Czy nierówności społeczne mogą być korzystne? Dlaczego nie należy bać się technologicznych monopolistów? Jak to możliwe, że wolny rynek uczy nas hojności?
Johan Norberg, szwedzki historyk idei, w ebooku „Manifest kapitalistyczny” przedstawia argumenty, które wskazują, że globalny kapitalizm może przyczynić się do bogacenia społeczeństw, ochrony środowiska naturalnego i wzmocnienia międzyludzkiej solidarności. Dowiedzmy się zatem, jak wolny rynek może zmienić świat na lepsze.
Johan Norberg broni globalnego, wolnorynkowego kapitalizmu przed krytykami – i tymi z lewicy, i z prawicy. Argumentuje, że – na przekór ich tezom – system ten przyczynia się do bogacenia się społeczeństw, umożliwia nam dbanie o środowisko naturalne i jego skuteczną ochronę, a nawet umacnia międzyludzką solidarność i czyni nas szczęśliwszymi.
Norberg uważa, że „kapitalizm” to nazwa wyjątkowo niefortunna i niesprawiedliwa – bo sednem tego systemu nie jest kapitał, lecz oddanie kontroli nad gospodarką w ręce miliardów niezależnych konsumentów, przedsiębiorców i pracowników oraz pozwolenie im na samodzielne decydowanie o własnym losie.
„Gospodarka rynkowa – twierdzi – polega przede wszystkim na współpracy i wymianie. Chodzi w niej o to, aby razem z innymi zrobić coś, czego nie bylibyśmy w stanie zrobić sami”.
A są to zarówno rzeczy trywialne i błahe – choćby zaparzenie filiżanki kawy – jak i najdonioślejsze: czynienie świata miejscem lepszym dla nas wszystkich.
Manifest kapitalistyczny
Jak wolny rynek uratuje świat
Przekład: Urszula Ruzik-Kulińska
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 24 kwietnia 2024
CO SIĘ STAŁO Z REAGANEM I THATCHER?
Obecnie nikt już nie opowiada się zdecydowanie za globalizacją, może z wyjątkiem Johana Norberga.
Po Tidholm, szwedzkie radio publiczne, 29 maja 2020 r.
Dwadzieścia lat temu napisałem książkę w obronie globalnego kapitalizmu. Nigdy nie sądziłem, że to zrobię. Kapitalizm, myślałem sobie, to system chciwych monopolistów i potężnych właścicieli. Lecz potem zacząłem badać ten świat i zdałem sobie sprawę, że to w najmniej urynkowionych społeczeństwach elity były najsilniej chronione przed wolną wolą obywateli i dysponowały największą władzą. Paradoksalnie to właśnie kapitalizm – poprzez wolne rynki i dobrowolne umowy oparte na idei własności prywatnej – zagroził możnym. Za kapitalizmem przemawia nie założenie, że kapitaliści zawsze zachowują się właściwie – gdyby tak było, moglibyśmy bez obaw powierzyć im monopol władzy – lecz dostrzeżenie, że ludzie często nie zachowują się właściwie, dopóki się ich do tego nie zmusi, a wolność wyboru i konkurencja zmuszają kapitalistów do podejmowania właściwych działań.
Marks i Engels w zasadzie mieli rację, gdy w innym manifeście – komunistycznym z 1848 roku – stwierdzili, że wolne rynki w krótkim czasie przyniosły większy dobrobyt i stworzyły więcej technologicznych innowacji niż wszystkie poprzednie pokolenia razem wzięte, a nieustannie rozwijający się transport i rosnąca dostępność dóbr, typowe dla wolnych rynków, kruszyły struktury feudalne i przełamywały nacjonalistyczną ciasnotę umysłów. Marks i Engels znacznie lepiej niż współcześni socjaliści uświadomili sobie, że wolny rynek jest potężną, postępową siłą. Niestety, nie mieli wystarczająco dialektycznie usposobionych umysłów, aby zarazem zrozumieć, że komunizm to reakcyjna siła, która sprzeciwia się postępowi i uwstecznia społeczeństwa, wiodąc je z powrotem ku czemuś w rodzaju zelektryfikowanego feudalizmu.
Półtora wieku później wolny rynek umożliwił jeszcze większej grupie ludzi uwolnienie się od panów i monopoli. Rozwój rynków dał im możliwość wyboru, mogli się targować albo – po raz pierwszy w dziejach – odmawiać. Nieskrępowany handel, zapewniając tańsze dobra, nowe technologie i dostęp do konsumentów w innych krajach, wydobył miliony ludzi z otchłani głodu i biedy.
A jednak na przełomie tysiącleci kapitalizm zaczęto wściekle atakować. Międzynarodowy ruch antykapitalistyczny domagał się, aby silne rządy zwiększyły kontrolę nad gospodarką i lawinowo wprowadzały cła, regulacje prawne oraz podatki. Organizowano masowe manifestacje przeciwników negocjacji prowadzonych w ramach Światowej Organizacji Handlu, mających na celu większe otwarcie rynków. Wolny handel, inwestycje zagraniczne i międzynarodowe korporacje oskarżano o czynienie biednych jeszcze biedniejszymi. Francuski lewicowy ruch protekcjonistyczny ATTAC szybko zdobywał zwolenników w całej Europie. Postrzegałem ich jako siłę reakcyjną, chcącą pozbawić biedne społeczeństwa wolności, którą te dopiero zaczynały się cieszyć.
Argumenty przemawiające przeciwko temu ruchowi zebrałem w opublikowanej w 2001 roku książce Spór o globalizację[1*]. Był to manifest klasycznego liberalizmu. Wyjaśniałem dlaczego, aby świat stawał się bardziej sprawiedliwy, wpływy kapitalizmu należy zwiększać, a nie zmniejszać. Wyczucie chwili to klucz do sukcesu, więc książka została międzynarodowym bestsellerem i przetłumaczono ją na ponad 25 języków, między innymi na arabski, perski, turecki, chiński i mongolski.
W końcu debata o globalizacji obrała inny kierunek. Zwolennicy otwartej gospodarki zaczęli odparowywać ciosy. Krytykami często kierowało szczere oburzenie na światową biedę i niesprawiedliwość. Dlatego my, zwolennicy wolnego handlu, mogliśmy na tym wspólnym gruncie pokazać – za pomocą merytorycznych wyjaśnień i klarownych danych statystycznych – że aby móc zwalczać biedę i głód, konieczna jest większa liberalizacja rynków. Im więcej dyskutowaliśmy, tym bardziej oponenci wydawali się przekonani, że zależności nie były tak proste, jak pierwotnie zakładali, a część interlokutorów nawet zmieniła poglądy. Kojarzyli globalizację ze status quo, z Unią Europejską, Bankiem Światowym oraz Międzynarodowym Funduszem Walutowym, i byli zaskoczeni, że nas, czyli ich oponentów, również nie satysfakcjonowała obecna niesprawiedliwość i że także domagamy się radykalnych rozwiązań. Debatę szybko zdominował pogląd, że aby rozwijać się gospodarczo i społecznie, biedne kraje potrzebują więcej handlu, inwestycji i przedsiębiorczości. Jak ujął to sekretarz generalny ONZ Kofi Annan, problemem jest niedosyt globalizacji, a nie jej nadmiar.
Organizacja ATTAC szybko straciła popularność i urok, po czym znikła. W opublikowanym w dzienniku „Guardian” artykule brytyjski antykapitalista George Monbiot przeprosił za wspieranie protekcjonizmu: „Myliłem się w kwestii handlu”. Przyznał też, że bez Światowej Organizacji Handlu świat byłby znacznie bardziej niesprawiedliwy. Niewiele później brytyjska organizacja humanitarna Oxfam, zwykle skłaniająca się ku lewicowym poglądom i krytykująca wolne rynki, rozpoczęła zakrojoną na szeroką skalę kampanię przeciwko protekcjonizmowi Unii Europejskiej w dziedzinie rolnictwa.
Bono, opowiadający się przeciwko światowym nierównościom irlandzki muzyk rockowy i aktywista, wyznał: „[…] w ostatnich latach w związku z moją pracą w Afryce doznałem olśnienia w kwestii handlu. To całkowicie zmieniło moje nastawienie”[1]. Gdy przemawiał na Uniwersytecie Georgetown, dodał: „Zarówno tu, jak i wszędzie indziej na świecie walka z ubóstwem, niesienie wsparcia i dostarczanie pomocy z zagranicy działa jak opatrunek, a wolna przedsiębiorczość to lek. Przedsiębiorczość to najpewniejsza droga rozwoju”. Przemiana zaskoczyła nie tylko jego fanów, ale i samego muzyka, który podsumował: „Gwiazda rocka wyznaje kapitalizm. Czasami sam nie mogę uwierzyć, gdy słucham tego, co mówię”[2].
Ta zmiana postaw to bez wątpienia nie tylko moja zasługa. Wielu innych również walczyło o nią dniami i nocami, a na rozwój sytuacji miało wpływ mnóstwo czynników, jak choćby zwykła obserwacja, że globalizacja po prostu się sprawdziła. W krajach, które włączały się w gospodarkę światową, poziom biedy spadał szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Niemniej organizacja Oxfam zaprzeczyła publicznie, jakoby jej nowe stanowisko było efektem nawrócenia wskutek głoszonych przeze mnie prawd, a Bono z pewnością słuchał mnie rzadziej niż ja U2.
Głosy nawołujące do zakończenia ery globalizacji ucichły, ale nie możemy dodać: „i żyli długo i szczęśliwie”. Dwudziestolecie, które nadeszło po opublikowaniu mojej książki, zafundowało planecie prawdziwą jazdę bez trzymanki. W latach 2008–2009 doświadczyliśmy największego współczesnego kryzysu finansowego, później groźna pandemia pozamykała całe rejony świata i zabiła miliony ludzi, mamy chaos na Bliskim Wschodzie, ataki terrorystyczne, kryzys migracyjny, napięcia geopolityczne i powrót do agresji militarnych na wielką skalę – Putin najechał Ukrainę. W tym samym okresie zaczęliśmy realnie odczuwać katastrofalne skutki globalnego ocieplenia.
Wszystko to obnażyło ludzką bezbronność i ponownie wzbudziło podejrzenia wobec otwartej gospodarki światowej. Zrodziło tęsknotę za silnymi ludźmi i stanowczymi rządami, które chroniłyby nas przed niebezpieczeństwami tego świata. Negocjacje Światowej Organizacji Handlu utknęły w martwym punkcie, Stany Zjednoczone podważyły mechanizm rozstrzygania sporów, a po kryzysie finansowym udział handlu w PKB po raz pierwszy od II wojny światowej przestał rosnąć. Globalną wolną gospodarkę dotknęła stagnacja, a fala dążeń do demokratyzacji ustrojów została powstrzymana przez opór autokratów.
W Chinach trzydziestoletni proces reform wyhamował i aparat państwa zaczął odzyskiwać utracone obszary wpływów. Na Zachodzie znów pojawiły się głosy, że globalizacja poszła za daleko i że przedsiębiorstwa należy kontrolować. Tam, gdzie wcześniej podczas międzynarodowych szczytów mówiono o otwieraniu się, deregulacji i liberalizacji (nawet jeśli nie zawsze przekładało się to na działania), język stracił ostre zabarwienie, a w miejsce programów konkretnych reform pojawiły się mętne hasła, takie jak inkluzja, zrównoważony rozwój czy strategiczna autonomia. I „partnerstwo” między tym a owym.
Niewiele później doszło do szczególnego zwrotu w sposobie myślenia. Po upadku lewicowej ofensywy na globalizację ataki zaczęła przypuszczać prawica. Zwalczanie protekcjonizmu przypomina walkę z chorobami skóry, jak to ujął amerykański ekonomista Paul Samuelson: gdy poradzisz sobie z chorobą w jednym miejscu, nagle pojawia się w innym. Nowe pokolenie konserwatywnych polityków brzmi zdumiewająco podobnie do organizacji ATTAC z 2001 roku: świat jest niebezpieczny, nikt już nad niczym nie panuje, a wolny handel niszczy lokalne tradycje i dobre miejsca pracy. Prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump stwierdził nawet, że „globalista” to osoba, która „tak naprawdę wcale nie troszczy się o nasz kraj”.
Chociaż szybki postęp w biednych krajach pokazał Zachodowi, że globalizacja przynosi korzyści, to wciąż wyznajemy mit, jakoby gospodarka była grą o sumie zerowej, czyli zysk jednych zawsze oznacza stratę drugich. Wielu doszło więc do wniosku, że skoro biedne kraje zyskują, to my w bogatych krajach jesteśmy teraz tymi, którzy tracą. Mechanizm postrzegania świata nie zmienił się, tylko inaczej przypisaliśmy role. Dwadzieścia lat temu wolny handel był uważany za zło, ponieważ to my wyzyskiwaliśmy ich, a obecnie jest uznawany za zło, ponieważ to oni wyzyskują nas. Dwadzieścia lat temu kapitalizm był zły, gdyż podobno sprawiał, że biedni jeszcze bardziej ubożeli. Teraz jest zły, ponieważ sprawia, że biedni się bogacą.
Z początku, kiedy przedstawiałem argumenty przemawiające za rynkiem, handlem i imigracją, często atakowano mnie, twierdząc, że należę do „szalonej prawicy”. Kiedy dziś podaję te same argumenty, czasem oskarża się mnie, że jestem „nawróconym lewakiem”. To nie ja się zmieniłem. Prawicowi nacjonaliści nie oferują w programie gospodarczym wiele poza żądaniem zatrzymania świata, aby mogli z niego wysiąść (a przy tym wyrzucić imigrantów), więc ich wściekłe ataki na globalizację spowodowały powstanie nowego frontu tam, gdzie tradycyjnie panował klasyczny lewicowy program rządowego interwencjonizmu. Aby zapewnić nam fałszywe poczucie bezpieczeństwa, rządy utrudniają handel, migrację i budownictwo, co zdecydowanie spowalnia wzrost, krzywdząc właśnie tych ludzi, których politycy rzekomo chronią.
Współcześnie dominująca narracja o globalnym kapitalizmie – podzielana przez prawicowych i lewicowych populistów, a w łagodniejszej formie również przez znaczną część politycznego i gospodarczego establishmentu – nie przeczy, że ostatnich dwadzieścia lat bylo epoką dobrobytu, lecz zwraca uwagę na to, że jego owoce trafiły w zdecydowanie za mało rąk, a poza tym były to ręce niewłaściwych osób. Twierdzi, że globalnym zwycięzcą są Chiny, które przejęły produkcję naszych fabryk i zabrały nam pracę – że jest to groźny wygrany, który kradnie nasze technologie i podminowuje bezpieczeństwo narodowe. To z kolei sprawia, że coraz częściej gospodarkę światową traktuje się jako geopolityczną grę, w której zwycięzca bierze wszystko, więc – według niektórych – musimy wprowadzić w handlu ograniczenia i ponownie znacjonalizować łańcuchy wartości[2*].
Zgodnie z tą narracją na Zachodzie rozwój przyniósł korzyści głównie bogatym, podczas gdy płace ogółu społeczeństwa od dziesięcioleci utrzymują się na stałym poziomie. Nierówności zdecydowanie rosną, a pracownicy stali się nowym prekariatem, który musi to wszystko jakoś ciągnąć, niepewny przyszłości i rozdrażniony. Fabryki pozamykano, a klasę robotniczą zniszczono, czasem nawet dosłownie, fizycznie, co pokazuje zjawisko „śmierci z rozpaczy” (określeniu temu przyjrzymy się w rozdziale trzecim). Na rynku znów pojawiły się monopole, głównie w wąskim kręgu nietykalnych gigantów technologicznych, które wkraczają w coraz to nowe obszary i wypierają sympatyczne firmy rodzinne.
Już to powoduje, że sytuacja wygląda bardzo źle, a jeszcze nawet nie dotknęliśmy tematu wpływu globalnego ocieplenia na planetę. Mówi się nam więc, że aby przeciwdziałać negatywnym zmianom, trzeba natychmiast przywrócić silny rząd, odzyskać kontrolę, redystrybuować zasoby i dzięki oświeconej polityce przemysłowej przekierować te zasoby do wskazanych przemysłów państwowych oraz do sektora zielonych technologii.
Debata wyglądała w ten sposób już przed pandemią. A kiedy nowy koronawirus zaczął pustoszyć planetę, podejrzenia wobec świata zewnętrznego i wolnego handlu eksplodowały z pełną mocą. Rządy zamykały granice państw i domagały się odtworzenia krajowych łańcuchów dostaw. „Nie chcę mówić, że jesteśmy na zwycięskiej ostatniej prostej – twierdził entuzjastycznie sekretarz handlu w rządzie Trumpa – lecz takimi działaniami przyspieszymy powrót stanowisk pracy do Ameryki Północnej”. Z kolei felietonistka biznesowa „Financial Timesa” Rana Foroohar wyraziła opinię, że „globalizacja w takiej formie, w jakiej znaliśmy ją przez ostatnie czterdzieści lat, zawiodła”.
Tymczasem rządy postanowiły ratować gospodarki, przydzielając subwencje – najpierw sektorowi finansowemu, a potem już wszystkim, jak leciało. Ludzie szybko przywykli do idei, że zyski należą do osób prywatnych, za to rosnące straty mają być pokrywane przez podatników lub banki centralne. A gdy brakuje pieniędzy, po prostu trzeba je dodrukować, kiedy to zaś wywoła inflację, potrzebna jest kolejna transza subwencji, żeby skompensować wzrost cen. I tak dalej. Premierka Szwecji Magdalena Andersson stwierdziła nawet, że pandemia ostatecznie „zakończyła neoliberalną erę, zainaugurowaną przez Thatcher i Reagana”.
Takie słowa padają obecnie nie tylko z ust socjaldemokratów. Prawicowi populiści, dziennikarze i ekonomiści również twierdzą, że „skończyła się era Reagana/Thatcher”. Tę dwójkę przywódców często uznaje się za symbole liberalizacji gospodarki z początku lat 80. XX wieku i niestety ja też mam wrażenie, że ich era się skończyła.
Doradca Donalda Trumpa Stephen Moore oświadczył, że republikanie nie są już partią Reagana, lecz Trumpa – i to się zgadza. Wystarczy spojrzeć na partyjną agitację przeciwko wolnemu handlowi, imigracji czy firmom technologicznym, że nie wspomnę o kłamstwach i oszustwach wyborczych (Reagan nazwał kiedyś pokojowe przekazywanie władzy „magią” wolnego świata). Torysi – dawna partia Thatcher – porzucili jednolity rynek europejski (w którego tworzeniu niegdyś odegrali kluczową rolę), podobnie zresztą jak wiele innych fundamentalnych założeń gospodarczych. Bawią się w bardziej aktywną politykę przemysłową i slogany w rodzaju Buy British (Kupuj to, co brytyjskie) – promując nową postawę, którą Boris Johnson (mimowolnie publicznie) streścił krótko: „pieprzyć biznes”[3*].
Jego przelotna następczyni Liz Truss, która wsławiła się stwierdzeniem, że import sera na dużą skalę to „hańba”, próbowała naśladować Żelazną Damę, ale bardziej nawiązując do jej stanowczości niż do polityki. Wystąpiła przeciwko „konsensusowi skarbu państwa i ekonomistów z «Financial Timesa», wychodzących z założenia, że budżet powinien być zrównoważony”, i zafundowała sobie szybkie odejście ze stanowiska premierki, próbując wprowadzić gigantyczny, niemający pokrycia w budżecie, pakiet dotacji na energię oraz obniżki podatków, których rynki nie zamierzały finansować.
Idee Reagana i Thatcher nie odeszły jednak kompletnie w niepamięć – zobaczymy to szczególnie wyraźnie, jeśli obiektywnie spojrzymy, skąd wieje wiatr. Gdy mówimy, że zanikły, traktujemy epokę tych polityków jako swego rodzaju ideologiczne odstępstwo, okres, w którym dzicy teoretycy i radykałowie pociągnęli polityków w kierunku dogmatycznego neoliberalizmu, a teraz wreszcie – sądzimy – można powrócić do zdrowego, interwencjonistycznego sposobu myślenia. W tamtych reformach zaś wcale nie o to chodziło. Choć liberalni ekonomiści zainspirowali wiele zmian, łączonych z nazwiskami Reagana i Thatcher, to ich epoka nigdy nie była ideologicznym eksperymentem, lecz pragmatyczną próbą poradzenia sobie z naturalnym upadkiem dotychczasowych poglądów na zależność pomiędzy inflacją a regulacjami, wprowadzanych w życie przez rozrastające się rządy.
Świadczy o tym między innymi spostrzeżenie, że „era Reagana/Thatcher” rozpoczęła się przed Reaganem i Thatcher. Właściwie zainicjowali ją ich polityczni oponenci. To demokrata Jimmy Carter, poprzednik Reagana, już w 1978 roku, w orędziu o stanie państwa zadeklarował: „Krok po kroku wycinamy gąszcz zbytecznych przepisów federalnych, za pomocą których rząd zbyt często interweniuje w nasze prywatne życie i prywatny biznes”[3]. To administracja Cartera przeprowadziła deregulację lotnictwa, kolei, transportu kołowego i energetyki (a także produkcji rzemieślniczego piwa! Przed jego erą nie napiłbyś się samuela adamsa). I to również Carter mianował na prezesa Rezerwy Federalnej Paula Volckera, który w październiku 1979 roku wypowiedział wojnę inflacji.
W 1976 roku w Wielkiej Brytanii James Callaghan, laburzysta i poprzednik Thatcher, wyjaśniał członkom swej partii, że choć do tej pory wierzyli w to, iż recesję można zwalczyć dzięki większym wydatkom i wyższej inflacji, to tak nie jest: „Mówię wam teraz zupełnie szczerze, że takiej możliwości już nie ma”, a o ile kiedykolwiek istniała, to gwarantowała „wstrzyknięcie w obieg gospodarki większej dawki inflacji, a to w kolejnym kroku skutkuje wyższym poziomem bezrobocia”[4]. Za walkę ze związkami zawodowymi i decyzję, aby zamknąć 115 deficytowych, niszczących środowisko kopalń węgla, jedni Thatcher podziwiali, inni nienawidzili – lecz czy wiesz, że James Callaghan i Harold Wilson, dwaj poprzedni premierzy z ramienia laburzystów, zamknęli łącznie aż 257 kopalń węgla[5]?
To nie libertariańscy ideolodzy przeprowadzali w latach 70., 80. i 90. XX wieku wielkie liberalizacje. To partie socjalistyczne rozpoczęły procesy „odsocjalistyczniania” gospodarek Indii, Australii i Nowej Zelandii. To partie protekcjonistyczne otwierały gospodarki Brazylii i Meksyku. W Chinach, Wietnamie i Chile natomiast wolności gospodarcze wprowadzali dyktatorzy, których serca – jakkolwiek patrzeć – nie biły dla liberalnych wartości. W większości przypadków były to partie i osoby, które z ogromną przyjemnością dalej kontrolowałyby ludność i gospodarkę. Jednak idea aktywnej roli państwa skrywała irytujący problem, przed którym nie dawało się uciec – problem, który, wywodzący się z socjaldemokratów, szwedzki minister finansów Kjell-Olof Feldt (marzący, by urzeczywistnić w swoim kraju demokratyczny socjalizm) podsumował: „Mówiąc wprost, okazało się, że to po prostu niewykonalne”.
I o to właśnie chodzi. Sama idea brzmi niezwykle kusząco. Gdy ktoś obiecuje ci cały świat, subwencje i darmowe rzeczy, zawsze zdobędzie poklask. Lecz to po prostu nie działa. Wciąż nie. Nie ma czegoś takiego jak darmowe lunche, a dobra należy wytworzyć, zanim będzie można je rozdystrybuować. Wcześniej czy później pieniądze innych ludzi się skończą, jak stwierdziła Thatcher, a jeśli wówczas je dodrukujesz, to docelowo zrujnujesz walutę. I – jak się przekonała Liz Truss – wcześniej czy później skończą ci się również cytaty z Thatcher, jeśli bronisz budżetu, w którym ma być wszystko dla wszystkich, ponieważ to się po prostu nie zepnie. Kredyty się piętrzą, inflacja rośnie, a ty zaczynasz się zastanawiać, skąd naprawdę bierze się dobrobyt.
Nie powstrzyma to nowych pokoleń polityków przed powtarzaniem tych samych błędów. Gdy blakną wspomnienia o dawnych fiaskach, ludzi ogarnia silne pragnienie, by spróbować jeszcze raz. W obliczu kipiącej wrogości wobec cudzoziemców i przedsiębiorstw pragnienie to przejawia się w formie irracjonalnych prób stosowania protekcjonizmu, odgórnego sterowania przemysłem, tworzonych na kolanie przepisów i konfiskacyjnych podatków. Duszą one wzrost gospodarczy i krzywdzą najbardziej bezbronnych. Zagrażają globalnej gospodarce, mimo że to ona okazuje się najpewniejszą nadzieją na postęp ludzkości.
Tak, mamy za sobą dwadzieścia strasznych, pełnych wstrząsów i wojen lat, a także pandemię. A jednak w kontekście ludzkiego dobrostanu było to najlepsze dwadzieścia lat w dziejach. Skala skrajnego ubóstwa zmalała o 70 procent. To oznacza, że od chwili, gdy napisałem swoją pierwszą książkę w obronie globalnego kapitalizmu, każdego dnia dostajemy ponad 138 tysięcy argumentów przemawiających za tą ideą. Bo właśnie tyle osób każdego dnia wydobywało się ze skrajnej biedy w ciągu ostatnich dwóch dekad: 138 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Każdego dnia. Pomimo wszystkich wstrząsów i przeszkód również w czasie pandemii. O taki postęp warto walczyć i zachęcać do inicjowania go w kolejnych miejscach.
Dlatego właśnie musimy znów odrobić lekcje i przypomnieć sobie argumenty przemawiające przeciwko powrotowi do dawnych rozwiązań. Przynajmniej raz na dwadzieścia lat potrzebujemy manifestu kapitalistycznego, który opowiada się za wolnością gospodarczą, odnosząc się do problemów i konfliktów obecnej epoki. I właśnie dlatego napisałem tę książkę. Z tych wszystkich i z jeszcze jednego powodu – w minionej dekadzie kwestie gospodarcze przestały być priorytetem. Owszem, wciąż o nich debatowano, lecz zeszły na dalszy plan. Coś innego zdominowało serca, umysły i tweety. Kiedy zimna wojna, konflikt pomiędzy kapitalizmem a komunizmem dobiegł końca, wielu uznało, że polityka gospodarcza może przestać zajmować się ideami i że wolno sprowadzić ją do pytania o to, która partia ma właściwy zestaw umiejętności i najlepiej radzi sobie z administracją. W miejsce starań o wolność i wojen klas pojawiły się wojny kulturowe. I tak, jak dawniej pytaliśmy, dokąd zmierzamy, nagle zaczęliśmy pytać samych siebie, kim jesteśmy – i kto do nas nie pasuje. Zarówno etatystyczna lewica, jak i nacjonalistyczna prawica angażowały się w swoiste czystki, próbując wyeliminować wszystko, co nie przystaje do ich wizji uporządkowanego, bezpiecznego świata. Granice zostaną zamknięte, pomniki obalone, protesty zakazane, a „przebudzone” firmy z powrotem pójdą spać[4*].
Wojna kultur jest grą o sumie zerowej, w której wszystkim należy narzucić jedną homogeniczną tożsamość. Kapitalizm dla odmiany jest grą o sumie dodatniej, która tworzy rozwijające się, dynamiczne społeczeństwa, a tym samym umożliwia wszystkim grupom życie w zgodzie z własną tożsamością, realizowanie swoich wizji i projektów. Zamiast haseł „Zwycięstwo lub śmierć!” czy też „Milczenie to przemoc!” liberalni kapitaliści proponują „Żyj i pozwól żyć innym – tylko nie sięgaj mi do kieszeni i nie łam mi nogi”.
Niniejsza książka jest próbą odwrócenia uwagi od wojny kulturowej i zachętą do ponownego zajęcia się sprawami decydującymi o naszej przyszłości.
Dlaczego „kapitalizm”? Niestety, słowa potrafią wprowadzać w błąd. Wolnorynkowy kapitalizm tak naprawdę nie dotyczy kwestii kapitału, lecz oddania kontroli nad złożoną gospodarką w ręce miliardów niezależnych konsumentów, przedsiębiorców i pracowników oraz pozwolenia im na samodzielne decydowanie, co poprawia jakość ich życia. Zatem beztroskie mówienie o „przejmowaniu kontroli nad kapitalizmem” oznacza właściwie, że rządy przejmują kontrolę nad obywatelami.
A to już brzmi całkiem inaczej, prawda? Deirdre McCloskey, jedna z moich intelektualnych idolek, narzeka, że wyraz kapitalizm sprawia mylne wrażenie, jakoby chodziło w nim o rządy kapitału, a nie o wolność wyboru ludzi w kwestiach gospodarczych, choć to właśnie tak naprawdę oznacza wolny rynek: „Kapitalizm to błąd naukowy zawarty w jednym wyrazie, okropnie mylące określenie, ukute przez naszych wrogów i niestety wciąż stosowane przez naszych skołowanych przyjaciół”[6]. Dlaczego więc i ja stosuję ten termin? Ponieważ niezależnie od tego, co o nim sądzę, i bez względu na to, jakim wyrazem wolałbym określać system prywatnej własności i wolnych rynków, to słowo zostało nierozerwalnie z nim związane i jeśli zwolennicy kapitalizmu nie wypełnią go znaczeniem, to zrobią to jego przeciwnicy.
Na kolejnych stronach jasno wykażę, że gospodarka rynkowa nie polega na konkurencji i rywalizacji, lecz przede wszystkim na współpracy i wymianie. Chodzi w niej o to, aby razem z innymi zrobić coś, czego nie bylibyśmy w stanie zrobić sami. Książka ta nie wyłoniła się z mojego mózgu jak Atena z głowy Zeusa, gotowa, w świecącej zbroi. Jest rezultatem działań ludzi, których poznałem, efektem przeczytanych przeze mnie książek, pracy badaczy, dzięki którym poszerzałem wiedzę, i rozmów z oponentami, którzy pomogli mi poprawić błędy. Ta książka jest owocem wysiłków niezwykłej liczby osób, podobnie jak każdy inny produkt i usługa na rynku, nawet jeśli za zawarte w niej błędy – co oczywiste – odpowiedzialność ponoszę tylko ja.
W tym duchu współpracy i solidarności chciałbym podziękować Mattiasowi Bengtssonowi, Andreasowi Birro, Christianowi Sandströmowi, Fredrikowi Segerfeldtowi, Patrikowi Strömerowi, Mattiasowi Svenssonowi oraz Danielowi Waldenströmowi – za pomysły, inspirację i dane. Jestem głęboko wdzięczny Caspianowi Rehbinderowi za użyteczne komentarze i sugestie, zarówno co do formy, jak i treści. Dziękuję również Benjaminowi Dousie oraz Andreasowi Johanssonowi Heinö za ich rolę w powstawaniu tej książki, agentowi literackiemu Andrew Gordonowi, za niezłomne orędownictwo mojej pracy, redaktorowi z wydawnictwa Atlantic, Jamesowi Nightingale’owi, za uważną redakcję i wartościowe komentarze, a redaktorce językowej Charlotte Atyeo za jej dbałość o szczegóły.
Szczególnie wdzięczny jestem tobie, Frido, za twoją miłość, cierpliwość i odwagę. Kocham kapitalizm, ale ciebie kocham jeszcze bardziej.
Niech moc rynku będzie z wami – zawsze.
Johan Norberg