Magiczna koreańska powieść o wyjątkowym miejscu, o ludzkich losach i o wielkiej mocy, jaka drzemie w książkach.


Życie jest jak regał z książkami, nigdy nie wiesz, jaka Ci się trafi.

Mieszkająca w Seulu Yujin przez kilka lat była bez reszty pochłonięta tworzeniem start-upu. W wyniku wielu decyzji musiała jednak sprzedać firmę i straciła pracę. Jej życie całkowicie się zmienia, kiedy przypadkiem odwiedza wieś Soyang-ri. Oczarowana tym miejscem postanawia zrezygnować z wielkomiejskiego życia i założyć księgarnię. Wyjątkową księgarnię.

W Soyang-ri Book’s Kitchen można odnaleźć spokój i otrzymać wsparcie, kiedy w życiu dzieje się zbyt wiele. A wszystko oczywiście za sprawą książek.

Czas mija, zmieniają się pory roku, do Soyang-ri Book’s Kitchen przybywają kolejni goście. Każdego sprowadzają inne kłopoty bądź rozterki. I każdy z nich otrzymuje książkę, która ukoi jego duszę i która pomaga w rozwiązaniu problemów.

Kim Jee Hye
Kuchnia książek
Przekład: Marta Niewiadomska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 


PRO­LOG

Soyang-ri Book’s Kitchen

O świ­cie spadł śnieg z desz­czem. Biały puch przy­siadł na chwilę na gałę­ziach śliwy, po czym znik­nął, pozo­sta­wia­jąc po sobie jedy­nie mokry ślad. Blady blask poranka przy­wo­dził na myśl już słońce wio­sną; świa­tło pada­jące na gałę­zie drzew spra­wiało, że cała oko­lica nabie­rała lek­ko­ści. Wio­senne powie­trze prze­bi­jało się przez spę­kaną, stward­niałą twarz zimy.
Docho­dziła czter­na­sta. Yujin zajęta była wła­śnie spraw­dza­niem wykoń­cze­nia kafel­ko­wej pod­łogi, kiedy nagle pod­nio­sła głowę. Otwarła wcze­śniej na całą sze­ro­kość okna, żeby pozbyć się typo­wego dla nowego budynku zapa­chu. Wla­ty­wała przez nie teraz z dworu woń, w któ­rej kryła się sło­dycz, ale i coś wyra­fi­no­wa­nego. Śliwa przed budyn­kiem, która stała do tej pory w ciszy, zasze­le­ściła lekko swo­imi jasno­zie­lo­nymi liśćmi, jakby chciała się przy­wi­tać z Yujin. Gałę­zie po zacie­nio­nej stro­nie pełne były pącz­ków wycze­ku­ją­cych dogod­nego momentu, by się roz­wi­nąć, a na tych w słońcu drobne, jesz­cze mokre kwiaty uno­siły ku niebu swoje twa­rzyczki jak nie­mow­lęta budzące się ze snu.
Dziew­czyna pode­szła do okien i otwo­rzyła rów­nież siatkę na owady. Nowiutka moski­tiera, jesz­cze bez ani jed­nego pyłku kurzu, prze­su­nęła się w bok z lek­ko­ścią. Wiatr wie­jący od pobli­skiej góry, jakby tylko cze­kał na przy­by­cie Yujin, roz­lał się po podwó­rzu niczym mor­ska fala. Przy­niósł ze sobą deli­katny zapach kwia­tów. Dziew­czyna uświa­do­miła sobie, że jesz­cze ni­gdy w życiu nie widziała śliwy z tak bli­ska. Przyj­rzała się przy­po­mi­na­ją­cym śnieg kwia­tom. Ich białe płatki miały nie­malże ten sam kolor co kafelki na pod­ło­dze Soy­ang-ri Book’s Kit­chen, któ­rego otwar­cie zbli­żało się wiel­kimi kro­kami. Za drze­wem wiatr uno­sił świeżo wyprane białe prze­ście­ra­dła ocze­ku­jące na przy­by­cie pierw­szych gości. Dziew­czyna nie była pewna, czy ten słodki, wyra­fi­no­wany zapach, który poczuła wcze­śniej, rze­czy­wi­ście był wonią kwia­tów śliwy czy może tylko pły­nem do płu­ka­nia tka­nin. Cokol­wiek jed­nak tak pach­niało, to, co nio­sło ze sobą powie­trze, wpra­wiało ją w wio­senny nastrój, czuła się lekka jak pączki kwia­tów na drze­wie przed nią.
Yujin obró­ciła się i świe­żym wzro­kiem obrzu­ciła księ­gar­nię z mnó­stwem rega­łów. Więk­szość z się­ga­ją­cych aż po sufit sza­fek wciąż ziała pustką. Wyglą­dały teraz jak ele­menty zaaran­żo­wa­nego wnę­trza z poka­zo­wego domu. Miej­sca na książki były lekko oświe­tlone taśmami lam­pek LED, które rzu­cały świa­tło na pustą jesz­cze scenę sza­fek.
„Już nie­długo to miej­sce wypełni się zapa­chem ksią­żek”, pomy­ślała.
Jej spoj­rze­nie przy­cią­gnęła przy­kle­jona taśmą do ściany kartka roz­miaru A3. Był to plan budynku, który udało jej się sfi­na­li­zo­wać po wielu nie­koń­czą­cych się dys­ku­sjach i popraw­kach. W nie­któ­rych miej­scach ołów­kiem lub dłu­go­pi­sem zazna­czono różne dro­bia­zgi i zano­to­wano parę uwag. Sche­mat był już na tyle sfa­ty­go­wany i wygnie­ciony, że nie spo­sób było go nie zauwa­żyć w tak lśnią­cym nowo­ścią i czy­sto­ścią pomiesz­cze­niu. Ostroż­nie dotknęła śla­dów po ołówku. Dalej nie mogła uwie­rzyć w to, że budy­nek, który przez długi czas znała tylko z pla­nów i modeli 3D, udało się zbu­do­wać naprawdę.
W księ­garni Soy­ang-ri Book’s Kit­chen Yujin chciała sprze­da­wać książki, a także pro­wa­dzić róż­nego rodzaju warsz­taty. Klien­tom ofe­ro­wała też noc­legi typu book­stay – pod­czas takiego pobytu można było sku­pić się na czy­ta­niu i po pro­stu odpo­cząć. Całość kom­pleksu skła­dała się z czte­rech budyn­ków. Trzy z nich sta­no­wiły jed­no­oso­bowe pię­trowe domki prze­zna­czone wła­śnie dla gości. Czwarty obiekt na par­te­rze mie­ścił księ­gar­nię, a na pię­trze Yujin zapla­no­wała prze­strzeń, w któ­rej będą mogli miesz­kać pra­cow­nicy. Pośrodku kom­pleksu znaj­do­wał się oszklony ogród. Budynki stały na czte­rech jego krań­cach, spra­wia­jąc, że plan obiektu przy­po­mi­nał literę X.
Gdy stało się w środku księ­garni, roz­cią­ga­jący się za oszkloną witryną sklepu kra­jo­braz Soy­ang-ri przy­po­mi­nał coś, co widy­wało się na obra­zach. Za rosnącą tuż obok śliwą widać było wijący się grzbiet gór­ski. Masywne, deli­kat­nie powy­krzy­wiane pasmo koja­rzyło się wła­ści­cielce kom­pleksu z trze­po­czą­cym na wie­trze brze­giem spód­nicy albo czymś żyw­cem wyję­tym ze snu. Yujin pocho­dziła z Seulu: jej rze­czy­wi­sto­ścią były wyso­kie szklane budynki, sklepy cało­do­bowe, kawiar­nie sie­ciówki, gęsto popro­wa­dzone linie metra i olbrzy­mie bloki miesz­kalne.
– Yujin, chodź spraw­dzić, czy wie­szamy równo! – dobiegł ją głos Si-u.
– Już idę!
Zasu­nęła z powro­tem moski­tierę, scho­wała do far­tu­cha miarkę, którą trzy­mała w ręku, i wyszła. Si-u i Hyeon­gjun wie­szali na kawia­rence obok budyn­ków Soy­ang-ri Book’s Kit­chen długi na dwa metry baner.
Wiel­kimi lite­rami napi­sane na nim było „Soy­ang-ri Book’s Kit­chen – już wkrótce otwar­cie! Przyj­mu­jemy rezer­wa­cje od pierw­szego kwiet­nia”, a poni­żej znaj­do­wał się numer tele­fonu oraz nazwa konta na Insta­gra­mie.
– Na moje oko w porządku. Chwilka, zro­bię zdję­cie.
Wycią­gnęła z far­tu­cha komórkę i zro­biła szybką fotkę, nie przej­mu­jąc się nawet zła­pa­niem ostro­ści. Nie poświę­ciła temu ani jed­nej myśli, chciała jedy­nie się upew­nić, że baner wisi równo. Nie mogła jesz­cze wie­dzieć, ile cie­pła i miło­ści będzie czuła w sercu, kiedy zoba­czy to zdję­cie ponow­nie. Si-u na ekra­nie uśmie­chał się sze­roko z grzywką roz­wianą na wszyst­kie strony przez wiatr, a Hyeon­gjun stał ze swoją naj­bar­dziej typową poważną miną.
Si-u był jej młod­szym kuzy­nem, a Hyeon­gjun pocho­dził z Soy­ang-ri. Gdyby miała ich krótko opi­sać, powie­dzia­łaby, że są jak ogień i woda. Si-u był impul­sywny, towa­rzy­ski i eks­tra­wer­tyczny, a Hyeon­gjun był dobro­dusz­nym intro­wer­ty­kiem, który cenił sobie nie­za­leż­ność – zaj­mo­wali miej­sca na dwóch koń­cach skali. Jej kuzyn wręcz pod­biegł, żeby zoba­czyć zdję­cie, a drugi chło­pak pod­szedł powol­nym kro­kiem, jakby ni­gdzie mu się nie spie­szyło. Prze­szło jej przez głowę, że ktoś, kto byłby ich mie­szanką, stałby się osobą ide­alną.
– Patrz Si-u, lewa strona jest chyba jed­nak tro­chę za wysoko.
Jej kuzyn nachy­lił się nad tele­fo­nem i przez dłuż­szą chwilę przy­glą­dał się zdję­ciu.
– Czy ja wiem… – ode­zwał się w końcu. – Chyba tylko robi takie wra­że­nie. Ten maga­zyn, który był tu wcze­śniej, miał krzywe fun­da­menty.
– Hyeon­gjun, co myślisz?
– Na mój gust… jest okej.
– Co nie?
Chłopcy spoj­rzeli na sie­bie, jed­no­cze­śnie się uśmiech­nęli i przy­bili sobie piątkę. W takich momen­tach przy­po­mi­nali nagle bliź­nia­ków dzie­lą­cych się jedną duszą.
Yujin prych­nęła śmie­chem na tę myśl, po czym obej­rzała się na Soy­ang-ri Book’s Kit­chen z poskrę­ca­nym gór­skim grzbie­tem w tle. Cztery nowo­cze­sne budynki góro­wały nad oto­cze­niem i wyróż­niały się niczym jakieś ważne miej­sce w grze. Nie potra­fiła okre­ślić, gdzie teraz jest, który jest rok, jaki jest dzień tygo­dnia – te ostat­nie dzie­sięć mie­sięcy, cała ta podróż, to, co się działo, wyda­wało jej się snem, z któ­rego zaraz się wybu­dzi i o wszyst­kim zapo­mni.
Gdyby ktoś ją zapy­tał, czemu uparła się otwo­rzyć księ­gar­nię na wsi, nie zna­la­złaby dobrej odpo­wie­dzi. Zawsze powta­rzała, że eme­ry­turę chcia­łaby spę­dzić zako­pana w książ­kach gdzieś w głębi spo­koj­nego lasu, ale ni­gdy nawet nie prze­szło jej przez myśl, że w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat2 uda jej się otwo­rzyć w Soy­ang-ri księ­gar­nię i uru­cho­mić book­stay.
Kiedy pod­jęła decy­zję o kup­nie ziemi w Soy­ang-ri, od razu porwał ją wir rze­czy do zro­bie­nia. Yujin musiała zaraz zło­żyć papiery, by móc zało­żyć firmę, i w pośpie­chu sprze­dała miesz­ka­nie, żeby mieć pie­nią­dze na całe przed­się­wzię­cie. Nie­cier­pli­wie wycze­ki­wała decy­zji z banku, czy dosta­nie kre­dyt z działką pod zastaw, i pozbyła się pra­wie wszyst­kich posia­da­nych przez sie­bie akcji, żeby opła­cić zezwo­le­nia i samą budowę. Poszła na kurs i otrzy­mała licen­cję na pro­wa­dze­nie kawiarni, po czym zapi­sała się do szkoły dla bari­stów, chcąc poznać przy­naj­mniej pod­stawy parze­nia kawy. Si-u przed­sta­wił jej archi­tekta, z któ­rym prze­sia­dy­wała po świt nad pla­nem budyn­ków. Wiele pracy wyma­gały rów­nież selek­cja ksią­żek, zdo­by­cie pro­duk­tów pro­mo­cyj­nych takich jak kubki, zeszyty, płó­cienne torby i pod­pi­sa­nie na to wszystko umów. Bez końca prze­glą­dała też maga­zyny wnę­trzar­skie i inspi­ra­cje, wybie­ra­jąc nie­ustan­nie wszystko, od mebli, przez deko­ra­cje, aż po oświe­tle­nie i sprzęty elek­tro­niczne.
Nad nazwą dumała dwa tygo­dnie i w końcu wybrała Soy­ang-ri Book’s Kit­chen. Kiedy roz­my­ślała nad czymś, co dobrze by odzwier­cie­dlało prze­strzeń wypeł­nioną książ­kami, przy­szło jej do głowy, że w książ­kach można delek­to­wać się każ­dym ze zdań i każ­demu, zależ­nie od pre­fe­ren­cji, może ono sma­ko­wać ina­czej. Yujin sku­piła się na tym, że chcia­łaby pole­cać ludziom książki tak, jak poleca się dania pod czyjś gust, że chcia­łaby, aby czy­tel­nicy odnaj­dy­wali w nich uko­je­nie, tak jak każ­demu od razu popra­wia się nastrój, kiedy zje coś dobrego. Dla­tego zde­cy­do­wała się wła­śnie na Soy­ang-ri Book’s Kit­chen. Miała nadzieję, że jej księ­gar­nia sta­nie się miej­scem, do któ­rego ludzi przy­cią­gnie prze­pyszny zapach ksią­żek – prze­strze­nią, w któ­rej każdy będzie mógł szcze­rze spo­tkać się ze swo­imi naj­skryt­szymi uczu­ciami i odnaj­dzie pocie­sze­nie. Hura­gan rze­czy do przy­go­to­wa­nia zaczął w końcu powoli zwal­niać. Kiedy dziew­czyna naresz­cie się zatrzy­mała, odkryła, że stoi już w zupeł­nie nowym świe­cie.
Nagle poczuła wielki głód. Na śnia­da­nie zja­dła tylko twar­dego donuta i pół jabłka. Kurier dał wcze­śniej znać, że przy­wie­zie książki z rana, więc zamie­rzała zacze­kać na niego w księ­garni i dopiero potem zjeść obiad, ale cze­kała tak już od dwóch godzin, a kuriera dalej ani widu, ani sły­chu. Zda­rzało się już, że dostawcy się gubili i spóź­niali, bo dokładny adres Soy­ang-ri Book’s Kit­chen nie był jesz­cze dostępny w nawi­ga­cji. Yujin spraw­dziła coś na table­cie i obró­ciła się do roz­ma­wia­ją­cych ze sobą chło­pa­ków.
– Słu­chaj­cie, nie wia­domo, kiedy przy­wiozą te książki. Może poje­dziemy teraz do mia­sta coś zjeść i na zakupy? Hyeon­gjun, ty możesz od razu zebrać się już do domu, jak poje­dziemy do cen­trum.

1

Babcia i nocne niebo

Kiedy Dain cho­dziła jesz­cze do gim­na­zjum, spę­dza­nie każ­dego week­endu na prze­słu­cha­niach do wytwórni muzycz­nych było wpi­sane w jej plan tygo­dnia. W sumie na tym koń­czyły się jej plany. Od jury sły­szała zazwy­czaj, że jej umie­jęt­no­ści wokalne są na wyso­kim pozio­mie, ale za ple­cami dziew­czyny sędzio­wie szep­tali mię­dzy sobą, że z twa­rzy nie nadaje się na pio­sen­karkę. Prze­śla­do­wało ją to niczym jej wła­sny cień. Sama też świet­nie zda­wała sobie z tego sprawę. Za każ­dym razem, kiedy Dain spo­glą­dała w lustro, widziała swoją okrą­głą buzię posma­ro­waną jedy­nie kre­mem prze­ciw­sło­necz­nym i przy­po­mi­nała sobie wszyst­kie te olśnie­wa­jące osoby, które spo­ty­kała na prze­słu­cha­niach. Była pewna, że nie miały zro­bio­nych żad­nych ope­ra­cji pla­stycz­nych, a ich twa­rze i tak przy­po­mi­nały lalki. Ich wygląd spra­wiał, że kiedy szły ulicą, abso­lut­nie wszy­scy się za nimi oglą­dali, czy to świa­do­mie, czy nie. Gdy była na prze­słu­cha­niach, nie mogła się napa­trzyć na ich per­fek­cję i piękno, zupeł­nie jakby już byli gwiaz­dami. Zasta­na­wiała się, czy ist­nieje może jakaś szkoła, w któ­rej uczą, jak zostać takimi cele­bry­tami.
Kiedy Dain udało się w końcu roz­po­cząć karierę w małej wytwórni jako pio­sen­karka o pseu­do­ni­mie Diane, nikt nie zwró­cił na nią uwagi. Co roku debiu­to­wały dzie­siątki grup, ale prze­trwać uda­wało się tylko co naj­wy­żej dwóm lub trzem z nich, a cała reszta po cichu zni­kała ze sceny muzycz­nej. Nazwy ekip, któ­rym nie udało się wybić, zacie­rały się w pamięci już po kilku mie­sią­cach niczym napisy na daw­nych nagrob­kach. Wytwór­nia, która wydała debiu­tancką płytę Dain, pierw­szy raz wzięła począt­ku­jącą pio­sen­karkę pod swoje skrzy­dła. Zatrud­niali u sie­bie pięć–sześć osób z pew­nym doświad­cze­niem w show-biz­ne­sie, ale nie mogła ocze­ki­wać, że będą potra­fili zapla­no­wać dla niej akcję mar­ke­tin­gową, kon­cept i inne nie­zbędne rze­czy tak dobrze, jak robią to naj­więk­sze agen­cje muzyczne. Czuła się tam tro­chę jak na spo­tka­niu kółka zain­te­re­so­wań w szkole. „A może to?” „A coś takiego?” Tego typu roz­mowy cią­gnęły się godzi­nami pod szumną nazwą spo­tkań kon­cep­cyj­nych i w ich wyniku jedyne, o czym zde­cy­do­wano jed­no­gło­śnie, było to, że „nie powin­ni­śmy pro­mo­wać Dain jako idolki3”. Tylko tego byli pewni.
Były to czas, kiedy całą sceną muzyczną w Korei rzą­dził girls­band Deli­cious. To one przy­cho­dziły do głowy każ­demu, gdy padało słowo „idolka”. Wszyst­kie człon­ki­nie grupy miały ciała niczym lalka Bar­bie. Dziew­czyny potra­fiły rzu­cać zarówno uwo­dzi­ciel­skie spoj­rze­nia, jak i być słod­kie oraz uro­cze. Ich uśmie­chy miały w sobie magię, która spra­wiała, że wszy­scy nimi obda­ro­wani czuli szczę­ście. Dain, patrząc na człon­ki­nie Deli­cious, musiała się zgo­dzić z tym osą­dem: „Prawda, żadna ze mnie idolka”. Jeśli jed­nak świat nie chciał przy­jąć jej do grona ido­lek, to nie miała pomy­słu, jak ina­czej mia­łaby samą sie­bie zde­fi­nio­wać. Myślała, że może młody wiek mógłby oka­zać się atu­tem jako chwyt mar­ke­tin­gowy, ale w tam­tym cza­sie i młod­sze od niej osoby przy­go­to­wy­wały się już do debiutu. Miała nadzieję na wpad­nię­cie w kate­go­rię „Buzia nie­brzydka, ale co za głos! Pra­wie jak Mariah Carey!”, nie umiała jed­nak roz­bu­dzić tego typu zain­te­re­so­wa­nia. Nie pisała też wła­snych tek­stów ani nie kom­po­no­wała pio­se­nek, więc nie mogła nawet liczyć na ety­kietkę „Sin­ger son­gw­ri­ter”.
Ale Dain jako Diane po trzech latach od debiutu zdo­była serca wszyst­kich. Jej naj­więk­szą bro­nią oka­zał się talent do słu­cha­nia i roz­ma­wia­nia. Wszystko zaczęło się od pro­gramu radio­wego, któ­rego stały gość zła­pał gumę po dro­dze do stu­dia, przez co nie zdą­żył na wie­czorną audy­cję. Dain wybrano na jego zastęp­stwo i pro­gram o dwu­dzie­stej dru­giej z jej udzia­łem zgro­ma­dził wię­cej słu­cha­czy niż jaki­kol­wiek inny w całym tygo­dniu. Dyrek­tor pro­duk­cji od razu zapro­sił ją do sta­łej współ­pracy, po czym w ciągu pół roku dostała angaż w jesz­cze pię­ciu innych audy­cjach.
Opo­wie­ści zapro­szo­nych gości nabie­rały smaku, gdy dodało się do nich cie­płe słowa Dain. Kiedy z radia dobie­gał jej lekko ochry­pły, choć i cza­ru­jący głos, wywiady od razu zaczy­nały brzmieć jak roz­mowa z przy­ja­cie­lem. Audy­cje, w któ­rych poja­wiała się Dain, miały w sobie tyle uroku co cze­ko­la­dowa muf­finka, która może i nie do końca wyszła, ale ktoś wło­żył w jej przy­go­to­wa­nie całe serce. Jej słowa nio­sły uko­je­nie jej gościom, a także doda­wały otu­chy wszyst­kim słu­cha­czom. Dodat­kową nie­ocze­ki­waną atrak­cją pro­gramu oka­zały się jej pio­senki. Nagra­nia z audy­cji, pod­czas któ­rych per­fek­cyj­nie wyko­nuje Hero Mariah Carey, popi­su­jąc się nie­zwy­kle sil­nym woka­lem, albo przy­grywa sobie na gita­rze, śpie­wa­jąc peł­nym sło­dy­czy gło­sem Lucky Jasona Mraza, obie­gły cały YouTube, sta­jąc się praw­dzi­wymi hitami.
Pierw­szą pio­senką Dain, która tra­fiła do top dzie­sięć list prze­bo­jów, oka­zał się Wio­senny dzień. Był to jaz­zowy aku­styczny utwór opo­wia­da­jący o dora­bia­ją­cej sobie na kasie w osie­dlo­wym skle­pie dziew­czy­nie, która marzyła o tym, aby wraz z nadej­ściem wio­sny poje­chać do Maroka. Wyjąt­kowa barwa głosu Dain ide­al­nie paso­wała do tej pio­senki. Jako utwór, który nie korzy­stał z typo­wych dla k-popu bitów i melo­dii, a bar­dziej oscy­lo­wał gdzieś pomię­dzy main­stre­amem a kli­ma­tami indie, nie spo­tkał się ze spe­cjal­nym zain­te­re­so­wa­niem ze strony słu­cha­czy w momen­cie wyda­nia albumu. Ale po tym, jak pewien idol zaśpie­wał frag­ment pio­senki w pro­gra­mie roz­ryw­ko­wym w tele­wi­zji, wszystko się zmie­niło. Hitem inter­netu stał się fil­mik, na któ­rym grupa lice­ali­stów tań­czy do Wio­sen­nego dnia pod­czas wycieczki szkol­nej, po czym pio­senka została wybrana do reklamy tele­fo­nów komór­ko­wych i dzięki temu trzy mie­siące po pre­mie­rze album Dain tra­fił nagle na listy prze­bo­jów. Woka­listka dała się potem ponieść fali. Kolejny cyfrowy sin­giel, zaty­tu­ło­wany Wię­cej nie trzeba, zna­lazł się na pierw­szym miej­scu listy prze­bo­jów zaraz po pre­mie­rze i utrzy­my­wał się na nim przez cały mie­siąc. Po tym, jak tele­dysk zdo­był rekor­dową liczbę wyświe­tleń na YouTu­bie, zalano ją pro­po­zy­cjami wystą­pie­nia w spo­tach rekla­mo­wych. Rekla­mo­daw­com wystar­czyło jedno spoj­rze­nie, aby dostrzec w nie­wy­róż­nia­ją­cej się wyglą­dem Diane i jej czy­stym, nie­ska­zi­tel­nym gło­sie praw­dziwy mate­riał na gwiazdę.
Miała wra­że­nie, że nagle wzle­ciała ponad chmury. Jesz­cze trzy mie­siące temu prak­tycz­nie nikt nie sły­szał o Diane, a teraz była na języ­kach wszyst­kich. To, czego się dotknęła, z miej­sca sta­wało się hitem i zale­wały ją prośby o gościnne występy na albu­mach innych wyko­naw­ców. Za gra­nicą rów­nież przy­jęto ją cie­pło, a jej pio­senki pięły się w noto­wa­niach azja­tyc­kiego iTu­nes. W oczach swo­ich fanów, któ­rych przy­by­wało w sza­lo­nym tem­pie, stała się jakimś wszech­wie­dzą­cym bóstwem.
Ogar­nął ją strach. Była dokład­nie taka sama jak trzy mie­siące temu, ale cały świat nagle trak­to­wał ją zupeł­nie ina­czej. Nagle ludzie eks­cy­to­wali się tym, jak nie­ziem­sko śpiewa. Ona jed­nak zacho­wy­wała dystans, zasta­na­wia­jąc się, czy jej nie­ocze­ki­wana popu­lar­ność nie pry­śnie rów­nie rap­tow­nie jak bańka mydlana.
Czas przy­spie­szył, pędząc niczym sza­leń­czy bit w tanecz­nym kawałku. Minęło osiem lat, od kiedy Dain okrzyk­nięto gwiazdą. W oczach publiki była „uro­czą dziew­czyną z sąsiedz­twa”. Wszy­scy wyobra­żali sobie, że musi być słodka jak paste­lowy maka­ro­nik, bo prze­cież w tele­dy­sku w marsz­czo­nej sukie­neczce w kwiatki tań­czyła do pio­senki z uro­czym uśmie­chem na twa­rzy. Wielu męskich fanów radziło sobie z samot­no­ścią w walen­tynki, oglą­da­jąc fil­miki z jej udzia­łem. Przez lata utrzy­my­wała się też na pierw­szym miej­scu w ran­kingu osób, które były wzo­rem do naśla­do­wa­nia dla nasto­la­tek.
Ale tak naprawdę Dain od sukie­nek w kwiatki pre­fe­ro­wała mono­chro­ma­tyczne bluzy. W stu­diu nagra­nio­wym spo­koj­nie zanu­rzała się w swoim świe­cie i nic a nic nie przy­po­mi­nała peł­nej zapału modelki z reklam suple­men­tów wita­mi­no­wych. Nawet jako nasto­latka nie miała w zwy­czaju eks­cy­to­wać się lal­kami czy tor­tem bożo­na­ro­dze­nio­wym4. Wręcz prze­ciw­nie: lubiła błą­dzić myślami i kon­tem­plo­wać zna­cze­nie życia i śmierci. Oczy­wi­ście dla swo­ich rodzi­ców zawsze była uro­czą córeczką, ale ani na co dzień nie zacho­wy­wała się cza­ru­jąco, ani nie była spe­cjal­nie roz­ga­dana. Wszystko raczej trzy­mała głę­boko w środku i rzadko oka­zy­wała emo­cje. Zawsze za to dbała o ludzi wokół sie­bie i bez słowa opie­ko­wała się innymi.
Może to wła­śnie z tego powodu wystę­pu­jąc w rekla­mach i pro­gra­mach roz­ryw­ko­wych, coraz czę­ściej czuła się, jakby wszyst­kich oszu­ki­wała. Bała się, że miłość i zain­te­re­so­wa­nie jej fanów mogą w jed­nej chwili obró­cić się w pre­ten­sje i wyty­ka­nie pal­cami.
Czwar­tek był jej pierw­szym dniem wol­nym od dawna. Dain zamie­rzała spać do późna, ale obu­dziła się w środku nocy, wciąż wyczer­pana. Od trze­ciej nad ranem prze­wra­cała się tylko z boku na bok i jedy­nie co jakiś czas udało jej się lekko przy­snąć. W ogóle nie czuła się wypo­częta.
We śnie naj­pierw bie­gła w szpil­kach przez wąski i długi kory­tarz, spóź­niona na swoje wystą­pie­nie w pro­gra­mie na żywo w radiu. Potem nagle miej­sce akcji zmie­niło się i teraz patrzyła na pro­wa­dzą­cego talk-show. Opo­wia­dała mu o czymś entu­zja­stycz­nie, jed­nak na twa­rzach publicz­no­ści w stu­diu poja­wiał się coraz więk­szy gry­mas nie­za­do­wo­le­nia, który zamie­nił się w obo­jęt­ność. Dain czuła, jak coraz szyb­ciej nara­sta w niej panika, lecz z całych sił sta­rała się kon­ty­nu­ować wywiad. Na ekra­nie zoba­czyła zbli­że­nie na swoją twarz.
Wystra­szona, obu­dziła się. Ostat­nia scena ze snu zaczęła od razu roz­pły­wać się w jej pamięci niczym dym. Na wpół obu­dzona prze­szła do salonu i prze­cze­su­jąc pal­cami bała­gan na gło­wie, włą­czyła tele­wi­zor. Na ekra­nie zoba­czyła sie­bie: w nie­ska­zi­tel­nym maki­jażu i z sze­ro­kim uśmie­chem prze­zna­czo­nym dla wsze­la­kich talk-show opo­wia­dała o czymś rado­śnie. Dain sama była zasko­czona, widząc, jak ujmu­jącą, schludną i cza­ru­jącą osobą jest Diane z tele­dy­sku poka­za­nego na zakoń­cze­nie pro­gramu.
Poczuła się nagle jak wydmuszka w porów­na­niu do sie­bie z tele­wi­zora. Nie wie­działa, co ma z tym zro­bić. Kariera pio­sen­karki była jej marze­niem od dziecka, ale nie dla­tego, że chciała, aby wszy­scy ją uwiel­biali. Zaofe­ro­wała ludziom swój styl muzyczny i wła­sny spo­sób roz­ma­wia­nia i myślała, że została przez nich przy­jęta taka, jak jest, choć się myliła. W któ­rymś momen­cie stała się cen­nym pro­duk­tem kształ­to­wa­nym przez opi­nię publicz­no­ści.
Kiedy tej nocy leżała w łóżku, nagle zaczęła sły­szeć wale­nie wła­snego serca. Naj­pierw brzmiało jak stu­kot powoli zbli­ża­ją­cego się pociągu, po czym zro­biło się tak gło­śne, jakby ten pociąg wła­śnie prze­jeż­dżał tuż nad jej głową. Zaczęła hiper­wen­ty­lo­wać. Zda­wało jej się, że w ciem­no­ści coś powoli zaci­skało palce na jej gar­dle. Czuła, jak jej oddech staje się coraz słab­szy i płyt­szy.
Nagle zna­la­zła się we śnie, w któ­rym była zwie­rząt­kiem w szkla­nej klatce. Przez szkło oglą­dali ją ludzie. Dain stała się naj­pierw małpką, która roz­śmie­szała dzieci, po czym zamie­niła się w pin­gwina cesar­skiego i drep­tała sobie, koły­sząc się z boku na bok, a mło­dzi pra­cow­nicy kor­po­ra­cji roz­pły­wali się w zachwy­tach. Potem zamie­niła się w naj­po­pu­lar­niej­szą w całym zoo pandę i uśmie­chała się do wszyst­kich sze­roko, tłu­miąc w sobie to, jak naprawdę się czuje. W szkla­nej klatce można było oglą­dać Dain z każ­dej strony, tak samo jak można ją było śle­dzić na żywo w social mediach. Widzo­wie mieli moż­li­wość wybie­rać jej ubranka, kolor futerka i akce­so­ria, jakby to wszystko była jakaś gra. Jej szok, smu­tek, gniew i samot­ność nie miały w tym wszyst­kim więk­szego zna­cze­nia.
Tęsk­niła za bab­cią. Jej bab­cia – w prze­ci­wień­stwie do Dain – była źró­dłem nie­koń­czą­cego się opty­mi­zmu. W obli­czu trud­nej lub iry­tu­ją­cej sytu­acji wybie­rała się na spa­cer zaznać tro­chę słońca, a kiedy wra­cała, cały cię­żar zdą­żył już spaść z jej bar­ków i potra­fiła zacząć dzień na nowo. Próżno było szu­kać u babci ogrom­nych emo­cji, które pory­wają ludzi jak fala wiel­ko­ści domu. Zawsze spra­wiała wra­że­nie, jakby cały czas tylko pły­nęła sobie leni­wie łódką przez spo­kojne jezioro.
Dla Dain bab­cine ręce były niczym roz­grzany pie­cyk. Kiedy odwie­dzała bab­cię po tygo­dniu bez­sen­no­ści, ta zawsze witała ją cie­płym uśmie­chem i gła­skała uspo­ka­ja­jąco po brzu­chu. Nie trzeba było o nic pytać.
Bab­cia pra­wie w ogóle nie słu­chała jej pio­se­nek. W momen­cie kiedy wnuczka zaczęła zdo­by­wać już jaką taką popu­lar­ność, jej szumy uszne tak się pogor­szyły, że prak­tycz­nie prze­stała słu­chać radia i oglą­dać tele­wi­zję. Szcze­rze mówiąc, Dain to odpo­wia­dało. Coraz wię­cej ota­cza­ją­cych ją osób tylko wyro­ko­wało tonem znawcy, jak to jej nowa pio­senka nie jest aż taka wspa­niała albo że któ­ryś kawa­łek jest słab­szy niż na jej poprzed­nim albu­mie. Dla babci Dain była po pro­stu jej wnuczką i zawsze uży­czała jej swo­ich kolan jako poduszki. Dain lubiła jej szorst­kie, choć i pełne deli­kat­no­ści dło­nie.
Dotyk babci spra­wiał, że od razu zasy­piała. Wiatr krą­żący pod wysta­ją­cym dachem hanoka5, ape­tycz­nie pach­nący obiad, szcze­ka­jący gdzieś w oddali pies, głę­boka poma­rań­czowa barwa zacho­dzą­cego słońca, wszystko to wspie­rało ją w tym, aby zasnęła. Opty­mi­styczna, pozy­tywna ener­gia babci też zawsze jej się udzie­lała. Dain potra­fiła prze­spać u niej nawet dzie­sięć godzin nie­mę­czona żad­nymi snami. Kiedy się budziła, wybie­rała się z bab­cią na spa­cer po oko­licy. Kupo­wały owoce sprze­da­wane w skrzyn­kach obok drogi, a w dni tar­gowe wybie­rały wspól­nie na stra­ga­nach luźne spodnie w bab­ci­nym stylu. Na ryneczku kupo­wały zupę z ryżem na wynos, zry­wały sałatę i papryczki z przy­do­mo­wego ogródka babci, nabie­rały po łyżce pasty chili i pasty sojo­wej z wiel­kich fer­men­tu­ją­cych sło­jów na podwó­rzu, doda­wały odro­binę oleju seza­mo­wego i zmie­lo­nego sezamu, wszystko to mie­szały i zasia­dały do posiłku.
Do Soy­ang-ri przy­wio­dła ją impul­sywna decy­zja. Dosko­nale zda­wała sobie sprawę z tego, że babci już tam nie ma. Trzy lata temu tra­fiła do domu opieki, a w zeszłym roku roz­stała się ze świa­tem. Cztery ponad­stu­pięć­dzie­się­cio­let­nie hanoki, które posia­dała, zostały sprze­dane już dawno temu. Czę­ściowo po to, aby opła­cić rachunki ze szpi­tala, a czę­ściowo dla­tego, że utrzy­ma­nie domów w dobrym sta­nie kosz­to­wało zde­cy­do­wa­nie za dużo. Sły­szała, że prze­nie­siono je dwa lata temu na nie­da­leką działkę, z któ­rej roz­po­ście­rał się prze­piękny widok, i słu­żyły teraz za hotel. Mama powie­działa jej przez tele­fon, że na sta­rym miej­scu ostał się jedy­nie maga­zyn, który był ide­alną kry­jówką Dain, gdy w dzie­ciń­stwie bawiła się w cho­wa­nego.
Maga­zyn był kwin­te­sen­cją cha­osu. Poza jed­nym małym drew­nia­nym okien­kiem pod samym dachem nie było w nim źró­deł świa­tła. Nawet kiedy w środku dnia ostre słońce dawało się we znaki, wewnątrz było rela­tyw­nie ciemno. Gdy bawiła się z innymi dziećmi w cho­wa­nego, ukry­cie się w wiel­kiej sza­fie, wykoń­czo­nej macicą per­łową i usta­wioną za stertą sta­rych ksią­żek i wor­ków na ryż, w dzie­wię­ciu na dzie­sięć przy­pad­ków dawało jej pew­ność, że nikt nie znaj­dzie jej kry­jówki aż do samego końca. Nawet jeżeli szu­ka­jący przy­szedł spraw­dzić maga­zyn, po jed­nym kroku zaraz się z niego wyco­fy­wał, oba­wia­jąc się pają­ków lub roba­ków cza­ją­cych się za łopa­tami, pier­ście­niami noso­wymi dla bydła z cza­sów, kiedy jesz­cze hodo­wali krowy, kamie­niami młyń­skimi, ster­tami bli­żej nie­okre­ślo­nych papie­rów, wiel­kimi ramami na obrazy i zbie­ra­ją­cymi kurz przy­rzą­dami do ćwi­czeń.
Soy­ang-ri Book’s Kit­chen – już wkrótce otwar­cie!
Przyj­mu­jemy rezer­wa­cje od pierw­szego kwiet­nia
Dain z kon­ster­na­cją wpa­try­wała się w baner. Poni­żej dopi­sane było jesz­cze: „Kuch­nia ksią­żek wypeł­nio­nych zda­niami, które przy­niosą ci pocie­sze­nie i uko­je­nie. Book­stay & księ­gar­nia, dla tych, któ­rzy chcą czy­tać, pisać i dzie­lić się tym z innymi”. Baner koły­sał się na wie­trze, ale Dain tak bar­dzo zato­piła się w myślach, że w ogóle nie czuła podmu­chów.
Wes­tchnęła. Gdyby wie­działa o tym wszyst­kim nieco wcze­śniej, wyku­pi­łaby działkę babci. Mogłaby z niej korzy­stać jako z domku let­ni­sko­wego albo tu pra­co­wać. Ale jej ojciec nie chciał, żeby trzy­mała się kur­czowo śla­dów po babci. Wolał, aby zapa­mię­tała jej miłość, ale by nie musiała mie­rzyć się ze wszyst­kimi innymi uczu­ciami zwią­za­nymi z jej odej­ściem.
W maju zeszłego roku do Korei przy­le­cieli dwaj bra­cia ojca wraz ze swo­imi rodzi­nami – jedni miesz­kali w Ame­ryce, a dru­dzy pro­wa­dzili pen­sjo­nat w Hisz­pa­nii. Zje­chała się też reszta z ósemki rodzeń­stwa i wszy­scy, na co dzień zajęci osob­nym życiem, zde­cy­do­wali się sprze­dać działkę po babci i po prze­ka­za­niu jej nowemu wła­ści­cie­lowi podzie­lić się spad­kiem. Ponie­waż ci, któ­rzy żyją, muszą żyć dalej. Tata był świa­dom pro­ble­mów Dain z bez­sen­no­ścią, ale nie zauwa­żał jej ata­ków paniki. Miał nadzieję, że jego córka teraz będzie mogła sta­ran­nie zapa­ko­wać wszyst­kie swoje wspo­mnie­nia po babci do pude­łeczka i scho­wać je w któ­rejś z szu­flad serca. Dain to rozu­miała, dla­tego nie gnie­wała się na niego, kiedy powie­dział jej, że sprze­dali działkę.
Chciała jedy­nie jesz­cze raz odwie­dzić to miej­sce, w któ­rym wciąż czuć było oddech babci. W cie­niu gór śliwa, prze­bi­ja­jąc się przez ciem­ność smut­nej zimy, z nową ener­gią wypusz­czała pączki, które – ści­śnięte jeden obok dru­giego – wypeł­niały całe gałę­zie, lecz jesz­cze się nie roz­wi­nęły. Przy­po­mi­nały dziew­czynkę, która ma coś do powie­dze­nia, ale z całych sił powstrzy­muje przed wyrzu­ce­niem z sie­bie wszyst­kiego.
Kiedy Dain miała dzie­więć lat, bez prze­rwy opo­wia­dała babci, jak to marzy o zosta­niu pio­sen­karką. Gdy już się wyga­dała, bab­cia z sze­ro­kim uśmie­chem mówiła tylko, żeby wyszły do sklepu po pączki na pod­wie­czo­rek. Może bab­cia też miała wiele rze­czy, które chciała jej opo­wie­dzieć…?
Wąska ścieżka, którą cho­dziły z bab­cią na rynek, trzy­ma­jąc się za ręce, nic się nie zmie­niła, nie zmie­niły się też nic a nic góry przy­po­mi­na­jące pofa­lo­waną kra­wędź spód­nicy. Obce były tylko budynki.
Zimny wiatr szu­miał, jakby też nie­pewny, jak ma postą­pić wobec nie­zna­nych mu zabu­do­wań i wiszą­cej na nich reklamy. Nie było już hano­ków kry­ją­cych w sobie tyle sta­rych histo­rii. Przed sobą widziała cztery nowo­cze­sne kwa­dra­towe budynki. Miały dachy z drewna i duże tarasy.
Z boku obok tych czte­rech pię­tro­wych dom­ków zoba­czyła kawia­renkę; nie mogła mieć wię­cej niż pięć–sześć metrów kwa­dra­to­wych. Dach miał ciem­no­brą­zowy kolor, ale ściany były ze szkła, więc bez pro­blemu można było zaj­rzeć do środka: w środku stały eks­pres do kawy, paczki zia­ren, fili­żanki do espresso, tace i inne sprzęty. Musiała to być jedna z tych kawia­re­nek, gdzie napoje można wziąć tylko na wynos. Plac, na któ­rym bab­cia miała kie­dyś swój przy­do­mowy warzyw­nik, zamie­niono w ogród. Kwiatki w doni­cach usta­wiono w pro­stej linii, a pośrodku znaj­do­wało się tipi. Całość przy­po­mi­nała tło sesji zdję­cio­wej do maga­zynu. Nie można było odmó­wić tej prze­strzeni dopra­co­wa­nia i biją­cego od niej cie­pła, ale jakoś nie docie­rało ono do serca Dain.
Nagły podmuch wia­tru przy­niósł ze sobą wio­senne słońce i słodki zapach. Rozej­rzała się, zasta­na­wia­jąc się, co tak pach­nie, i zauwa­żyła śliwę, któ­rej gałę­zie się­gały w stronę kawia­renki. To było to samo drzewo, które tak kochała kie­dyś jej bab­cia. Gałę­zie koły­sały się lekko na wie­trze, jakby witały się z Dain. Nogi ponio­sły ją bez­wied­nie w kie­runku śliwy.
Kawia­renka była podob­nej wyso­ko­ści co drzewo. Kamień, z któ­rego zbu­do­wano pod­stawę budynku, wyglą­dał dziw­nie zna­jomo. Kiedy dokład­niej mu się przyj­rzała, zauwa­żyła, że jedy­nie ta część kawiarni była stara i wytarta przez czas. Musieli użyć kamie­nia, który pier­wot­nie wyko­rzy­stano w maga­zy­nie. Wtedy do niej dotarło – to był wła­śnie ten maga­zyn, który kie­dyś stał obok śliwy! Został prze­ro­biony na tę oszkloną kawia­renkę. W struk­tu­rze sta­rego budynku nic się nie zmie­niło, ale odświe­że­nie go szkłem tchnęło w niego nowe życie i nadało mu współ­cze­sny wygląd. Patrząc na starty do gład­ko­ści kamień u pod­stawy budynku, nagle nabrała ochoty, by albo się roz­pła­kać, albo uśmie­chać się jak głu­pia.
Dain nie prze­pa­dała za wio­sną. Na całym świe­cie roz­kwi­tały wtedy kwiaty, olśnie­wały pięk­nem, ośle­piały bla­skiem, każąc zapo­mi­nać o ciem­nej i samot­nej zimie, tak mroź­nej, tak podob­nej śmierci. Wio­sną zawsze mówiło się o nowych nadzie­jach, o wyzwa­niach, któ­rych chce się pod­jąć, o nowym początku. Ale co, jeśli wio­sna roz­wija swoje kwiaty tylko dla­tego, że nie ma innego wyboru? Może tak naprawdę wciąż jesz­cze roz­pa­mię­tuje głę­boką ciem­ność minio­nych dni? Może tylko pró­buje solen­nie wypeł­nić swoje obo­wiązki jako wio­sna? Z tru­dem i jękiem usi­łuje na swój spo­sób ode­grać tę rolę, nawet jeśli przyj­dzie jej potem ponow­nie stra­cić swoje piękno.
A jed­nak był tu dalej. Może już w nieco innej for­mie, ale wciąż w ser­decz­nym uści­sku gałęzi śliwy. Wytarte kamie­nie na pod­bu­dówce trwały w swo­jej ciszy i roz­pa­mię­ty­wały wyda­rze­nia z prze­szło­ści. Pio­sen­karka powstrzy­my­wała łzy. Miała wra­że­nie, że za moment, tak jak kie­dyś, przyj­dzie bab­cia, żeby się z nią przy­wi­tać. Nagle przy­po­mniała sobie jej słowa:
– Ta śliwa jest jak małe dziecko, które naj­moc­niej wycze­kuje nadej­ścia wio­sny. Wygląda jej nie­cier­pli­wie i wystar­czy tylko, że wypa­trzy ją gdzieś hen, daleko za wzgó­rzami, a już zachwy­cona roz­wija swoje pączki. To dla­tego potem, gdy nadejdą ostat­nie przy­mrozki i znowu napada śniegu, jej mokre kwiaty pre­zen­tują się tak smutno. Ale wiesz co, to dla­tego twoja bab­cia bar­dzo lubi tę śliwę. Jak ją widzę, to zaczy­nam tak samo wycze­ki­wać wio­sny. Mówi się, że wła­śnie to drzewo jako pierw­sze wyczuwa, że powoli zbliża się koniec zimy. I potem z tą dzie­cięcą eks­cy­ta­cją chwyta się tego prze­bły­sku wio­sny, roz­wijając kwiaty i zupeł­nie nie przej­mu­jąc się tym, że jesz­cze może zmar­z­nąć.
– Och, pani Seo Jin-a, dobrze myślę? – zapy­tała Yujin, odsta­wia­jąc wielki kar­ton, który wła­śnie nio­sła z zaple­cza.
Z oka­zji otwar­cia book­stayu pisarka Seo Jin-a miała spę­dzić u nich dwa dni i potem podzie­lić się swoją opi­nią. Była to jedna z pla­no­wa­nych akcji pro­mo­cyj­nych. Pisarka dała Yujin znać, że przy­je­dzie dziś koło sie­dem­na­stej, dla­tego też kiedy wła­ści­cielka księ­garni zoba­czyła zato­pioną w myślach kobietę sto­jącą przed nowo otwartą kawiar­nią, była pewna, że to wła­śnie ich gościni, któ­rej udało się dotrzeć wcze­śniej, niż zapo­wie­działa.
– A, nie, nie, ja tak tylko prze­cho­dzi­łam… – odpo­wie­działa kobieta, obra­ca­jąc się do Yujin.
Wła­ści­cielka księ­garni mimo­wol­nie utkwiła w niej swój wzrok. Skądś znała tę twarz. Przy­glą­dała jej się uważ­nie, jakby w zwol­nio­nym tem­pie. Od ponad pię­ciu lat prak­tycz­nie nie oglą­dała tele­wi­zji, ale widząc jej gładką twarz i cerę tak białą, że przy­wo­dziła na myśl pro­mie­nie zimo­wego słońca, a także pro­sty piko­wany płaszcz, który leżał na kobie­cie jak na modelce, miała wra­że­nie, że to musi być ktoś sławny. Si-u, który szedł zaraz za nią z kolej­nym pudłem, zatrzy­mał się jak wryty.
– Diane! Skąd tutaj… Jak w ogóle… Ale jak to! – Chło­pak nie potra­fił skle­cić zda­nia i jak naj­szyb­ciej odsta­wił pudło na zie­mię. Zatkał sobie usta rękami i zaczął krę­cić głową, nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić. Widząc jego reak­cję, nie­zna­joma się uśmiech­nęła. Yujin miała wra­że­nie, że musiała się już wie­lo­krot­nie z czymś takim spo­tkać.
Dain była w sumie nieco pod wra­że­niem, że dziew­czyna z pudłem, która spy­tała, czy jest pisarką, nie roz­po­znała jej od razu. Może to wła­śnie ona kupiła zie­mię po babci Dain? Na tę myśl zalała ją fala ulgi. Kształt ust dziew­czyny koja­rzył się jej z inte­li­gent­nymi oso­bami, a w oczach pobły­ski­wała dobroć. Miała poczu­cie, że kobieta musi być cicha i bystra. Bab­cia od razu by ją polu­biła.
Dain w końcu otrzą­snęła się z ciem­no­ści, która przy­lgnęła do jej stóp. Uśmiech­nęła się ponow­nie, ale nie był to uśmiech, który poka­za­łaby na czer­wo­nym dywa­nie pod­czas roz­da­nia nagród muzycz­nych albo w trak­cie nagrań do reklamy kosme­ty­ków. Ten uśmiech bar­dziej przy­po­mi­nał wes­tchnie­nie ulgi.
– Czyli wcze­śniej miesz­kała tu pani bab­cia? Kto by się spo­dzie­wał!
– Tak, kie­dyś nawet wspię­łam się na ten heba­no­wiec, tam, z tyłu na podwó­rzu, i potem z niego spa­dłam. Innym razem, gdy jesie­nią wybra­łam się wraz z sio­strą w góry, żeby pozbie­rać kasz­tany, tak mi się spodo­bały te świeżo wycią­gnięte z łupin, że obie­ra­łam je pra­wie do rana, choć cała pokłu­łam się kol­cami. Albo kie­dyś, jak pró­bo­wa­łam zła­pać motyla, wpa­dłam do ogródka z warzy­wami i utknę­łam w kro­wich plac­kach, któ­rych było tam pełno.
Dain z rado­ścią wspo­mi­nała czas spę­dzony w domu babci, a Yujin słu­chała, czu­jąc się tak, jakby zaglą­dała z boku w jej dzie­ciń­stwo. Pio­sen­karka jako dzie­ciak od sukie­nek wolała ogrod­niczki, nie bała się wspi­nać na drzewa, a wpad­nię­cie w warzyw­nik sta­no­wiło wyłącz­nie powód do śmie­chu.
– Naprawdę mam wra­że­nie, jak­bym przy­je­chała do babci. Jakoś ta atmos­fera tutaj spra­wia, że w ogóle nie czuję skrę­po­wa­nia.
– Też to widzę, pani Diane. Wygląda pani raczej na pod­eks­cy­to­waną – zaśmiała się.
– Dain, a nie Diane. Wola­ła­bym być tu nazy­wana moim praw­dzi­wym imie­niem. Nawet pod­czas wywia­dów czy pisząc pamięt­nik, rzadko mam oka­zję tak przyj­rzeć się swo­jej prze­szło­ści. Ale dzi­siaj, będąc tutaj, wra­cają do mnie od razu wszyst­kie wspo­mnie­nia z poby­tów u babci. Czuję się tak, jak­bym znowu wędro­wała po oko­licy jako mała dziew­czynka.
Z kub­ków w cien­kie szare paski uno­sił się inten­sywny zapach ame­ri­cano. Pomię­dzy nimi leżały cyna­mo­nowe gofry i orze­chowa babka z popu­lar­nego w oko­licy lokalu. Ich słodka woń mie­szała się z aro­ma­tem kawy, deli­kat­nie się dopeł­nia­jąc. Dain upiła łyk i się rozej­rzała. Jej wzrok spo­czął na widocz­nej za oknem śli­wie.
– Pamię­tam to drzewo. Bab­cia bar­dzo je kochała. Kiedy sie­działa na pod­ło­dze w otwar­tym salo­nie, pod­ci­na­jąc koń­cówki papry­czek czy obie­ra­jąc fasolę, zawsze widzia­łam za nią w tle to drzewo. To wła­śnie ona mi powie­działa, że ono jako pierw­sze roz­kwita na wio­snę… – Pio­sen­karka pode­szła do szyby. Roz­e­mo­cjo­no­wana, przyj­rzała się jed­nej z wypeł­nio­nych pącz­kami gałęzi. Yujin pode­szła, sta­nęła obok i otwo­rzyła okno.
– Nawet mi przez myśl nie prze­szło, żeby coś z tym drze­wem zro­bić. Musi być naprawdę stare, jest w nim takie piękno, taki wdzięk! Wcze­śniej znaj­do­wał się tutaj wol­no­sto­jący maga­zyn, prawda? Zosta­wi­li­śmy z niego pod­bu­dówkę i na niej usta­wi­li­śmy kawia­renkę.
– Tak, poznaję ten kamień u pod­stawy. Jak tylko go zauwa­ży­łam, zalała mnie praw­dziwa fala emo­cji. Kiedy za młodu bawi­łam się w cho­wa­nego, bar­dzo czę­sto się tam ukry­wa­łam – wspo­mi­nała cie­pło Dain. Na twa­rzy Yujin auto­ma­tycz­nie poja­wił się uśmiech.

 
Wesprzyj nas