„Lucy i morze” to czwarta książka Elizabeth Strout, w której pojawia się pisarka – Lucy Barton, główna bohaterka powieści „Mam na imię Lucy”, „To, co możliwe” i „William”. Niezwykła, wysmakowana lektura dla dojrzałego czytelnika. Strout jest w najwyższej formie.


Autorka kolejny raz buduje świat pełen ludzkich historii i związanych z nimi niepewności, radości, wątpliwości i znaków zapytania. Wplata w nie aktualne wydarzenia społeczno-polityczne, pokazując swoją wrażliwość na otaczającą nas rzeczywistość.

Akcja książki zaczyna się w marcu 2020 roku. Lucy rezygnuje z trasy promocyjnej swojej kolejnej książki w Europie i wiedzie spokojne życie w Nowym Jorku. Jej były mąż William, z którym utrzymuje przyjacielskie stosunki, wyczuwa zbliżające się zagrożenie pandemią koronawirusa i namawia ją, by zabrała ze sobą tylko niezbędne rzeczy i wyjechała z nim do Maine, gdzie wynajął dom nad oceanem.

Powieść jest przede wszystkim literacką kroniką pandemii doskonale oddającą – w typowy dla autorki, subtelny sposób niepewność, poczucie zagrożenia i izolację w czasie lockdownu.

Pojawiają się też wątki związane z córkami Lucy i Williama – Becky i Chrissy. Obie przeżywają życiowe kryzysy, które bardzo angażują ich rodziców. Najważniejsze jednak są w powieści relacje pomiędzy Lucy i Wiliamem, oboje są już niemłodymi ludźmi, których okoliczności zmusiły po dwudziestu latach od rozwodu do wspólnego zamieszkania w warunkach lockdownu. Pojawiają się także postaci z jej innych książek – Bob Burgess, Katherine Tyler i Olive Kitteridge.

***

• Elizabeth Strout jest jedną z moich ulubionych pisarek.
– Ann Patchett (autorka Domu Holendrów i Tom Lake)

• Oszałamiająco uniwersalna. . . z błyskotliwą przenikliwością Strout uchwyciła podobieństwa między wszechobecnym poczuciem wyobcowania Lucy Barton, a sposobem w jaki niedawny globalny kryzys obnażył bezradność odczuwaną przez zwykłych ludzi na całym świecie.
– Daily Telegraph, 5 stars

• Wspaniała pisarka.
– Zadie Smith

• Nie mogę pozbyć się Lucy Barton z głowy.
– The Times

Elizabeth Strout
Lucy i morze
Przekład: Ewa Horodyska
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 27 marca 2024
 
 


Roz­dział pierw­szy

I

Jak wiele in­nych osób nie za­uwa­ży­łam, że to nad­cho­dzi.
 
Ale Wil­liam jest na­ukow­cem, więc to do­strzegł; mam na my­śli to, że zo­rien­to­wał się wcze­śniej niż ja.

*

Wil­liam to mój pierw­szy mąż; by­li­śmy mał­żeń­stwem przez dwa­dzie­ścia lat i nie­mal rów­nie długo je­ste­śmy roz­wie­dzeni. Po­zo­sta­jemy w przy­ja­znych sto­sun­kach, spo­ty­ka­łam się z nim od czasu do czasu; oby­dwoje miesz­ka­li­śmy w No­wym Jorku, do­kąd przy­je­cha­li­śmy po ślu­bie. Ale po­nie­waż mój (drugi) mąż zmarł, a jego (trze­cia) żona go opu­ściła, w ubie­głym roku wi­dy­wa­łam się z nim czę­ściej.

 
Mniej wię­cej w tym cza­sie, gdy po­rzu­ciła go trze­cia żona, Wil­liam od­krył, że ma w Ma­ine przy­rod­nią sio­strę; zna­lazł to na stro­nie in­ter­ne­to­wej o przod­kach. Za­wsze są­dził, że jest je­dy­na­kiem, więc było to dla niego ogromne za­sko­cze­nie; po­pro­sił mnie, bym po­je­chała z nim na dwa dni do Ma­ine, żeby ją od­na­leźć. Ta ko­bieta – na­zywa się Lois Bu­bar – no cóż, wi­dzia­łam się z nią, ale ona nie chciała spo­tkać się z Wil­lia­mem, co spra­wiło, że po­czuł się na­prawdę okrop­nie. W do­datku pod­czas po­dróży do Ma­ine od­kry­li­śmy pewne fakty na te­mat matki Wil­liama, które wpra­wiły go w kon­ster­na­cję. Mnie rów­nież.
Jego matka, jak się oka­zało, do­ra­stała w nie­wia­ry­god­nym ubó­stwie, gor­szym na­wet niż wa­runki, w któ­rych ja się wy­cho­wa­łam.

 
Dwa mie­siące po na­szym krót­kim wy­jeź­dzie do Ma­ine Wil­liam po­pro­sił, że­bym po­je­chała z nim na Kaj­many, do­kąd wiele, wiele lat wcze­śniej wy­bra­li­śmy się z jego matką, Ca­the­rine, a gdy na­sze córki były małe, jeź­dzi­li­śmy tam z nimi i rów­nież z nią. W dniu, w któ­rym zja­wił się w moim miesz­ka­niu, by za­pro­po­no­wać wspólną po­dróż na Kaj­many, zgo­lił swoje im­po­nu­jące wąsy, a także przy­ciął krótko bujne białe włosy – do­piero póź­niej zda­łam so­bie sprawę, że mu­siało to wią­zać się z fak­tem, iż Lois Bu­bar nie chciała się z nim spo­tkać, a także z tym wszyst­kim, czego do­wie­dział się o matce. Miał wtedy sie­dem­dzie­siąt je­den lat, ale, jak mi się zdaje, mu­siał po­paść w coś w ro­dzaju kry­zysu wieku śred­niego albo kry­zysu póź­nego wieku mę­skiego: utra­cił swoją znacz­nie młod­szą żonę, która wy­pro­wa­dziła się od niego z ich dzie­się­cio­let­nią córką, po­tem przy­rod­nia sio­stra nie chciała go wi­dzieć, a on od­krył, że jego matka nie była tym, za kogo ją uwa­żał.


Więc to zro­bi­łam: na po­czątku paź­dzier­nika po­je­cha­łam z nim na trzy dni na Kaj­many.

 
I było to dość oso­bliwe, ale miłe. Mie­li­śmy od­dzielne po­koje i za­cho­wy­wa­li­śmy się wo­bec sie­bie życz­li­wie. Wil­liam wy­da­wał się bar­dziej po­wścią­gliwy niż zwy­kle, a ja wi­dząc go bez wą­sów, czu­łam się nie­swojo. Zda­rzało się, że od­rzu­cał głowę w tył i wy­bu­chał szcze­rym śmie­chem. Wciąż by­li­śmy dla sie­bie uprzejmi, więc było tro­chę dziw­nie, ale miło.

 
A gdy wró­ci­li­śmy do No­wego Jorku, tę­sk­ni­łam za Wil­lia­mem. I tę­sk­ni­łam za Da­vi­dem, moim dru­gim mę­żem, który zmarł.
Na­prawdę mi ich bra­ko­wało, zwłasz­cza Da­vida. Moje miesz­ka­nie było ta­kie ci­che!

*

Je­stem po­wie­ścio­pi­sarką i tej je­sieni uka­zała się moja książka, to­też po na­szym wy­jeź­dzie na Kaj­many mu­sia­łam po­dró­żo­wać po ca­łym kraju i tak też ro­bi­łam; był ko­niec paź­dzier­nika. Mia­łam też w pla­nach wy­jazd do Włoch i Nie­miec na po­czątku marca, ale na po­czątku grud­nia – dziwna rzecz – po pro­stu zde­cy­do­wa­łam, że tam nie po­jadę. Ni­gdy nie od­wo­łuję tras pro­mo­cyj­nych i wy­dawcy nie byli tym za­chwy­ceni, ale nie za­mie­rza­łam je­chać. Gdy zbli­żał się ma­rzec, ktoś stwier­dził: „Do­brze, że nie po­je­cha­łaś do Włoch, pa­nuje tam ten wi­rus”. Wtedy to do mnie do­tarło. Chyba po raz pierw­szy. Tak na­prawdę nie po­my­śla­łam, że wi­rus kie­dy­kol­wiek do­trze do No­wego Jorku.
Ale Wil­liam po­my­ślał.

II

Oka­zało się, że w pierw­szym ty­go­dniu marca za­dzwo­nił do na­szych có­rek, Chrissy i Becki, i pro­sił – bła­gał – by wy­je­chały z mia­sta; obie miesz­kały na Bro­okly­nie. „Jesz­cze nie mów­cie o tym matce, ale pro­szę, zrób­cie to. Po­ro­zu­miem się z nią”. No i nie po­wie­działy mi. Co jest cie­kawe, bo czuję, że je­stem z nimi bli­sko, po­wie­dzia­ła­bym, że bli­żej niż Wil­liam. Ale po­słu­chały go. Mąż Chrissy, Mi­chael, który pra­cuje w fi­nan­sach, na­prawdę po­słu­chał i ra­zem z Chrissy za­pla­no­wali wy­jazd do Con­nec­ti­cut, do domu ro­dzi­ców Mi­cha­ela – prze­by­wali na Flo­ry­dzie, więc Chrissy i Mi­chael mo­gli się tam za­trzy­mać – ale Becka sta­wiała opór, twier­dząc, że jej mąż nie chce opusz­czać mia­sta. Obie po­wie­działy, że chcą, abym się o tym do­wie­działa, a ich oj­ciec oznaj­mił: „Zajmę się wa­szą matką, obie­cuję, ale te­raz wy­jedź­cie z mia­sta”.

 
Ty­dzień póź­niej Wil­liam za­dzwo­nił i po­wie­dział mi o tym, a ja nie by­łam prze­stra­szona, tylko zdez­o­rien­to­wana.
– Na­prawdę wy­jeż­dżają? – spy­ta­łam, ma­jąc na my­śli Chrissy i Mi­cha­ela, a Wil­liam po­twier­dził.
– Nie­długo wszy­scy będą pra­co­wać z do­mów – po­wie­dział, a ja znowu nie zro­zu­mia­łam tego do końca. – Mi­chael ma astmę – do­dał – więc po­wi­nien za­cho­wać szcze­gólną ostroż­ność.
– Prze­cież nie ma ta­kiej znowu strasz­nej astmy – od­par­łam na to.
Wil­liam umilkł, a na­stęp­nie stwier­dził: 
– W po­rządku, Lucy.

 
Po­tem po­in­for­mo­wał mnie, że jego przy­ja­ciel Jerry za­ra­ził się wi­ru­sem i leży pod re­spi­ra­to­rem. Żona Jerry’ego też jest za­ra­żona, ale prze­bywa w domu.
– Och, Pill, bar­dzo mi przy­kro! – od­par­łam, ale na­dal nie do­cie­rało do mnie zna­cze­nie tego, co się dzieje.

 
To dziwne, jak umysł do­piero po pew­nym cza­sie przyj­muje pewne rze­czy do wia­do­mo­ści.

 
Na­stęp­nego dnia Wil­liam za­dzwo­nił i po­wie­dział, że Jerry umarł.
– Lucy, po­zwól, że­bym za­brał cię z mia­sta. Nie je­steś młoda, wy­glą­dasz mi­zer­nie i ni­gdy się nie gim­na­sty­ku­jesz. Na­le­żysz do grupy ry­zyka. Więc po­zwól, że po cie­bie przy­jadę i wy­je­dziemy. – I do­dał: – Tylko na kilka ty­go­dni.
– A co z po­grze­bem Jerry’ego? – spy­ta­łam.
– Nie bę­dzie żad­nego po­grzebu, Lucy – od­parł Wil­liam. – Pa­nuje… za­męt.
– Do­kąd po­je­dziemy? – do­py­ty­wa­łam.
– Poza mia­sto – od­rzekł.
Po­wie­dzia­łam, że mam umó­wione spo­tka­nia, mu­szę zo­ba­czyć się z księ­go­wym i pójść do fry­zjera. Wil­liam stwier­dził, że po­win­nam za­dzwo­nić do księ­go­wego i prze­ło­żyć spo­tka­nie na wcze­śniej­szy ter­min, a z wło­sami dać so­bie spo­kój i być go­towa do wy­jazdu za dwa dni.

 
Nie mo­głam uwie­rzyć, że Jerry nie żyje. Na­prawdę nie mo­głam w to uwie­rzyć. Nie wi­dzia­łam go od lat i moż­liwe, że wła­śnie dla­tego mia­łam z tym pro­blem. Ale Jerry umarł; nie mie­ściło mi się to w gło­wie. Był jedną z pierw­szych osób, które zmarły z po­wodu wi­rusa w No­wym Jorku; wów­czas o tym nie wie­dzia­łam.

 
Umó­wi­łam się jed­nak na wcze­śniej­sze spo­tka­nie z księ­go­wym, a także z fry­zjerką, i gdy uda­wa­łam się do biura księ­go­wego, wsia­dłam do nie­wiel­kiej windy. Za­trzy­muje się na każ­dym pię­trze, biuro znaj­duje się na pięt­na­stej kon­dy­gna­cji, a lu­dzie wci­skają się do środka, trzy­ma­jąc pa­pie­rowe kubki z kawą, i wpa­trują się w swoje buty, do­póki nie wy­siądą na ko­lej­nych pię­trach. Mój księ­gowy to wy­soki, krzepki męż­czy­zna, do­kład­nie w moim wieku, za­wsze za sobą prze­pa­da­li­śmy; może to za­brzmieć tro­chę dziw­nie, bo nie utrzy­mu­jemy kon­tak­tów to­wa­rzy­skich, ale w pew­nym sen­sie jest jed­nym z mo­ich ulu­bio­nych zna­jo­mych, przez te wszyst­kie lata był dla mnie bar­dzo miły. Gdy we­szłam do jego ga­bi­netu, po­ma­chał do mnie i po­wie­dział: „Za­cho­waj dy­stans”; wtedy zro­zu­mia­łam, że nie uści­śniemy się jak zwy­kle. Żar­to­wał na te­mat wi­rusa, ale wi­dzia­łam, że jest za­nie­po­ko­jony. Gdy za­koń­czy­li­śmy spo­tka­nie, za­pro­po­no­wał: „Może zje­dziesz windą to­wa­rową, mogę ci po­ka­zać, gdzie jest. Bę­dziesz w niej sama”. By­łam za­sko­czona i od­par­łam, że nie, nie ma ta­kiej po­trzeby. Od­cze­kał chwilę, a po­tem – po­sy­ła­jąc mi ca­łusa – po­wie­dział: „W po­rządku, no to cześć, Lucy B.”, i zje­cha­łam na dół na ulicę nor­malną windą. „Wi­dzimy się pod ko­niec roku”, po­in­for­mo­wa­łam go; pa­mię­tam, jak to mó­wi­łam. A po­tem po­je­cha­łam me­trem do cen­trum, do fry­zjerki.

 
Ni­gdy nie lu­bi­łam ko­biety, która far­buje mi włosy – uwiel­bia­łam po­przed­nią, która ro­biła to przez lata, ale prze­pro­wa­dziła się do Ka­li­for­nii, a tej, która ją za­stą­piła, po pro­stu ni­gdy nie po­lu­bi­łam. I tam­tego dnia też nie da­rzy­łam jej sym­pa­tią. Była młoda, miała małe dziecko i no­wego chło­paka, a ja zro­zu­mia­łam, że ona nie lubi wła­snego dziecka, jest ozię­bła, i po­my­śla­łam: „Ni­gdy już do cie­bie nie przyjdę”.
Pa­mię­tam, jak to po­my­śla­łam.

 
Gdy wró­ci­łam do domu, spo­tka­łam w win­dzie męż­czy­znę, który oznaj­mił, że wła­śnie wy­brał się do si­łowni na pierw­szym pię­trze, ale oka­zało się, że jest za­mknięta. Wy­da­wał się tym za­sko­czony.
– Z po­wodu tego wi­rusa – do­dał.

*

Wil­liam za­dzwo­nił do mnie tego wie­czoru i za­ko­mu­ni­ko­wał:
– Lucy, będę u cie­bie ju­tro rano. Wy­jeż­dżamy.
To było dziwne; mam na my­śli to, że nie by­łam za­nie­po­ko­jona, lecz w ja­kiś spo­sób za­sko­czona jego na­le­ga­niami.
– Ale do­kąd po­je­dziemy? – spy­ta­łam.
– Na wy­brzeże Ma­ine.
– Maine? – po­wtó­rzy­łam. – Żar­tu­jesz? Mamy wró­cić do Ma­ine?
– Wy­ja­śnię ci to – od­parł. – Pro­szę tylko, że­byś była go­towa.
Za­dzwo­ni­łam do dziew­cząt, by prze­ka­zać, co za­pro­po­no­wał ich oj­ciec, a one obie od­po­wie­działy: „To tylko na kilka ty­go­dni, mamo”. Becka ni­g­dzie się nie wy­bie­rała. Jej mąż – ma na imię Trey i jest po­etą – chciał zo­stać na Bro­okly­nie, więc ona też za­mie­rzała zo­stać.

III

Wil­liam zja­wił się na­stęp­nego ranka; bar­dziej przy­po­mi­nał sie­bie sprzed lat, jego włosy i wąsy za­czy­nały od­ra­stać – mi­nęło pięć mie­sięcy, od­kąd je zgo­lił – ale da­leko im było do daw­nej buj­no­ści i jak dla mnie wy­glą­dał dość oso­bli­wie. Za­uwa­ży­łam małą ły­sinę z tyłu głowy; skóra była tam ró­żowa. A po­nadto wy­da­wał mi się ja­kiś dziwny. Stał w moim miesz­ka­niu i wy­glą­dał, jakby był za­nie­po­ko­jony tym, że nie po­ru­szam się do­sta­tecz­nie szybko. Przy­siadł na so­fie i po­wie­dział:
– Lucy, pro­szę, mo­żemy już iść?
Wrzu­ci­łam kilka ubrań do ma­łej fio­le­to­wej wa­lizki i zo­sta­wi­łam brudne na­czy­nia po śnia­da­niu. Ma­rie, która po­maga sprzą­tać miesz­ka­nie, miała przyjść na­stęp­nego dnia i nie lu­bię zo­sta­wiać jej brud­nych na­czyń, ale Wil­liam na­prawdę chciał ru­szyć w drogę.
– Weź pasz­port – do­dał.
Od­wró­ci­łam się i po­pa­trzy­łam na niego.
– Po co, do li­cha, mam za­bie­rać pasz­port?
– Być może po­je­dziemy do Ka­nady – od­parł i wzru­szył ra­mio­nami.
Po­szłam po pasz­port, a po­tem pod­nio­słam lap­top i odło­ży­łam z po­wro­tem.
– Za­bierz kom­pu­ter, Lucy – po­le­cił Wil­liam.
– Nie – sprze­ci­wi­łam się. – Nie bę­dzie mi po­trzebny przez te parę ty­go­dni. Wy­star­czy iPad.
– Uwa­żam, że po­win­naś go za­brać – stwier­dził. Nie zro­bi­łam tego jed­nak.
Wil­liam się­gnął po lap­top i sam go wziął.

 
Zje­cha­li­śmy na dół windą i za­cią­gnę­łam małą wa­lizkę do jego auta. Mia­łam na so­bie nowy wio­senny płaszcz, który nie­dawno ku­pi­łam. Był ciem­no­gra­na­towy, kilka ty­go­dni wcze­śniej córki na­kło­niły mnie, że­bym go so­bie spra­wiła, gdy ostat­nim ra­zem by­ły­śmy w Blo­oming­dale’s.

IV

Oto, czego nie wie­dzia­łam tam­tego mar­co­wego ranka: nie wie­dzia­łam, że ni­gdy już nie zo­ba­czę mo­jego miesz­ka­nia. Nie wie­dzia­łam, że z po­wodu wi­rusa umrze je­den z mo­ich przy­ja­ciół oraz czło­nek ro­dziny. Nie mia­łam po­ję­cia, że moja re­la­cja z cór­kami zmieni się w spo­sób, któ­rego ni­gdy bym nie prze­wi­działa. Nie wie­dzia­łam, że od­mieni się całe moje ży­cie.
O tych spra­wach nie mia­łam po­ję­cia owego mar­co­wego ranka, gdy szłam do sa­mo­chodu Wil­liama z moją fio­le­tową wa­lizką na kół­kach.

V

Gdy wy­jeż­dża­li­śmy z mia­sta, po­pa­trzy­łam na żon­kile przy ścia­nie mo­jego bu­dynku i drzewa kwit­nące w po­bliżu Gra­cie Man­sion; słońce ła­god­nie przy­grze­wało, lu­dzie szli chod­ni­kiem. „Och, co za piękny świat, ja­kie piękne mia­sto!”, po­my­śla­łam. Wje­cha­li­śmy w aleję Fran­klina De­lano Ro­ose­velta, gdzie jak zwy­kle pa­no­wał duży ruch, a po le­wej stro­nie grupa męż­czyzn grała w ko­szy­kówkę na placu oto­czo­nym me­ta­lową siatką.
Gdy zna­leź­li­śmy się na Cross Bronx Expres­sway, Wil­liam po­in­for­mo­wał mnie, że wy­na­jął dom w mia­steczku Crosby – na wy­brzeżu – i że mieszka tam te­raz Bob Bur­gess, były mąż Pam Carl­son, który wy­szu­kał go dla niego. Pam Carl­son to ko­bieta, z którą Wil­liam ro­man­so­wał z prze­rwami przez lata. Nie­ważne. Te­raz to już nie ma zna­cze­nia. Ale Pam na­dal po­zo­staje w przy­ja­znych sto­sun­kach z Wil­lia­mem, a także ze swoim by­łym mę­żem, Bo­bem, i wy­gląda na to, że Bob jest w tym mie­ście praw­ni­kiem, a ko­bieta, do któ­rej na­leży dom, nie­dawno wy­sta­wiła go na sprze­daż. Jej mąż zmarł, a ona prze­nio­sła się do ośrodka miesz­kalno-opie­kuń­czego i po­pro­siła Boba, by za­jął się po­sia­dło­ścią. Bob po­wie­dział, że mo­żemy się tam za­trzy­mać; czynsz wy­no­sił mniej niż jedną czwartą tego, ile pła­ci­łam za no­wo­jor­skie miesz­ka­nie, a Wil­liam i tak ma pie­nią­dze.
– Na jak długo? – spy­ta­łam po­now­nie.
Za­wa­hał się.
– Może tylko na kilka ty­go­dni.

*

Te­raz, gdy spo­glą­dam wstecz, zdu­mie­wa­jące jest, że po pro­stu nie mia­łam po­ję­cia, co się dzieje.

*

W po­przed­nich mie­sią­cach czu­łam się nieco przy­gnę­biona. Mój mąż zmarł rok wcze­śniej; po­nadto pod ko­niec trasy pro­mo­cyj­nej czę­sto by­wam przy­bita, a tym ra­zem było go­rzej, gdyż nie mia­łam już Da­vida, do któ­rego mo­gła­bym dzwo­nić. Dla mnie to była naj­trud­niej­sza część trasy: brak Da­vida, z któ­rym mo­gła­bym co­dzien­nie po­roz­ma­wiać.

 
Nie­dawno pi­sarka, którą znam – na­zywa się El­sie Wa­ters i jej mąż zmarł tuż przed śmier­cią mo­jego męża, więc z tego po­wodu sta­ły­śmy się so­bie szcze­gól­nie bli­skie – za­pro­siła mnie na ko­la­cję, a ja od­po­wie­dzia­łam, że je­stem w tej chwili zbyt zmę­czona. „W po­rządku – od­parła – umó­wimy się, gdy tylko od­pocz­niesz!”.
O tym też za­wsze pa­mię­tam.

*

W pew­nym mo­men­cie Wil­liam za­trzy­mał się, by za­tan­ko­wać, i kiedy zer­k­nę­łam na tylne sie­dze­nie, zo­ba­czy­łam coś, co wy­glą­dało na ma­ski chi­rur­giczne w prze­zro­czy­stej pla­sti­ko­wej tor­bie, a także pu­dełko jed­no­ra­zo­wych rę­ka­wi­czek.
– Co to jest? – za­py­ta­łam.
– Nie przej­muj się – od­parł.
– Ale co to ta­kiego? – chcia­łam wie­dzieć, a on po­wtó­rzył: – Nie przej­muj się tym, Lucy. – Ale wcią­gnął gu­mową rę­ka­wiczkę, za­nim wziął do ręki koń­cówkę węża z dys­try­bu­tora, za­uwa­ży­łam to. Po­my­śla­łam, że na­prawdę re­aguje prze­sad­nie na całą tę sy­tu­ację, i lekko prze­wró­ci­łam oczami, lecz nic na ten te­mat nie po­wie­dzia­łam.

*

A za­tem po­je­cha­li­śmy tam­tego dnia do Ma­ine, to była długa sło­neczna prze­jażdżka i nie przy­po­mi­nam so­bie, że­by­śmy dużo roz­ma­wiali. Wil­liama mar­twiło, że Becka zo­stała w mie­ście, na Bro­okly­nie.
– Za­pro­po­no­wa­łem jej – po­wie­dział – że za­płacę za wy­na­ję­cie domu w Mon­tauk, ale nie chcieli się tam prze­nieść. – I do­dał: – Becka nie­długo bę­dzie pra­co­wała zdal­nie, zo­ba­czysz.
Becka jest miej­ską pra­cow­nicą so­cjalną, więc po­czy­ni­łam uwagę, że nie wy­obra­żam so­bie, jak mia­łaby pra­co­wać z domu, ale Wil­liam tylko po­krę­cił głową. Mąż Becki, Trey, wy­kłada po­ezję – jest ad­iunk­tem – na no­wo­jor­skim uni­wer­sy­te­cie i też nie wy­obra­ża­łam so­bie, jak miałby pra­co­wać zdal­nie. Ale nie po­wie­dzia­łam tego. W ja­kimś sen­sie, jak są­dzę, nie wy­da­wało się to rze­czy­wi­ste; cho­dzi mi o to, że – co dziwne – nie­zbyt mnie to nie­po­ko­iło.

 
Wesprzyj nas