobraża sobie, że jeśli kiedykolwiek będzie z nią rozmawiał, rzuci jakąś ciekawostkę na temat symfonii Fantastycznej, w ten sposób jej zaimponuje i sprawi, że dziewczyna się w nim zakocha.
Jeśli w ogóle uda mu się z nią porozmawiać.
Jest właśnie tego rodzaju osobą – kulturalną, wyrafinowaną – którą pragnął odszukać w tym przerażająco wielkim mieście. Oczywistym mankamentem tego planu, z czego teraz zdaje sobie sprawę, jest to, że kobieta tak kulturalna i wyrafinowana nigdy nie zainteresuje się kimś tak niekulturalnym, prowincjonalnym, zacofanym i prostackim jak on.
Tylko raz widział, jak przyjmuje gościa. Mężczyznę. Przed jego przyjściem spędziła skandaliczną ilość czasu w łazience i przymierzyła sześć sukienek, po czym w końcu wybrała tę najbardziej obcisłą – fioletową. Spięła z tyłu włosy. Umalowała się, zmyła makijaż i potem znów się umalowała. Dwa razy wzięła prysznic. Wyglądała jak ktoś całkiem obcy. Mężczyzna przyszedł z sześciopakiem piwa i spędzili razem dwie godziny w drętwej i smętnej, jak się zdawało, atmosferze. Zanim wyszedł, uścisnął jej dłoń. Nigdy nie wrócił.
Później przebrała się w stary, sprany T-shirt i przesiedziała cały wieczór, podjadając suche płatki śniadaniowe w przypływie samotnego obżarstwa. Nie płakała. Po prostu tam siedziała.
Obserwował ją z drugiej strony beztlenowej uliczki i sądził, że w tym momencie jest piękna, chociaż słowo „piękna” nagle wydało mu się zbyt ograniczone, by pomieścić w sobie całą tę sytuację. Piękno ma twarz i publiczną, i prywatną, pomyślał, i jedna zwykle znosi drugą. Na odwrocie chicagowskiej pocztówki napisał do niej wiadomość: Przy mnie nigdy nie musiałabyś udawać. Wyrzucił ją i zaczął od nowa: Nie musiałabyś być kimś, kto próbuje być kimś innym. Nie wysłał ich jednak. Nigdy ich nie wysyła.
Czasem w jej mieszkaniu jest ciemno i wtedy on zajmuje się swoimi sprawami – zwyczajnymi, ograniczonymi – zachodząc w głowę, gdzie dziewczyna może się podziewać.
Wtedy ona obserwuje jego.
Siedzi w oknie, w ciemności, niewidoczna.
Przygląda mu się, obserwuje go, dostrzega jego bezruch, spokój, podziwia sposób, w jaki siedzi po turecku na łóżku i godzinami po prostu wytrwale czyta. Zawsze sam. Jego mieszkanie – posępne małe pudełko z gołymi białymi ścianami, półką z pustaków i rozłożonym na podłodze futonem – nie jest miejscem oczekującym gości. Samotność, jak się zdaje, ściska go jak butonierka.
Powiedzieć, że jest w jej mniemaniu przystojny, byłoby zbytnim uproszczeniem. Jest dla niej tym bardziej przystojny, im mniej on sam uświadamia sobie własną atrakcyjność – ciemna hiszpańska bródka przysłania delikatną twarz o dziecinnych rysach, a obszerne swetry maskują chuderlawe ciało. Niestrzyżone od kilku lat włosy opadają teraz w przetłuszczonych strąkach na oczy i sięgają brody. Ubiera się w stylu głęboko apokaliptycznym: czarne przetarte T-shirty, czarne wojskowe buty i ciemne jeansy, którym pilnie przydałyby się łaty. Nie widziała żadnego dowodu świadczącego o posiadaniu przez niego choćby jednego krawata.
Czasami staje przed lustrem bez koszuli, ziemisty, i przygląda się sobie z dezaprobatą. Jest taki drobny – niski, anemiczny, zabiedzony jak narkoman. Wystarczają mu papierosy i sporadyczne posiłki – zazwyczaj coś w plastikowym opakowaniu do odgrzania w mikrofalówce, czasami w proszku do rozrobienia w wodzie, rzeczy ledwo nadające się do jedzenia. Obserwując to, czuje się jak wtedy, gdy widzi nierozważne gołębie siadające na śmiercionośnych szynach prądowych chicagowskiej „elki”.
Ten chłopak potrzebuje w swoim życiu warzyw.
Potasu i żelaza. Błonnika i fruktozy. Treściwych, chrupkich ziaren i kolorowych soków. Wszystkich wzmacniających składników i  eliksirów zdrowia. Chciałaby owinąć wstążką ananasa. Wysłałaby mu go z liścikiem. Nowy owoc co tydzień. Z wiadomością: Nie rób tego sobie.
Przez prawie miesiąc obserwowała, jak tatuaże niczym bluszcz oplatają mu plecy, a teraz łączą się w feerii wzorów i barw wędrujących wzdłuż szczupłych ramion, i myśli sobie: To mi nie przeszkadza. Co więcej, jest coś pokrzepiającego w asertywnym tatuażu, zwłaszcza takim, który jest widoczny nawet wtedy, gdy ma się zapiętą koszulę. Świadczy o pewności siebie, o sile przekonań – myśli – ta osoba ma jakieś przekonania w przeciwieństwie do niej, która codziennie przeżywa wewnętrzny kryzys z wiszącym nad nią od dnia przyjazdu do Chicago pytaniem: Kim zostanę? A może precyzyjniej: Która z moich wielu wersji jest prawdziwa? Ten chłopak z agresywnym tatuażem zdaje się otwierać przed nią nową drogę, antidotum na trwogę niespójności.
Jest artystą – to akurat jasne, bo najczęściej można go zastać w trakcie mieszania farb i rozpuszczalników, tuszów i barwników, wyławiania z kąpieli chemicznej papieru fotograficznego lub gdy pochyla się nad przeglądarką i przez okrągłą lupkę ogląda negatywy. Zdumiewa ją, jak długo potrafi to robić. Czasem spędza godzinę, porównując dwa kadry, najpierw wpatrzony w jeden, potem w drugi, potem znowu w pierwszy, i szuka doskonalszej kompozycji. A gdy ją znajdzie, zakreśla kadr czerwonym mazakiem, pozostałe przekreśla, ona zaś przyklaskuje takiemu zdecydowaniu. Gdy chłopak wybiera zdjęcie, tatuaż lub cyganeryjny styl życia, dokonuje tego wyboru z oddaniem. Jest to cecha, której ona – niemogąca podjąć decyzji w najprostszych sprawach: co włożyć, co studiować, gdzie mieszkać, kogo kochać, co począć ze swoim życiem – zazdrości mu i pożąda. Ten chłopak ma umysł ukojony poczuciem celu; a ona czuje się, jakby była fasolką tłukącą się w swoim strączku.
Jest właśnie tego rodzaju mężczyzną – niepokornym i pełnym pasji – którego pragnęła odszukać w tym odległym mieście. Oczywistym mankamentem tego planu, z czego teraz zdaje sobie sprawę, jest to, że ktoś tak niepokorny i pełen pasji nigdy nie zainteresuje się kimś tak konwencjonalnym, tak konformistycznym, tak nudnym i drobnomieszczańskim jak ona.
I tak nie nawiązują ze sobą kontaktu, mroźne zimowe noce mijają powoli, a gałęzie drzew obrastają w lodowe pąkle. Przez całą tę porę roku nic się nie zmienia. Gdy u niego zgaszone jest światło, on obserwuje ją; gdy światło jest zgaszone u niej, ona obserwuje jego. A w te wieczory, gdy nie ma jej w domu, on siedzi u siebie zdeprymowany, zrozpaczony, może nawet trochę żałosny, spogląda w stronę jej okna i czuje, jak czas umyka, a z nim przepadają szanse, czuje, jakby przegrywał wyścig z życiem, jakie chciałby prowadzić. A w te wieczory, kiedy jego nie ma w domu, ona siedzi u siebie, czując się porzucona, znów tak mocno poobijana przez świat, i wpatruje się w jego okno jak w akwarium, mając nadzieję ujrzeć, jak w mroku rozbłyska coś cudownego.
I tak oboje czają się w ciemności. Na zewnątrz pada śnieg, puszysty, bezgłośny. Wewnątrz są sami w swych małych kawalerkach w starych, niszczejących budynkach. W obu mieszkaniach światło jest zgaszone. Oboje wypatrują powrotu drugiego. Siedzą w pobliżu okien i czekają. Wpatrują się w ciemne klitki po drugiej stronie uliczki i choć o tym nie wiedzą, spoglądają na siebie.

Budynki, w których mieszkają, pierwotnie wcale nie miały takiego przeznaczenia. W jego domu mieściła się dawniej fabryka, w jej – magazyn. Ktokolwiek wzniósł te konstrukcje, nie przewidział, że kiedyś ktoś będzie w nich mieszkać, nie zadbał więc o widok z okien. Obydwa budynki powstały w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, przynosiły zyski do lat pięćdziesiątych XX wieku, porzucono je w latach sześćdziesiątych i od tamtej pory pozostawały w uśpieniu. To znaczy do teraz, czyli do stycznia 1993 roku, gdy nagle zostały przejęte i reanimowane, by służyć nowym celom – zaadaptowane na tanie mieszkania i pracownie dla klepiących biedę miejskich artystów – a jego zadaniem jest udokumentowanie tej transformacji.
Ma być pamięcią budynku, rejestrując dewastację przed odnową. Niebawem ekipy robotników – słowo robotnik jest tu użyte nieco na wyrost do opisania poetów, malarzy i gitarzystów, którzy zgłaszają się do tych robót w zamian za obniżony czynsz – zaczną oczyszczanie, szlifowanie, malowanie i sprzątanie konieczne, by przestrzeń ta zaczęła się nadawać do zamieszkania. I tak oto znalazł się tutaj, w najbardziej odrażających i zaniedbanych zakątkach dawnej fabryki, kręcąc się z pożyczonym aparatem fotograficznym i dokumentując ruiny.
Jest na czwartym piętrze, przemierza długie korytarze, a każdy jego krok wzbija obłoczek kurzu i brudu. Fotografuje ten brud, walające się wszędzie gruzy z płytek, tynku i cegieł z zapadniętych sufitów. Rejestruje misterne graffiti. Rozbite okna, zasłony zamienione w postrzępione wstęgi. Obawia się, że natknie się na śpiącego dzikiego lokatora, i rozważa, czy w tej sytuacji lepiej zachowywać się głośno czy cicho. Jeśli będzie się zachowywać cicho, może uniknąć konfrontacji. Ale jeśli będzie hałasować, squatter może się obudzi i zwieje.
Zatrzymuje się, gdy coś przykuwa jego wzrok. Słońce pada na ścianę, podświetlając bardzo starą farbę, która powoli się łuszczy i tworzy tysiąc maleńkich szczelin i pęknięć. Sto lat po nałożeniu farba teraz się uwalnia i jej faktura przypomina mu krakelurę ze starych portretów holenderskich mistrzów. Przypomina mu też, bardziej prozaicznie, niewielki staw na farmie ojca, ten, który wysychał w czasie bezdeszczowych miesięcy, odsłaniając błotniste dno, i to błoto z czasem twardniało w słońcu i pękało, tworząc splątaną sieć małych fraktali. Farba tutaj tak właśnie wygląda, jak popękana gleba, i on fotografuje ją z boku, żeby poprowadzić spojrzenie oglądających wzdłuż jej głębokich łuszczących się brzegów – nie tyle fotografia czegoś, ile fotografia o czymś: o starości, zmianie, przeobrażeniu.
Idzie dalej. Postanawia, że nie będzie się skradać, nie ma pewności, czy byłoby to wykonalne w tych buciorach – grubych i wzmocnionych stalą, kupionych tanio w demobilu, nieodzownych w tym miejscu, zważywszy na wystające z podłogi gwoździe i potłuczone szkło, dowód jakiejś nocnej libacji z rozbijaniem butelek po piwie. Powinien też nosić maseczkę, myśli, ze względu na kurz unoszący się w powietrzu, kurz, brud i prawdopodobnie grzyb, pleśń, toksyczny ołów i groźne mikroby, nieruchomą i mglistą chmurę pyłków, która zamienia wpadające przez okna słońce w mieniące się smugi. W fotografii krajobrazowej nazwano by je boskimi promieniami, tutaj jednak są czymś bardziej bluźnierczym. I obrzydliwym.
Do tego wszystkiego dochodzą strzykawki. Znajduje ich tutaj dużo, zebranych metodycznie w niewielkie kopczyki w ciemnym kącie, skrupulatnie zgromadzonych i opróżnionych, nie licząc odrobiny ciemnego osadu na czubku, i fotografuje je z najmniejszą głębią ostrości, jaką jest w stanie uzyskać w tym obiektywie, toteż obraz jest niemal całkowicie zamazany, co jego zdaniem sprytnie odzwierciedla to, jak czuła się ta biedna dusza, która tu przebywała, spragniona igły. Heroina w tej okolicy budzi dziwnie mieszane odczucia – ludzie narzekają trochę na strzykawki znajdowane w parku i na porzucone budynki przy tej samej ulicy, powszechnie znane jako miejsca spotkań tutejszych heroinistów. Ale co? Artyści, którzy mieszkają w jego budynku i którzy sporadycznie psioczą na narkomanów, w większości też wyglądają, jakby dawali w żyłę. I to często. Wychudzeni, z przetłuszczonymi włosami i zapadniętymi oczami, wypisz wymaluj heroiniści. I prawdę mówiąc, on sam dzięki temu tutaj zamieszkał; właściciel domu znalazł go podczas jego pierwszej wystawy i zapytał:
– Jack Baker to ty?
– Ja.
– Fotograf?
– Aha.
To była jesienna wystawa School of the Art Institute of Chicago. Wystawiano prace nowych studentów uczelni i wśród około dwudziestu pięciu pierwszoroczniaków Jack jako jedyny zajmował się głównie fotografią krajobrazową. Pozostali byli niezmiernie uzdolnionymi ekspresjonistami bądź tworzyli wymyślne konstrukcje z rozmaitych przedmiotów lub uprawiali sztukę wideo, budując instalacje z zawile połączonych ze sobą telewizorów i magnetowidów.
Tymczasem Jack robił zdjęcia polaroidem.
Fotografował drzewa.
Drzewa z rodzinnych stron, z prerii, gdzie pod wpływem żywiołów rosły przechylone, o pniach przyginanych do ziemi przez nieustępliwy wiatr.
Dziewięć z tych polaroidów przyklejono taśmą w układzie trzy na trzy na białej ścianie galerii. Jack stał nieopodal, czekając, aż ktoś zechce się wdać w rozmowę na temat jego sztuki, ale chętnych nie było. Minęły go już dziesiątki elegancko ubranych kolekcjonerów, gdy wtem przedstawił mu się ten blady mężczyzna w złachmanionym białym swetrze i glanach z rozwiązanymi sznurowadłami. Nazywał się Benjamin Quince i był magistrantem na kierunku nowe media, który studiował siódmy rok i kończył pracę magisterską, co w oczach studenta pierwszego roku takiego jak Jack wyglądało na niewyobrażalny wręcz poziom osiągnięć akademickich. Benjamin był dosłownie pierwszą osobą, która zadała Jackowi pytanie, a brzmiało ono:
– A więc? Drzewa?
– Tam, skąd pochodzę, wieje ostry wiatr – wyjaśnił Jack. – Przez co drzewa rosną przekrzywione.
– Rozumiem – rzucił Benjamin, zerkając zza dużych okrągłych okularów i mechanicznie pocierając szczękę, patchwork nierównego, szorstkiego zarostu. Wełniany sweter we wzór plastra miodu z ażurowymi wstawkami był rozciągnięty. Nieumyte rzadkie włosy miały brązowawy odcień beli siana, a przez swoją długość wymagały ciągłego odgarniania za uszy. – A skąd pochodzisz? – spytał.
– Z Kansas.
– Aaa – rzekł Benjamin, kiwając głową, jak gdyby ta odpowiedź potwierdzała coś ważnego. – Serce kraju.
– Tak.
– Spichlerz Ameryki.
– Zgadza się.
– Kansas. Kukurydza czy pszenica? Mam problemy ze zwizualizowaniem.
– Znasz piosenkę Home on the Range?
– Jasne.
– Więc w zasadzie jestem stamtąd.
– Szczęście, żeś się zawinął – stwierdził Benjamin, mrugając do niego porozumiewawczo, po czym przez chwilę przyglądał się polaroidom. – Założę się, że nikt nie zainteresował się tymi zdjęciami.
– Wielkie dzięki.
– Nie oceniam ich wartości. Stwierdzam tylko, że te zdjęcia prawdopodobnie nie są popularne w tym konkretnym gronie. Nie mam racji?
– Ludzie przeważnie przystają na najwyżej trzy sekundy, a potem uśmiechają się uprzejmie i idą dalej.
– A rozumiesz dlaczego?
– Nie bardzo.
– Bo polaroidy nie są cenionym nabytkiem.
– Słucham?
– Nie sprzedają się. Zdjęcie z polaroidu ani razu nie zostało wystawione na aukcji w Sotheby’s. Polaroidy produkuje się masowo, są tanie, nietrwałe. Chemikalia się rozłożą, obraz wyblaknie. Polaroid nie jest dobrem trwałym. A ci ludzie tutaj? – Benjamin zrobił nieokreślony ruch ręką, wskazując osoby zebrane w sali. – Nazywają siebie kolekcjonerami, tylko że precyzyjnie rzecz biorąc, to „inwestorzy”. Kapitalistyczne pachołki. Materialistyczne pionki. Chcą kupić tanio i sprzedać drogo. Twój problem polega na tym, że polaroid nigdy się drogo nie sprzeda.
– Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie pomyślałem.
– Co dobrze o tobie świadczy.
– Przede wszystkim po prostu podobały mi się te drzewa.
– Muszę powiedzieć, że jestem pełen podziwu dla twojej autentyczności. Nie jesteś jedną z tych przypochlebnych dziwek. Podoba mi się to. – Benjamin podszedł bliżej, położył dłoń na ramieniu Jacka i powiedział szeptem: – Słuchaj. Jestem właścicielem budynku w Wicker Park. Porzuconej starej huty. Kupiłem ją za dolara. Bank chciał się jej po prostu pozbyć. Słyszałeś o Wicker Park?
– Nie bardzo.
– North Side. Jakieś piętnaście minut metrem. Sześć przystanków niebieską linią, wysiadasz i znajdujesz się w zupełnie innym świecie.
– W jakim sensie innym?
– Przede wszystkim prawdziwym. To miejsce o szczególnym znaczeniu. Tam właśnie powstaje prawdziwa sztuka, nie ten nastawiony na zadowolenie sponsorów szajs. A także prawdziwa muzyka, nie to sztuczne lansowane gówno. Odnawiam ten budynek, wywalam całe bebechy i zamieniam w kooperatywę dla twórców. Nazywam go Odlewnią. Miejsce dla wybranych, tylko za zaproszeniem, żaden mainstream, nic konwencjonalnego, nic dla uprzywilejowanych, japiszonom wstęp wzbroniony.
– Brzmi nieźle.
– Ćpasz?
– Nie.
– Ale wyglądasz, jakbyś to robił. Co się idealnie składa. Chciałbyś tam zamieszkać?
Po raz pierwszy w całym jego życiu to, że jest chudy i słabowity, w jakiś sposób zadziałało na jego korzyść – zdobył dzięki temu lokum w Wicker Park, gdzie mieszka za darmo w zamian za usługi fotograficzne wśród muzyków, artystów i pisarzy, którzy w większości też wyglądają, jakby ćpali. Jest przeszczęśliwy, że tutaj trafił, i uświadamia sobie, że pomimo kiepskiego stanu budynku, pomimo mroku, posępności i przyprawiającego o dreszcze zimna chicagowskiej zimy, pomimo częstych napaści w okolicy i rzekomej obecności dealerów grasujących w parku, pomimo rywalizujących gangów z ich skomplikowanymi relacjami i sporadycznymi konfliktami, uwielbia to miejsce. To jego pierwsza zima z dala od domu i nie może uwierzyć, jak bardzo czuje się tu żywy, jak absolutnie, prawdziwie, bezprecedensowo wolny. Miasto jest hałaśliwe, brudne, niebezpieczne i drogie, a on je kocha. Zwłaszcza miejskie hałasy, ryk pociągów nad ziemią, klaksony niecierpliwych taryfiarzy, wycie policyjnych syren, jęk lodu ocierającego się o betonowe nadbrzeże jeziora. I uwielbia te noce, kiedy hałasy milkną, kiedy miasto jest sparaliżowane i wygłuszone przez obsypującą je burzę najgrubszych, najwolniejszych płatków śniegu, jakie kiedykolwiek widział, samochody stoją przysypane na krawężnikach, niebo jest kurtyną odbitego pomarańczowego światła ulic, a każdy krok satysfakcjonująco chrzęści. Uwielbia to miasto nocą, zwłaszcza kiedy wychodzi z uczelni i patrzy na Michigan Avenue i wspaniałą linię horyzontu, budynki, które w mocno zachmurzone dni dotykają chmur, o kolosalnych fasadach naznaczonych setkami maleńkich żółtych kwadratów, gdzie po godzinach miasto prowadzi swoje interesy.
To osobliwe odczucie, owo wrażenie, że wreszcie się żyje, być może po raz pierwszy, świadomość, że do tej pory tak naprawdę nie zaznało się życia, tylko cierpliwie je znosiło.
W Chicago ogląda na żywo sztukę (tam, skąd pochodzi, muzea nie są dostępne); chodzi do teatru (nigdy nie uczył się w szkole, która by choć raz coś wystawiła); kosztuje dań, których wcześniej nie jadał (dopiero teraz zetknął się z przysmakami takimi jak pesto, pita, empanadas, pierogi, baba ganoush); przysłuchuje się innym studentom, jak prowadzą żarliwe debaty, kto lepszy: Josh Ashberry czy Frank O’Hara? Arne Naess czy Noam Chomsky? David Bowie czy dosłownie ktokolwiek inny? (Debaty, które w jego rodzinnych stronach sprowokowałyby tępe spojrzenia, a możliwe nawet, że łomot). Do końca życia piosenki wydane tej zimy będą w nim przywoływać uczucia bezmiaru i wolności – Rage Against the Machine z wykrzyczanym Fuck you, I won’t do what you tell me!, które to słowa najprecyzyjniej wyrażają jego aktualny etos – Spierdalaj, nie będę robić tego, co mi każesz! Wyjątkowe i znaczące wydają mu się nawet tandetne hity, piosenki takie jak Life Is a Highway, Right Now i Finally oraz ta melodia z Aladyna puszczana bez przerwy w radiu, która jest dla Jacka czymś w rodzaju prywatnego chicagowskiego hymnu: to rzeczywiście „zupełnie nowy świat”.
(Nie żeby się przed kimś do tego przyznał – nigdy w życiu – ale pod prysznicem nuci sobie pod nosem, a czasem wręcz śpiewa piosenkę z animowanego filmu Disneya, co więcej, czerpie z niej wielką siłę. Nie, zabierze tę tajemnicę do grobu).
Uwielbia odgłosy miasta, bo jest w nich coś krzepiącego – dowód istnienia innych ludzi, sąsiadów, rodaków. Jest też coś niesamowitego w tym, że człowiek uodparnia się na ten hałas, przesypia spokojnie miejską noc, nie podskakując na dźwięk piknięć, głosów, alarmów samochodowych i policyjnych syren na zewnątrz – to ważny wyznacznik transcendencji. W jego rodzinnych stronach jedynym odgłosem było ciągłe buczenie wiatru monotonnie hulającego po prerii. Czasem jednak po zachodzie słońca przez szum wiatru przebijało się szczekanie i wycie kojotów, które grasowały w okolicy co noc. I raz na jakiś czas wycie sfory w sposób nagły i upiorny przechodziło w tylko jeden głos, coraz bardziej rozpaczliwy, przypominający skomlenie, z czasem coraz bardziej żałosne, skowyt, i Jack, który słyszał to wszystko mimo naciągniętej na głowę kołdry, doskonale wiedział, co się dzieje, i nie mógł zasnąć. Jeden z kojotów utknął na ogrodzeniu.
Oto, co się dzieje: Gdy kojoty przeskakują nad ogrodzeniem z drutu kolczastego, czasem któryś nie skoczy odpowiednio wysoko i zahaczy o najwyższy drut dokładnie w miejscu, gdzie tylne łapy łączą się z tułowiem, co u ssaków z rodziny psowatych tworzy rodzaj nieszczęsnego haka. Przednie łapy się wyciągają, poruszają w powietrzu, nie dosięgając ziemi, a tylne wierzgają, lecz pomimo tych gwałtownych ruchów zwierzęta cały czas wiszą, ponieważ kojoty nie są biologicznie wyposażone w odpowiednio elastyczne stawy, by móc się wyswobodzić z takiej pułapki. Nie potrafią aż tak się skręcić, nie potrafią odpowiednio manewrować tylnymi łapami, które tak naprawdę mają je tylko nieść do przodu, i tak uwięzione wiszą przez całą noc. A ponieważ wiszą na drucie kolczastym, jest wielce prawdopodobne, że ostre kolce wbijają się w najmiększą i najdelikatniejszą część podbrzusza, i im bardziej zwierzęta się rzucają, wierzgają i kręcą, tym bardziej kolce kaleczą ich wnętrzności, i w ten właśnie sposób w końcu konają. Wykrwawiają się od ran kłutych na brzuchu, a ich krzyki niosą się kilometrami z wiatrem. Jack oglądał je rano, wiszące na drutach jak pranie na sznurze.
W porównaniu z tym chicagowskie syreny były muzyką dla uszu. Nawet napaść byłaby rozsądną ceną za wstęp do tego świata.
Jack nie został jeszcze ani razu napadnięty. Od przeprowadzki do Wicker Park udoskonalił, taką ma nadzieję, styl zniechęcający ewentualnych napastników, aurę niebezpieczeństwa, na którą składają się używane ciuchy ze sklepu Armii Zbawienia, tatuaże na ramionach, potargane włosy, arogancki krok miejskiego wyjadacza i twarde, stanowcze spojrzenie znad niemal cały czas tkwiącego w ustach papierosa – to wszystko, ma nadzieję, mówi jasno: Spierdalaj. Nie chce, żeby go napadnięto, lecz także zdaje sobie sprawę, że widmo napadu jest w pewien pokrętny sposób częścią uroku Wicker Park, stanowi o jego atrakcyjności. Artyści, którzy się tutaj osiedlają, robią to nie pomimo złej reputacji tej okolicy, ale właśnie ze względu na nią. Są tutaj, żeby zasmakować niebezpieczeństwa. Wicker Park jest według Benjamina Quince’a (który potrafi się rozgadać na ten temat i całą noc paplać tylko o tym) odpowiedzią Chicago na Montmartre: tani, brudny, zaniedbany i dlatego właśnie tętniący życiem.
Tutejszy brud jest zatem powszechnie apoteozowany, stąd fotografie, które próbują uchwycić właśnie ten aspekt: gruzy, syf. Jack przemierza korytarze, dawne kantory i magazyny czwartego piętra w poszukiwaniu śladów życia na krawędzi. Spękanej farby. Porzuconych strzykawek. Rozbitych okien. Zbrązowiałych zasłon. Kruszących się ścian. Kurzu, który osadził się tak grubą warstwą, że po tylu latach bardziej przypomina piasek.
– Mocne – komentuje później Benjamin, przeglądając zdjęcia.
Obaj pewnego dnia w środku zimy stoją na dachu kooperatywy. Jack wydycha ciepłe powietrze w zmarznięte złożone dłonie. Ma na sobie jak zwykle cienką czarną bosmankę, a pod nią wszystkie swoje swetry. Benjamin jest okutany w wielką parkę, tak nabitą, że przypomina balon. Jego różowe policzki przybrały odcień arbuza, a kurtka wygląda na ciepłą, miękką i prawdopodobnie wypełnioną puchem, czymś, o czym Jack słyszał, ale nie potrafi konkretnie zdefiniować, co to takiego.
Benjamin patrzy na zdjęcia, a Jack na szarą okolicę, gdzie z rzadka pojawia się przechodzień lub samochód, spogląda na sterty brudnego śniegu, na ulice i zaułki biegnące idealnie prosto aż do miejsca, gdzie nikną nad jeziorem w oddali. Stoją po wschodniej stronie budynku, tej, skąd widać mieszkanie dziewczyny za oknem. Bezimiennej. Jack zagląda z góry do jej kawalerki. Nie ma jej teraz w domu, ale ta nowa perspektywa jest dziwnie ekscytująca. Widzi dywanik, który rozłożyła pod oknem, niewidoczny z jego tradycyjnego punktu obserwacyjnego na trzecim piętrze, i Jack nadaje temu odkryciu wielkie znaczenie: Jest kobietą, która kupuje dywany.
Chce wiedzieć o niej wszystko. Nikogo jednak nie pytał o dziewczynę w oknie, bo nie wie, jak to zrobić, nie zdradzając, że od czasu do czasu ją podgląda, czego się wstydzi tylko ze względu na fakt, że inni wyśmialiby go z tego powodu.
Benjamin, wciąż podziwiając zdjęcia, mówi:
– Musimy je zamieścić w internecie.
– Okej – rzuca Jack, gdy bezpośrednio pod nimi na uliczce zjawia się jakiś mężczyzna. Dźwiga duży czarny worek marynarski i sądząc po tym, jak się zatacza, albo worek jest tak ciężki, że utrudnia mu zachowanie równowagi, albo facet jest bardzo pijany.
– Co to internet? – pyta Jack.
Benjamin podnosi wzrok.
– Serio?
– No. Co to jest?
– Internet. No, wiesz. Autostrada informacyjna. Cyfrowa hipertekstualna globalna cyberprzestrzeń.
Jack kiwa głową, po czym oświadcza:
– Szczerze powiedziawszy, te terminy też mi niewiele mówią.
Benjamin wybucha śmiechem.
– Do Kansas nie dotarły jeszcze komputery?
– Moja rodzina nigdy tak naprawdę nie widziała potrzeby, żeby go kupić.
– Okej, więc tak, internet. Jak ci to wyjaśnić? – Zastanawia się przez chwilę i mówi: – Znasz te ulotki reklamowe, które przykleja się do słupów telefonicznych?
– No.
– Internet jest jak te ulotki, tylko wyobraź sobie, że nie są przyklejone do słupa telefonicznego, tylko w środku.
– Pogubiłem się.
– Wyobraź sobie, że znajdują się w przewodach telefonicznych i poruszają z prędkością światła, wszystkie ze sobą połączone, dynamiczne, skomunikowane, dostępne dla każdego, na całym świecie.
– Każdego?
– Każdego, kto ma komputer i łącze telefoniczne. Moją stronę odwiedzają ludzie z Anglii, Australii, Japonii.
– Dlaczego kogoś w Japonii miałaby zainteresować twoja ulotka?
– Outsiderów nigdzie nie brakuje, mój przyjacielu. Tych niezrozumianych, nielubianych, odrzuconych, zastraszanych, nerdów, homoseksualistów, dziwaków. Odnajdujemy się dzięki internetowi. W tym tkwi cały sens bycia online. Sieć jest czymś w rodzaju niesamowitego alternatywnego świata. Nie musisz pokornie stosować się do tłamszących reguł, jakie dyktuje ci ten świat. Internet jest zdecentralizowany, stawia na samodzielność, nie na zyski, i jest straszliwie, ekscytująco dziwaczny.
– Dziwaczny?
– Nie ma stróżów, nie ma tabu. Gdy wchodzisz do sieci, możesz być najdziwniejszą, najbardziej nieokiełznaną wersją siebie. Więc to miejsce bardziej szczere, mniej konformistyczne, mniej fałszywe, bardziej prawdziwe.
– Bardziej prawdziwe niż co?
– Świat. Sfabrykowany akwariowy twór, w którym żyjemy. Cały ten hegemoniczny skomercjalizowany aparat społecznego ucisku i kontroli.
– Rany. Niezła musiała być ta ulotka, którą stworzyłeś.
– Z zastosowaniem najnowocześniejszych rozwiązań, abso­lutny majstersztyk.
– I o czym jest? O Odlewni?
– Tak jakby, lecz także o całej dzielnicy i jej energii, tutejszym antyestablishmentowym klimacie. Chcesz zobaczyć?
– Jasne.
– Będę twoim przewodnikiem. Internetowym szerpą. Wyciągnę cię z lat osiemdziesiątych.
– Dzięki.
– Hej, mógłbyś dla mnie pracować. Potrzebuję materiałów. Zdjęć barów, zespołów, imprez. Luzaków w chwilach, gdy starają się być cool. Takich rzeczy. Podjąłbyś się?
– Chyba tak.
– Świetnie! – mówi Benjamin i tak oto Jack zostaje zatrudniony w „nowej gospodarce”, aczkolwiek nie do końca rozumie, co jest w niej nowego.
W dole mężczyzna z workiem przystaje przy stojaku rowerowym za kooperatywą. Przygląda się licznym przypiętym tam rowerom, chwiejąc się niepewnie na nogach. Następnie odkłada worek, otwiera go i wyciąga duże obcęgi, którymi szybko i bezproblemowo przecina zamek jednego z drożej wyglądających górali.
– Hej! – woła Jack.
Mężczyzna odwraca się wystraszony i rozgląda po uliczce. Potem prześlizguje się wzrokiem po oknach budynku, po czym, osłaniając dłonią oczy przed światłem, w końcu ich spostrzega, na dachu, sześć kondygnacji wyżej, uśmiecha się i macha do nich. Zamaszyście i serdecznie, jakby byli starymi kumplami.
I cóż mogą począć? Jack i Benjamin odmachują mu z dachu. A potem patrzą, jak chowa obcęgi do worka, który zarzuca sobie na plecy, wskakuje na uwolniony rower i chybotliwie odjeżdża.
Benjamin uśmiecha się do Jacka i mówi:
– To było tak cholernie autentyczne.

Stoi w kącie w głębi jeszcze jednego głośnego baru, zaproszona tutaj przez jeszcze jednego zarozumialca na koncert zespołu, który jego zdaniem musi pokochać. Tego wieczoru jest w Empty Bottle, barze na Western Avenue z wielką reklamą piwa Old Style na fasadzie i markizą z napisem MUZYKA / MIŁA ATMOSFERA / TANIEC.
W tej chwili tylko jedna z tych rzeczy wydaje się trafna.
Rzeczywiście rozbrzmiewa muzyka, choć nie nadaje się do tańca i z całą pewnością nie stwarza miłej atmosfery. Ogląda występ zespołu, ale nie zna jego nazwy, bo nie usłyszała jej w generowanym przez muzyków hałasie. Ten, z którym się tu spotkała, wywrzeszczał ją do niej, nazwę zespołu, kilka centymetrów od ucha, dwukrotnie, ale bez skutku. Perkusista i gitarzysta prowadzący grupy zdają się obsesyjnie uniemożliwiać wszelkie czynności poza pełnym i całkowitym skupieniem na ich grze. Nawet słowa piosenki – coś na temat duchowego bólu i rozczarowania wstrząsających posadami świata – w większości giną w ryku mocnych akordów, podczas gdy maniakalny perkusista najwyraźniej jest w stanie wykonać tylko jeden prosty manewr, do którego mocno angażuje talerze. Ludzie stoją wokół nich i nie tyle tańczą, ile podrygują do rytmu. Zamówienia w barze składa się za pomocą gestów.
Ilekroć otwierają się drzwi, do środka wpada podmuch zimnego powietrza, nie zdjęła więc szalika, rękawiczek ani wełnianej czapki, którą naciąga na uszy, żeby wytłumić sceniczne pandemonium o kilka błogosławionych decybeli. Mniej więcej połowa gości baru stoi na zewnątrz pod drzwiami, ci, którzy wolą zimno niż hałas. Stoją sztywno, mocno przyciskając ramiona do tułowia, mumie na śniegu. To ten rodzaj chicagowskiego wieczoru w środku zimy, kiedy chłód doprowadza niemal do rozpaczy, jest tak przejmujący, że wyzwala spontaniczne chodnikowe lamenty: „W chuj zimno”, mówią, przytupując. To ten rodzaj chłodu, który wnika do butów i zostaje tam już całą noc.
Występujący teraz zespół, nie jest tym, na który przyszła. Podobno największa atrakcja wieczoru wystąpi na końcu, chociaż jej towarzysz nie zdradził, o kogo chodzi. Nie chce jej zepsuć przyjemności. Chce, żeby doświadczenie słuchania tej muzy po raz pierwszy było, jak to określa, nieskażone. Kontroluje całe to doświadczenie i prawdopodobnie myśli, że ona to docenia. Stoi obok niego, sączy piwo i nie mogąc konwersować z powodu otaczającego ich jazgotu, czeka.
Ceglane ściany Empty Bottle w większości pokrywają plakaty, ulotki i nalepki w takiej liczbie i w takim zagęszczeniu, że przyglądanie im się zbyt długo powoduje rodzaj przeciążenia poznawczego. Sufit wyłożono blaszanymi płytkami, oprócz obszaru nad sceną, gdzie kilka metrów nad głowami muzyków wisi pianka dźwiękochłonna, ta w kształcie wytłaczanek do jajek. Scena znajduje się na ponad półmetrowym podwyższeniu, pomalowana na matową czerń, a po obu jej stronach stoją wieże gigantycznych wzmacniaczy. W barze sprzedaje się w sumie dziewięć różnych piw beczkowych i wszystkie kosztują półtora dolara.
To jedna z kilku miejscowych scen muzycznych znanych z przyzwoitej muzyki, do odwiedzenia których została namówiona, zaproszona przez gości koniecznie chcących jej zaimponować. Ten dzisiejszy chłopak – poważny, wystudiowany, ponury, ze specyficzną aurą, którą można by scharakteryzować jako „zaciśnięcie”, student ostatniego lub przedostatniego roku o jasnych włosach z przedziałkiem dokładnie pośrodku, z lenonkami na nosie, we wzorzystym swetrze na koszuli o innym wzorze, Bradley, Mów mi Brad – usiadł rano obok niej na wykładzie z mikroekonomii i przez całe pięćdziesiąt minut rękawy ich wielkich zimowych kurtek napierały na siebie, a kałuże z topniejącego śniegu z butów na koniec się połączyły. Po wykładzie – który był głęboką analizą oczekiwanej użyteczności i awersji do ryzyka oraz tego, jak ludzie dokonują wyborów w warunkach niepewnej informacji – czuła, jak się jej przygląda, gdy się pakowali, a gdy na niego zerknęła, przewrócił teatralnie oczami i powiedział: „Nuuuuudy”, na co się uśmiechnęła, chociaż wykład wcale jej nie znudził, po czym wyszedł za nią z sali wykładowej i zapytał, czy ma jakieś plany na wieczór, bo jeśli nie, to w Empty Bottle gra rewelacyjny nowy zespół, a on tam akurat zna barmana – sugerował tym samym, że chociaż jest niepełnoletnia, będzie mogła pić alkohol – a gdy wyraziła cień zainteresowania, rozgadał się na dobre, oświadczył, że koniecznie musi posłuchać tej grupy, natychmiast, tego wieczoru, gdy ich muzyka wciąż jeszcze jest czysta, zanim zrobi się o nich głośno, zanim złowrogie siły popularności i pieniędzy ich zmienią i zniszczą. Więc okej, dobra, zgodziła się spotkać z Bradem o dziewiątej, a gdy przybyła na miejsce, zamówił piwo i zapytał: „To jak, lubisz słuchać muzyki?”. Na co odparła: „Pewnie, że lubię”. A potem w zasadzie zmusił ją, by to udowodniła. Zaczął ją testować: Znasz ten zespół, a ten? Fugazi, Pavement, the Replacements, Big Star, Tortoise, Pixies, Hüsker Dü – wymówił tę ostatnią nazwę tak precyzyjnie, że wręcz usłyszała umlauty – a gdy przyznała, że nie zna żadnego z nich, z politowaniem pokręcił głową, po czym oczywiście zaproponował, że ją wyedukuje. Okazało się, że Mów Mi Brad ma dużą kolekcję rzadkich winyli, o których bardzo, ale to bardzo chciał jej opowiedzieć – a jeszcze bardziej chciał jej te płyty pokazać, osobiście, u siebie w mieszkaniu, gdzie cała ściana przeznaczona była wyłącznie na najbardziej genialne, najbardziej obrazoburcze muzyczne białe kruki, święte płyty, których prawie nikt inny nie znał ani odpowiednio nie doceniał…
Szczerze mówiąc, wyłączyła się. Brad nie potrzebował zachęty, żeby monologować dalej – wprost emanował erotycznym niepokojem, donośną, choć tłumioną paniką – toteż odbiegła od niego myślami, aż nadekspresyjny gitarzysta zespołu przerwał mu intensywnym riffem, Brad zamknął jadaczkę i rozpoczął się jazgotliwy występ.
Nie zdradziła Bradowi, że plotka o rewelacyjnym nowym zespole wzbudziła jej zainteresowanie tylko dlatego, że istniało wysokie prawdopodobieństwo natknięcia się na koncercie na niego, chłopaka z okna po drugiej stronie uliczki. I rzeczywiście, gdy weszła wieczorem do baru, stał tam, w pierwszym rzędzie, ze swoim aparatem fotograficznym, i poczuła, jak w jej trzewiach coś wzbiera, i było to chyba doświadczenie, które się opisuje, gdy ludzie mówią „zabiło mi mocniej serce”, choć sugerowałoby to coś przyjemnego, zdecydowanie dużo bardziej niż to, co aktualnie czuje – jakby się roztapiała.
Za każdym razem gdy widzi go poza domem, ogarnia ją onieśmielenie, chociaż nie uważa się za osobę nieśmiałą. Wyławia go z tłumu, gdy uwija się z aparatem fotograficznym w Empty Bottle, Rainbo Club, Lounge Ax albo Phyllis’ Musical Inn, i obserwuje go, aż ta obserwacja i zainteresowanie stają się nie do zniesienia. Może byś mnie tak zauważył? Wydaje jej się, jakby na jej twarz padało światło reflektora, coraz jaśniejsze, im dłużej się w niego wgapia, on jednak nigdy tego nie dostrzega. Wiecznie w pierwszym rzędzie, zaabsorbowany swoim aparatem, z przyklęku mierzy obiektywem w wokalistę lub gitarzystów, żeby na zdjęciach wyglądali monumentalnie.
Widziała jego prace w internecie, na jednej z tych elektronicznych tablic ogłoszeń, w ten sposób zresztą dowiedziała się wreszcie, jak się nazywa: Fotografie Jacka Bakera. Zawsze można go znaleźć przy scenie – czasem nawet na scenie, skąd fotografuje publiczność ze stanowiska bębniarza – ilekroć grają najlepsi wykonawcy, słynne w okolicy zespoły, z którymi zwykle wychodzi po koncercie, co utwierdza ją w przekonaniu, że zdecydowanie nie ma u niego żadnych szans.
Ona bowiem tutaj, w Chicago, jest nikim.
Nie dostaje zaproszeń na afterparty, które, wie o tym, gdzieś się odbywają. A wie, że się odbywają, bo czytała o nich w sieci, zdjęcia Jacka Bakera rejestrują imprezy gdzieś w okolicy, któż wie gdzie. Czy istnieje gorsza udręka niż coś takiego? Wiedzieć, że inni się bawią, ale nie być zaproszoną? Nazywa się Elizabeth Augustine – z tych Augustine’ów z Litchfield – chociaż jej rodzina ze swoją reputacją cieszy się prestiżem tylko w pewnych kręgach, a kręgi te nie zahaczają o tę okolicę. Jest teraz po prostu anonimową studentką pierwszego roku w DePaul, nic nieznaczącą outsiderką w kącie w głębi sali, dziewczyną nie do końca obeznaną z miejscową sceną muzyczną, toteż aby się dowiedzieć, gdzie może znaleźć Jacka Bakera i resztę miejscowej elity, potrzebuje pomocy entuzjastów, gości takich jak Brad, który teraz przysuwa się do niej w chwili przerwy, gdy gitarzysta stroi gitarę, i opowiada o genialnej gwieździe wieczoru, o tym, że brzmienie grupy różni się od rocka, alternatywy i grunge’u w sposób, którego nie potrafiłaby określić, sama o tym wie. W jej uszach to wszystko hałas, ale Brad upiera się, że nie, że w rzeczywistości brzmienie z Seattle, zdobywające teraz szturmem stacje radiowe i listę Billboardu, w niczym nie przypomina brzmienia chicagowskiego, które, jak twierdzi, jest mniej komercyjne, wierniejsze jazzowym korzeniom, mniej mainstreamowe, bardziej indie. Zrywa z hardcore’em Wschodniego Wybrzeża, który dawno się już sprzedał, zrywa też z grunge’em Zachodniego Wybrzeża, który teraz właśnie się sprzedaje. To coś bardzo indywidualnego, pielęgnowanego w zapomnianej środkowej części USA, niezepsutego przez interesy wielkich koncernów. Nigdy nie myślała o terroir piosenki rockowej, ostatnio jednak często zastanawiała się nad paraliżującym efektem pieniądza, co więcej, ucieczka przed chciwością i bogactwem własnej rodziny – i nieludzkim zachowaniem, niekończącą się walką oraz ofiarami współzawodnictwa, których taka chciwość i takie bogactwo wymagają – była jednym z głównych powodów, dla których opuściła wszystko, co znane, i przybyła do Chicago.
Poprzysięgła sobie, że to już ostatnia przeprowadzka. Obiecała sobie, jeszcze przed przyjazdem do tego miasta, że zostanie w nim na dobre, że w końcu zbuduje coś stałego – własne życie, przyzwoite i pełne miłości – to wszystko po dzieciństwie w ciągłych rozjazdach; nastoletnie lata spędziła na bogatych przedmieściach wielkich metropolii Wschodniego Wybrzeża, uczyła się w niezliczonych prywatnych szkołach, przenosiła się z miejsca na miejsce, gdy jej ojciec łupił jedną firmę po drugiej, audyty, kupna, przejęcia, odbijanie klientów, likwidacje, wycofania wkładów, i tak dalej, a potem inkasował zawrotne zyski i nie zostawiał za sobą nic prócz niewypłacalności i sporów prawnych, co było czymś w rodzaju rodzinnej tradycji.
Ucieszyła się więc, odnajdując w Chicago to konkretne towarzystwo, które odrzucało tego rodzaju skrajny merkantylizm; każdego, kto chciał się wzbogacić, unikano, bo „się sprzedaje”, odtrącano, bo jest „owcą”.
Ona nie chce się sprzedać.
Nie chce być owcą.
A jednak bardzo by chciała, żeby zapraszano ją na te imprezy.
Tymczasem zespół odpala następny hałaśliwy numer i Jack fotografuje wokalistę, najpierw z boku, z profilu, potem od tyłu, potem z przodu, przyklękając na parkiecie, z aparatem wycelowanym do góry; w tym momencie, jak gdyby na dany znak, wokalista wychyla się nad sceną z przyciśniętym do ust mikrofonem w pozie, która, Elizabeth jest tego pewna, na zdjęciu będzie wyglądała diabelnie efektownie, i szepcze do mikrofonu coś niezrozumiałego, gdy włącza się niesforny gitarzysta i kradnie mu tę chwilę. Elizabeth wyczuwa coś w rodzaju braterskiej rywalizacji między wokalistą i gitarzystą, spragnionymi uwielbienia widowni. Postanawia, że nie będzie się dopytywać o nazwę zespołu; niemal na pewno się rozpadnie, prawdopodobnie jeszcze przed wiosną. Tymczasem Jack wyprostowuje się i zrzuca sweter, ciężki i czarny, jakieś dwa rozmiary za duży, sweter, który w zasadzie jest jego codziennym zimowym uniformem, z przetartymi z tyłu dziurami od siadania. Pod tym swetrem ma na sobie inny sweter, cieńszy, też czarny.
Co ją w nim tak pociąga? Chyba nie tylko to, że przypadkiem mieszka w budynku naprzeciwko. Elizabeth wyobraża sobie, że na większość chłopaków zareagowałaby zaciągnięciem zasłon i tyle. Ale w jego przypadku pojawia się niewytłumaczalne wrażenie rozpoznania, jak gdyby miał jakąś ważną cechę, której Elizabeth szuka, ale nie potrafi do końca nazwać. Przyjechała do Chicago z zamiarem zapamiętania się, wtopienia w tę żywiołową bohemę. Chciała pić z poetami i sypiać z artystami. (Albo na odwrót, wszystko jedno). I nawet nie z dobrymi poetami ani z dobrymi artystami; jeśli ma kogoś zabrać do domu, kieruje się jednym jedynym kryterium: czy delikwent jest dobry, interesujący, nieegocentryczny i na to zasługuje.
Aczkolwiek jest to warunek, którego żadnemu mieszkańcowi Chicago nie udało się jak dotąd spełnić.
Tymczasem ten chłopak w oknie wydaje się inny. Biją z niego dobroć, łagodność i powściągliwość, co stanowi radykalne odejście od etosu światowej dominacji, przed którym uciekła do Chicago. Jack Baker szanuje uczucia innych – a przynajmniej takie sprawia wrażenie, wydaje jej się, że jest tego typu człowiekiem, tego typu kochankiem. Doszła do takiego wniosku na podstawie wielu scen, które zaobserwowała ze swego stanowiska przy oknie, licznych chwil świadczących o uważnej troskliwości. Do późna w nocy czyta prozę, poezję i traktaty filozoficzne, tak cierpliwie przegląda negatywy, aż znajdzie ten właściwy, tak nieśmiało chowa się za długą grzywką. Nawet wybór zajęcia – fotografia – wydaje jej się ujmująco skromny. Zawsze będzie obserwował z boku. Fotograf z definicji nigdy nie znajduje się w centrum zainteresowania. Tymczasem ona umawiała się z chłopakami, którzy zawsze byli w centrum zainteresowania, chłopakami jak ci na scenie, takimi jak Brad, i odkryła, że ich potrzeba atencji staje się z czasem przytłaczająca.
Zespół kończy set, nareszcie, wielkim detonacyjnym rykiem, różniącym się od wcześniejszego ciągłego ryku tylko siłą i częstotliwością walenia w talerze. Niemożliwe jest crescendo w sytuacji, gdy przez cały czas grało się możliwie jak najgłośniej, więc muzycy po prostu przyspieszają, beat staje się tak skompresowany, że wszystko, co dobywa się z tych wielkich głośników, zamienia się w dźwiękową papkę. Po finałowym orgazmicznym pchnięciu biodrami gitarzysty kończą z piskiem gitar i wokalista – w pierwszej zrozumiałej wypowiedzi tego wieczoru – mówi: „Dzięki, Chicago!”, jak gdyby zwracał się do widowni na wyprzedanym koncercie w Soldier Field, a nie do garstki osób chowających się przed zimnem w podrzędnym barze.
Muzycy odłączają instrumenty i Brad odwraca się do niej.
– I co, jak się podobało?
Krzyżuje przed sobą ręce i czeka na odpowiedź, a Elizabeth sobie uświadamia, że cokolwiek teraz powie, on wygłosi na ten temat jakąś kategoryczną opinię.
– W skali od jednego do dziesięciu – pyta Elizabeth – jak bardzo, twoim zdaniem, byłeś kochany przez swoich rodziców?
– Co?
– W skali od jednego do dziesięciu.
– Rany! – mówi, śmiejąc się z zażenowaniem. – Ha ha!
– Pytam poważnie.
– Ty – mówi, mierząc w nią palcem i kręcąc głową z szerokim głupkowatym uśmiechem. – Ale z ciebie numer! Wiesz o tym? Tupeciara.
Po czym odchodzi zamówić kolejne piwo.
Na drugim końcu baru wśród gości kręci się Jack. Podchodzi do różnych grupek przy kontuarze, wypowiada kilka słów i robi im zdjęcie. Te fotografie też widziała, w sieci, portrety ludzi w barach. Przypominają jej rubrykę towarzyską czasopism z rodzinnych okolic, gdzie ponad sześć kolorowych stron zajmują fotki tych, którzy niedawno wzięli udział w ważnych lokalnych wydarzeniach towarzyskich i charytatywnych. Różnica między tamtymi zdjęciami a tymi polega na tym, że ci fotografowani w Chicago zdają się okazywać więcej ironicznego dystansu. Nie uśmiechają się i przeważnie nawet nie patrzą w stronę obiektywu. Zachowują się, jakby byli świadomi, że robi im się zdjęcie, ale nie mieli ochoty pozować. Jack dziękuje im i idzie dalej.
Sunie teraz w jej stronę, szukając nowego obiektu, jego wzrok pada na jedną, potem na drugą osobę, ocenia je, i Elizabeth się zastanawia, czy to ten moment, kiedy wreszcie ją zauważy, moment, kiedy wreszcie zechce zrobić zdjęcie jej. I decyduje, że nie dba o to, jak oczywiste wydadzą się jej intencje ani jak płynna poczuje się w środku, zamierza na niego spojrzeć, spojrzeć mu prosto w oczy, zamierza się upomnieć o jego zainteresowanie. I z jakiegoś powodu wydaje jej się to naprawdę ryzykowne, przeraźliwe i groźne, a gdy jego spojrzenie prześlizguje się po niej, odzywa się w niej niemal instynktowna chęć ucieczki. Nigdy jeszcze tak śmiało na niego nie patrzyła, dzięki czemu widzi, jak szybko omiata ją wzrokiem, a potem równie szybko ją zbywa. Idzie dalej bez śladu rozpoznania, zaciekawienia, czegokolwiek.
A ona czuje się w tym momencie jak ktoś, kogo nikt nie zaprosił na bal maturalny.
Patrzy za nim, jak wychodzi, i gdy otwierają się drzwi, do środka wpada ów arktyczny powiew, od którego wszyscy wokół niej kulą się w sobie, i wtedy właśnie coś sobie uprzytamnia. Ma nasuniętą na oczy czapkę, zasłonięte szalikiem usta. Jest praktycznie zakamuflowana.
Ściąga więc szalik i czapkę, przeczesuje włosy palcami i wygląda przez okno. Przysuwa twarz do samej szyby, na tyle blisko, że czuje chłód powietrza na zewnątrz. Widzi Jacka, jego postać jest pofałdowana, zniekształcona przez grube szkło. Stoi na krawężniku – cyka zdjęcie, krok w bok, potem znów fotografuje pod innym kątem, znowu się odsuwa, znowu robi zdjęcie. Ludzie udają, że go nie widzą, a mimo to zawsze przyjmują przed obiektywem postawę kontrapostu. Celuje teraz aparatem prosto w Elizabeth, dzieli ich jednak zbity tłumek, zacinający śnieg, ta zaparowana tafla szkła, więc jej nie zauważył – a może ją ignoruje; Elizabeth nie ma pewności.
W tym momencie z drugiego końca baru rozlega się dźwięk, powtarza się kilka cichych, prostych akordów gitarowych. Elizabeth zerka na scenę, żeby sprawdzić, jaki wystąpi teraz zespół, i ze zdziwieniem dostrzega tylko jedną kobietę. Jest niska – ma może metr pięćdziesiąt – jasnowłosa, chuda, młoda, ubrana w jeansy, podkoszulek bez rękawów wsunięty w spodnie i kremowy kardigan, zwyczajnie obcięte włosy sięgają jej do ramion. Innymi słowy nie wygląda na gwiazdę rocka. Jej image ostro kontrastuje z tym, jak prezentował się zespół, który był na scenie kilka minut wcześniej, ci wszyscy cudacznie wyglądający goście. Wydaje się tak skromna, że Elizabeth zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest klientką baru, która się upiła, chwyciła gitarę i wkrótce barman ściągnie ją ze sceny. Ale nie, barman nie rusza się ze swojego miejsca i gdy na pierwsze dźwięki gitary do baru wraca Jack Baker i natychmiast zaczyna fotografować wokalistkę, staje się jasne, że dziewczyna się nie rozgrzewa, że rozpoczęła już występ, że nie ma akompaniującego jej zespołu ani innych instrumentów oprócz gitary, którą trzyma w rękach, gitary niepodłączonej do gigantycznych głośników, jedynie do jednego niewielkiego wzmacniacza u jej stóp, toteż słychać ją słabo w tłumie, który nie chce się zamknąć. Elizabeth wychyla się do przodu i słucha tego dziwnie monotonnego głosu, piosenki, która najwyraźniej traktuje o mężczyźnie o tak wielkim apetycie, że nic już tak naprawdę nie sprawia mu przyjemności:
Idę o zakład, że od dawna nie wiesz
Czego trzeba, by poczuć się nasyconym.

Właściwie nie śpiewa, ale też nie do końca recytuje – to coś pomiędzy, specyficzny tembr. Nie całkiem czysto, ale nie jest to też fałsz. Brzdąka na gitarze tak delikatnie i śpiewa tak rzeczowo, bez jakiejkolwiek ornamentyki, melodramatu i wokalnych skrzeków typowych dla wokalistów rockowych. Gdy wraca Brad, Elizabeth szepcze:
– Kto to?
Brad spogląda na scenę, zaskoczony, jak gdyby nikogo tam do tej pory nie zauważył.
– Nikt – rzucił. – Zapchajdziura.
– Zapchajdziura?
– Nasza główna gwiazda się spóźnia. Wypełnia czas, zanim się pojawią.
I z lekceważącym machnięciem ręką Brad wznawia swoją rozprawę, tym razem przedstawia litanię najwspanialszych doświadczeń koncertowych w życiu. Dookoła ludzie bezceremonialnie prowadzą głośne rozmowy i Elizabeth ledwo słyszy muzykę. Przy barze czwórka gości z poprzedniego zespołu śmieje się teraz, niemal ogłaszając w ten sposób, jak bardzo ignorują występ dziewczyny. I tak już jest do końca tej krótkiej piosenki. Kobieta brzdąka na najzwyklejszej gitarze, a jej delikatne dźwięki mieszają się z hałasem obojętnego tłumu.
– Numer pięć? Rolling Stonesi na Silverdome – wylicza Brad. – Byliby wyżej na liście, ale to był osiemdziesiąty dziewiąty i Stonesi rzecz jasna najlepsze lata mieli już za sobą, no i Silverdome jest sterylny jak oddział psychiatryczny.
– Aha.
– Na czwartym miejscu jest Soul Asylum w Metro w lipcu, i mogliby być łatwo na trzecim, może nawet na drugim, gdyby w barze nie roiło się od tych wszystkich japiszonów wrzeszczących Runaway Train!, jakby to była jedyna piosenka, którą znają.
Brad kontynuuje tę długą wyliczankę i Elizabeth przychodzi do głowy myśl, że jak na gościa, który ponoć kocha muzykę, nienawidzi bardzo wielu rzeczy z nią związanych. Wokalistka śpiewa dalej swoją piosenkę o nienasyconym mężczyźnie, który nie jest już w stanie zaznać szczęścia, a gdy Elizabeth chichocze, przysłuchując się tym słowom, Brad przerywa swoją przemowę, zerka na nią z lekka zdeprymowany – nie jest typem, który lubi, gdy się z niego śmieją – i pyta:
– Co cię tak śmieszy?
– Ta piosenka – odpowiada Elizabeth – jest o tobie.
– Naprawdę? – mówi, szczerze podekscytowany, i wreszcie przysłuchuje się dziewczynie, która melorecytuje mrocznym, monotonnym głosem:
Jesteś jak wino, pniesz się coraz wyżej
I nie wystarczą wszystkie pieniądze świata.

Brad zupełnie już nie wie, co ma myśleć, ale Elizabeth jest wszystko jedno. Ma wrażenie, jakby ta piosenka była napisana specjalnie dla niej, opisuje bowiem chciwość, przed którą Elizabeth ucieka, czyniąc z tego misję swego życia.
Wtem drzwi się otwierają, czuć dźgnięcie mroźnego powietrza i wchodzi trzech gości, którzy mogą być tylko główną gwiazdą wieczoru, w strojach tak ekscentrycznych jak ich sposób bycia. Elizabeth natychmiast wyławia wokalistę, w grubych plastikowych okularach przeciwsłonecznych i czymś, co wygląda na jasnoniebieską marszczoną koszulę do smokingu z lat siedemdziesiątych – uderzająco niemodną, przez co oczywiście staje się naprawdę cool – z celowo rozpiętymi czterema górnymi guzikami. Panowie wchodzą zawadiackim krokiem, co sprawia, że tłum odruchowo się przed nimi rozstępuje.
– Są już! – woła Brad. – To oni!
Na scenie dziewczyna kończy piosenkę, wzrusza ramionami, jakby chciała przeprosić, i mówi: „To by było chyba na tyle”, przy dźwiękach apatycznych uprzejmych oklasków. I Elizabeth patrzy, jak chowa do futerału gitarę i razem z Jackiem – który cały czas ją fotografował – zmierza w stronę wyjścia. Piosenkarka ze swoją niewielką świtą i Jack oddalają się na jakieś cudowne afterparty.
Elizabeth odprowadza Jacka spojrzeniem, gdy Brad nadal jej wyjaśnia, dlaczego jest tak wielką szczęściarą, będąc tu tego wieczoru, mając okazję po raz pierwszy posłuchać tego zespołu, w jego towarzystwie, a ona kiwa głową, cały czas jednak wpatruje się w fotografa o dziecinnej twarzy i w tej samej chwili, w której Jack mija się z członkami zespołu, spogląda na nich, ale jego wzrok sięga dalej i pada na Elizabeth przy tym stoliku w głębi sali, gdzie nie ma nikogo ważnego. Ona zauważa, że patrzy na nią teraz, gdy jest bez szalika i czapki, oboje przeszywa dreszcz rozpoznania, on się uśmiecha i macha do niej, ona się uśmiecha i odmachuje, Brad zerka na nią zaskoczony, a ją ogarnia ulga tak wielka, że o mało nie uginają się pod nią kolana.
I co robi Jack? Mija zespół, podchodzi do Elizabeth, nie zważa na genialnych muzyków i nabzdyczonego już teraz Brada, wyciąga rękę i wymawia dwa pierwsze skierowane do niej słowa:
– Chodź ze.

Chodź ze”.
Co za dziwne, osobliwe i rozkoszne wyrażenie.
„Chodź ze”.
Nigdy wcześniej nie słyszała, żeby ktoś tak mówił. Nikt ze znajomych Elizabeth z tych wszystkich prywatnych szkół tak się nie wyrażał, jej rodzice też nie, ani żaden z gości, których często przyjmowano w domu. Nikt nigdy nie zostawiał tego krótkiego „ze” wiszącego na końcu zdania, bez dopowiedzenia. Mówiono poprawnie: „Chciałabyś pójść z nami?”.
Stosowne i kompletne byłoby pytanie: „Miałabyś ochotę stąd wyjść?”.
Pełne zdanie ludzi wykształconych i dobrze wychowanych: „Będzie nam bardzo miło, jeśli zaszczycisz nas swoim towarzystwem”.
Tymczasem Jack powiedział po prostu „Chodź ze”, co w jej uszach zabrzmiało – odświeżająco i ujmująco – niedoskonale. Wyciągnął rękę i spojrzał na nią bez cienia wyrachowania, bez świadomości, że powiedział coś zabawnego lub dziwnego, co przepełniło ją czułością.
„Chodź ze” z czasem zamieniło się w ich mantrę, rodzaj zaklęcia przywołującego dreszcz, zaskoczenie i ekscytację tamtej pierwszej nocy. „Chodź ze” Jack powie kilka dni później, zabierając ją do Art Institute, gdzie będą się trzymać za ręce i podziwiać wszystkich jego ulubionych modernistów. „Chodź ze” Elizabeth powie tydzień później, gdy dostanie studenckie wejściówki na La Bohème w Lyric Opera, a on będzie udawał, że nie wstydzi się swojego taniego swetra wśród tych wszystkich garniturów i krawatów. „Chodź ze” Elizabeth powie kilka lat później, gdy wybiorą się do Włoch i obejrzą bodaj wszystkie obrazy, gobeliny i rzeźby, jakie ma do zaoferowania Wenecja. I dużo później, pewnego znaczącego wieczoru, gdy Jack klęknie i otworzy aksamitne czarne puzderko z gustownym pierścionkiem zaręczynowym w środku, zrobi wszystko zgodnie z tradycją, z tym że nie powie „Wyjdź za mnie”, lecz „Chodź ze”.
To wszystko zaczyna się tej nocy, gdy Jack wyciąga rękę w Empty Bottle i wypowiada „Chodź ze”, to niedokończone zdanie, które Elizabeth uzupełnia, chwytając go za dłoń i kiwając głową na „tak”, a potem idą razem w zawiewającym śniegu i mroźnym powietrzu, i po raz pierwszy od początku tej zimy ujemna temperatura wydaje się nie uciążliwa, lecz zabawna, chowają się bowiem przed wiatrem na klatkach schodowych i w wąskich uliczkach, pocierają dłonie, śmieją się, pędzą na złamanie karku do następnej kryjówki, w ten groteskowy sposób pokonując całą drogę do baru na Division Street, gdzie podczas rozmowy o tym, jak bardzo podobał im się występ tamtej dziewczyny, tracą z oczu ją i jej świtę – podnoszą wzrok i nagle sobie uprzytamniają, że są sami, zostali porzuceni, potem śmieją się z tego, właściwie nic ich to nie obchodzi, wracają do rozmowy i poznają podstawowe fakty na swój temat: Ona ma na imię Elizabeth; pochodzi z Nowej Anglii. On ma na imię Jack; przyjechał z Wielkich Równin. On studiuje fotografię w Art Institute. Ona uczy się w DePaul: psychologia poznawcza, ekonomia behawioralna, biologia ewolucyjna, a także neurobiologia…
– Czekaj – przerywa jej. – Studiujesz na czterech różnych kierunkach?
– Pięciu, jeśli liczyć wydział teatralny, do czego nie mam zdolności, ale i tak mi się podoba.
– Więc jesteś geniuszką.
– Przeważnie jestem po prostu zawzięta – stwierdza. – Mam dobry mózg wsparty jeszcze lepszą etyką pracy.
– Dokładnie coś takiego powiedziałby geniusz.
– Dodatkowo studiuję jeszcze teorię muzyki, ot tak, dla rozrywki. I prawdopodobnie będę wolną słuchaczką na zajęciach z etnografii socjologicznej. W zasadzie interesuje mnie cała kondycja ludzka. Jej analiza pod każdym możliwym kątem.
I krótka cisza, która zapada po tych słowach, sprawia, że Elizabeth natychmiast ich żałuje – „Interesuje mnie cała kondycja ludzka” – pompatyczniej już nie można! Pretensjonalne, że aż zęby bolą! Jack przypatruje się jej przez zatrważająco długą chwilę, a ona się martwi, że albo popsuła cały wieczór swoją chełpliwością, albo on zaraz wszystko popsuje, stając się jednym z tych rozczarowujących kolesi onieśmielonych jej ambicjami. Po chwili jednak Jack pyta: „Jesteś głodna?”, i odpowiedź brzmi: „Tak!”, bo po pierwsze, autentycznie jest głodna, lecz także, po drugie, wie, że posiłek z Jackiem wynosi ten wieczór na wyższy poziom zaangażowania – znaczy, że są teraz jakby na randce, że wyszli poza kategorię przypadkowego spotkania w barze, że tak naprawdę niczego nie popsuła, a on wcale nie jest onieśmielony – tak więc drepczą aż do bistro na Milwaukee Avenue, w którym ani razu nie była, bo ma nazwę Woszczyna, ohyda, on jednak namawia ją, żeby tam zjedli, w tej Woszczynie, i zamawiają na spółkę burgera z czarną fasolą i koktajl sojowy, i Jack mówi jej, że zastanawia się, czy nie zostać wegetarianinem, że nie mógł nim być w tym zacofanym, stojącym wołowiną miejscu, w którym się wychowywał, ale tu, w Chicago, może przejść na wegetarianizm, na co ona przyznaje, że w Chicago może wreszcie pofolgować głębokiej i przemożnej chęci na bardzo tłuste i bardzo słodkie desery, rzeczy, których w domu zdecydowanie się wystrzegano w związku z tym, że jej rodzice mieli dziwną fiksację na punkcie jej diety, musiała jeść tylko te rzeczy, w których tłuszcze zostały zredukowane i chemicznie zastąpione, bezsmakowe chude sery, dietetyczne jogurty, margaryny, batony zbożowe – w którym to momencie na twarz Jacka wypływa pewny siebie uśmiech kogoś, kto wpadł na bardzo dobry pomysł, zabiera ją więc do sąsiedniego baru z hot dogami o nazwie Swank Frank i zamawia baton Twinkie smażony w głębokim tłuszczu, który też zjadają na spółkę i który smakuje niebiańsko, a tymczasem rozmawiają o tym, że życie zawsze powinno być pełne takich właśnie prostych, a zarazem głębokich przyjemności (pieprzyć, co jej rodzice gadali o talii i figurze), co prowadzi ich – dziko gestykulujące dłonie lepkie od nadzienia, roześmiane usta uświnione cukrem pudrem – do rozprawy na temat ulubionych rzeczy, wszystkich najlepszych i najprostszych życiowych przyjemności…
– Masaż pleców – rzuca Elizabeth bez najkrótszego choćby zastanowienia. – Długi, zmysłowy i całkowicie bezinteresowny masaż pleców.
– Gorący prysznic – mówi Jack. – Nieprawdopodobnie gorący. Gorący w sensie: „zużyję całą gorącą wodę w całym budynku”.
– Pierwszy łyk wody, gdy naprawdę chce się pić.
– Pierwszy łyk kawy rano.
– Zapach powietrza z suszarki.
– Zapach rozgrzanego asfaltu w parku rozrywki.
– Bieg do oceanu.
– Przejażdżka furą z sianem o zachodzie słońca.
– Homar w bułce, ciepły, z roztopionym masłem.
– Ravioli z serem z puszki.
– Ciasteczka z pianką marshmallow.
– Kuleczki ziemniaczane z majonezem.
– Ta chwila podczas ślubu, kiedy wszyscy wstają po pierwszych nutach marsza weselnego.
– Gdy wpatrujesz się w obraz Marka Rothko tak długo, że wydaje się, jakby wibrował.
– Rzeźba Dawida.
– American Gothic.
– Początek XL symfonii Mozarta.
– Rage Against the Machine.
– Solo skrzypcowe z Szeherezady.
– Temat przewodni symfonii Fantastycznej.
– Jesienne liście w Górach Białych.
– Gdy patrzysz, jak wywołuje się zdjęcie z polaroidu.
– Fioletowy połysk wewnątrz ostrygi.
– Zielone niebo przed tornadem.
– Poranna kąpiel w morzu nago.
– Kąpiel w morzu na golasa o każdej porze.
Jest to rozmowa na wskroś maniakalna, niepowstrzymana, przypominająca chwilami potknięcie na schodach, gdy tracisz równowagę, poddając się sile ciążenia, lecisz do przodu, próbujesz się czegoś chwycić, a potem jak za sprawą czarów lądujesz na własnych nogach, bez szwanku, i rozpiera cię poczucie triumfu.
Mijają kilka przecznic na North Avenue i docierają do Urbus Orbis, kawiarni z rozkosznie nieuprzejmymi kelnerkami, jedynego miejsca w okolicy, gdzie wszyscy zbierają się nocą, miejsca, w którym teraz, o drugiej nad ranem, roi się od bywalców zamkniętych już okolicznych barów, i tym dwojgu udaje się znaleźć stolik w kącie w głębi lokalu, zamawiają po kawie za dolara, palą papierosy, przez długi czas wpatrują się w siebie i wtedy Elizabeth zadaje pytanie:
– W skali od jednego do dziesięciu, jak bardzo kochali cię rodzice?
Jack wybucha śmiechem.
– Tym samym kładziemy kres towarzyskim pogaduszkom.
– Nie lubię tracić czasu. Chcę od razu wiedzieć wszystko to, co muszę wiedzieć.
– Rozsądnie – przyznaje z uśmiechem Jack, kiwając głową, po czym zdaje się, że na sekundę zagląda w głąb siebie, zapatrzony w kubek z kawą, w jego uśmiechu błąka się smutek, co sprawia, że jej uczucia do niego jeszcze bardziej się ocieplają, i wreszcie mówi: – Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Jeśli chodzi o tatę, to sprawa jest jakby nieokreślona.
– Nieokreślona?
– Jakby dzielić zero przez zero. Wynik nie jest miarodajny. Jeden z tych paradoksów. Nie mieści się nigdzie na twojej skali. Mam na myśli to, że stwierdzenie, iż mój tata mnie nie kocha, konkretnie mnie, nie byłoby zbyt trafne, bo on nie kocha niczego. Niczego nie czuje. Już nie. Jest jednym z tych, co to zawsze mówią: „Nic mi nie jest, nie chcę o tym mówić, zostawcie mnie w spokoju”.
– Ach tak, rozumiem – mówi Elizabeth, wyciąga rękę nad stołem i dotyka delikatnie jego ramienia, to zaledwie muśnięcie, drobna oznaka współczucia i troski, choć za tym dotknięciem kryje się głęboki sens i cel, oboje o tym wiedzą.
Jack uśmiecha się do niej.
– No, mój tata to postawny ranczer, typ prawdziwego milczka. Nigdy nie okazał choćby cienia emocji. Jedyne, co go trochę ożywia, to rozmowy o ziemi. Kocha prerię i wie o niej wszystko. Chodziliśmy na spacery, a on mnie uczył rozpoznawać różne rzeczy, na przykład: To jest trawa andropogon, a to trawa indiańska, to młode drzewko wiązu. Lubiłem to.
– Brzmi super.
– Ale to było dawno temu. Już tego nie robi. Jakieś dziesięć lat temu rzucił pracę na ranczu i od tamtej pory praktycznie cały czas spędza na kanapie, ogląda sport i nic nie czuje.
– A twoja mama?
– Bardziej niż mną mama przejmowała się moją nieśmiertelną duszą, która, jak mówiła, jest grzeszna. Tak więc jej miłość była uzależniona od mojego zbawienia.
– I co? Doczekałeś się zbawienia?
– Oznajmiła, że wyjazd na uczelnię w Chicago jest w zasadzie równoznaczny z wizytą w burdelu w Gomorze, więc chyba nie bardzo. – Jack przewraca oczami. – Cały jej zbór się za mnie modli.
– O co się modlą?
– Nie wiem. Za moją duszę. Żebym nie uległ pokusie.
– I jak ci idzie?
– Myślę, że opieram się pokusom całkiem skutecznie. Wiesz, do tej pory. – I w tym momencie dotyka jej przedramienia, bardzo delikatnie, odwzajemnione muśnięcie lekko nad nadgarstkiem, lecz przesłany sygnał jest potężny, zainteresowanie jest obopólne, oboje mocno się czerwienią, a on szybko odbija piłeczkę:
– A ty? I twoi rodzice? W skali od jednego do dziesięciu?
– Cóż – zaczyna Elizabeth z szerokim uśmiechem i rumieńcami na twarzy, czując, jak pieką ją policzki – powiedziałabym, że ich miłość plasowała się gdzieś pośrodku skali pod warunkiem, że siedziałam cicho i potulnie jeździłam z nimi po kraju. Często się przeprowadzaliśmy. Boston, Nowy Jork, Waszyngton, znowu Boston, potem Westport, potem była chyba Filadelfia, kilka przedziwnych miesięcy w Dolinie Hudson, znowu Boston, kolejny krótki pobyt w Waszyngtonie…
– W ilu miejscach mieszkałaś?
– Nigdy nie przyjaźniłam się z nikim dłużej niż osiemnaście miesięcy.
– Wow.
– Zawsze przed upływem półtora roku wynosiliśmy się gdzieś indziej.
– Dlaczego? Czym zajmowali się twoi rodzice?
– Mama studiowała historię w Wellesley, a potem nie robiła nic, opiekowała się co najwyżej swoimi kolekcjami zabytkowej biżuterii i antyków.
– Okej. A tata?
– Odpowiednim terminem, zdaje się, byłaby wspinaczka po korporacyjnej drabinie.
– Rozumiem.
– Powiększanie rodzinnej fortuny. Wywodzę się z długiej linii ludzi, którzy prowadzili karygodnie wręcz udane interesy.
– A czym się zajmowali?
– Tymi wszystkimi strasznymi rzeczami, którymi akurat chcieli. Poważnie, moje drzewo genealogiczne to gąszcz występku. Kanciarze. Oszuści. Wyłudzacze. Finansowo sprytni, ale moralnie niewiele warci. Doszli do fortuny kilka pokoleń temu dzięki nieuczciwym zyskom i szwindlom i od tamtej pory niewiele się zmieniło. Chciałam się od tego odciąć.
– Pewnie nie są zachwyceni, że tu jesteś.
– Powiedzieli, że jeśli się wyprowadzę, wydziedziczą mnie. Bardzo dobrze. I tak nie chcę tych pieniędzy. Były jedynie formą kontroli. Nie chcę niczego zawdzięczać ani im, ani rodzinie.
– Co poniektórzy – stwierdza Jack, kiwając głową – rodzą się po prostu w złej rodzinie.
– Zgadza się.
– I muszą stworzyć własną.
– Otóż to.
– Moja mama, tata – dodaje Jack – nigdy tak naprawdę mnie nie rozumieli.
– Mogę się pod tym podpisać.
– Byli zajęci karmieniem swojej niedoli. Wątpię, żeby przeżyli ze sobą choćby jedną szczęśliwą chwilę.
– Moi są w stu procentach tacy sami – mówi Elizabeth.
– Nie rozumiem tego. No bo jeśli małżeństwo nie przynosi ci radości, po co to ciągnąć?
– Mówi się, że utrzymanie małżeństwa nie jest łatwe, ale wydaje mi się, że jeśli to dla kogoś aż tak trudne, prawdopodobnie robi coś źle.
– Tak, właśnie!
– Jeśli tak bardzo się męczysz, daj sobie spokój.
– Tak! Jeśli żaden dzień nie daje ci radości, po prostu odejdź. Wyrwij się.
– I ja to właśnie zrobiłam – powiedziała. – Wyjechałam. Musiałam uciec.
– Ja też. I nie zamierzam wracać.
– Nigdy.
I to dlatego, zdają sobie sprawę, gdy się w siebie wpatrują, zdumieni, to właśnie dlatego oboje czują tak silne powinowactwo, dzięki temu z taką łatwością się wzajemnie rozpoznali i zrozumieli; oboje przybyli do miasta, żeby się uwolnić. Od przeszłości, swoich rodzin, nieszczęśliwego dzieciństwa, całej ich brzydkiej ewolucji.
Są w Chicago po to, żeby zostać sierotami.
Uśmiechają się do siebie, dolewają sobie kawy, przypalają kolejne papierosy i Elizabeth kontynuuje przesłuchanie, zadając całą listę dociekliwych i zatrważająco osobistych pytań.
– Opisz pierwszy przedmiot, który pokochałeś – pyta.
A potem:
– Opowiedz mi o sytuacji, w której śmiano się z ciebie w miejscu publicznym.
I:
– Kiedy ostatnio płakałeś w obecności innej osoby?
I tak dalej:
– Opisz moment w życiu, kiedy bałeś się najbardziej.
– Masz jakieś przeczucia co do tego, w jaki sposób umrzesz?
– Gdybyś umarł dzisiaj, czego żałowałbyś najbardziej?
– Opisz dokładnie, jaka moja cecha fizyczna wydaje ci się najbardziej atrakcyjna?
Później zapomną, jak dokładnie odpowiadali na te wszystkie pytania, nigdy jednak nie zapomną czegoś dużo ważniejszego: że odpowiedzi na nie w ogóle padły. Że każde z nich odczuwało przemożną chęć mówienia, jakże odmienną od powściągliwości, z jaką zazwyczaj zachowywali się przy nieznajomych. Co teraz, gdy są razem w tej kawiarni, wydaje się dość istotnym sygnałem. To miłość – myślą. – Pewnie tak się ją odczuwa.
Tymczasem zamykają już lokal, jest prawdopodobnie wpół do czwartej lub czwarta nad ranem, oboje czują, jak rozsadza ich entuzjazm, są rozedrgani, na kofeinowym haju, i wtedy Elizabeth zadaje ostatnie pytanie:
– Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
I bez najmniejszego wahania Jack dobitnie odpowiada:
– Tak.
– Wygląda na to, że nie masz żadnych wątpliwości.
– Czasem po prostu się wie.
– Ale skąd?
– Czujesz to, tutaj – mówi, kładąc dłoń na piersi. – To oczywiste.
Tego typu gest – i tego typu opinia – mogłyby ją odstraszyć, gdyby chodziło o kogoś innego. Każdy inny koleś by ją zdenerwował, gdyby założył, że jest typem dziewczyny, która dałaby się złapać na taki tekst. Ale w ustach Jacka nie brzmi to jak próba podrywu. Jego łagodne oczy wpatrują się w nią poważnie spod długiej grzywki.
– A ty? – pyta. – Miłość od pierwszego wejrzenia. Co sądzisz?
Uśmiecha się do niego i zamiast odpowiedzieć, wyciąga go z Urbus Orbis, na mroźne powietrze, i mocno do siebie przytuleni, żeby się rozgrzać, wracają pieszo do domu. Zatrzymują się na początku uliczki, która rozdziela ich budynki, te dwie ruiny uchwycone w chwili przebudowy, i spoglądają na siebie, oko w oko, on jest spięty i cichy, nie wie, co teraz zrobić, Elizabeth mówi więc: „Chodź ze” i prowadzi go do swojego mieszkania, gdzie Jack śpi tej nocy, spleciony z nią w jej wąskim łóżku, spędza tam też następną noc i następną, i niezliczone późniejsze noce do końca roku, i wiele kolejnych zim, i cały zadziwiający czas, który nadejdzie potem.

 
Wesprzyj nas