Opowieść o historyku Grahamie Hendricku, który porzucił żonę Barbarę i związał się z pełną wigoru Anną, która wydaje się być dla niego partnerką idealną.


Graham w nowym związku jest przeszczęśliwy, dopóki pewnego dnia nie odkrywa, że jego nowa wybranka grała w wątpliwej jakości filmach.

Graham zaczyna tropić jej przeszłość, szuka w książek dedykacji od byłych kochanków, chadza do kin, oglądając tanie filmy, w których się pojawiała. Niby nie wini jej za przeszłość, ale historia zawsze była dla niego ważna…

Czy jego miłość przetrwa, gdy odkryje prawdę o dawnych dziejach Anny?

Julian Patrick Barnes (ur. 19 stycznia 1946 w Leicester) – angielski powieściopisarz, autor opowiadań i eseista. Ukończył Magdalen College w Oksfordzie. Po studiach przez trzy lata pracował jako leksykograf – należał do zespołu opracowującego Oxford English Dictionary. Następnie został publicystą i krytykiem literackim „New Statesman” oraz „New Review”. W latach 1979–1986 w tej samej roli występował w telewizji.
Debiutował w 1981 powieścią Metroland. Następna z jego książek, Papuga Flauberta, na wpół powieść, na wpół esej, luźno nawiązuje do życiorysu wielkiego francuskiego pisarza Gustawa Flauberta. Utwór zdobył uznanie krytyki oraz nominację do Nagrody Bookera. Kolejne powieści, Pod słońce i – zaskakująca już samym tytułem – Historia świata w dziesięciu i pół rozdziałach, ugruntowały mocną pozycję Barnesa w prozie brytyjskiej. Barnes jest uważany za czołowego angielskiego postmodernistę. Trzy jego książki – Papuga Flauberta, Anglia, Anglia oraz Arthur & George – były nominowane do Booker Prize, a powieść Poczucie kresu zdobyła ją w 2011.

Julian Barnes
Zanim mnie poznała
Przekład: Jan Kabat
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 28 lutego 2024
 
 


TRZY GARNITURY I SKRZYPCE


Gdy Gra­ham Hen­dricks widział po raz pierw­szy, jak jego żona dopusz­cza się cudzo­łó­stwa, w ogóle się tym nie prze­jął. Chi­cho­tał nawet. Nie przy­szło mu ani razu do głowy, by wycią­gnąć osła­nia­jącą dłoń w stronę oczu swej córki.
Oczy­wi­ście stała za tym Bar­bara. Bar­bara, jego pierw­sza żona, w prze­ci­wień­stwie do Ann, dru­giej żony – tej, która cudzo­łó­stwa się dopusz­czała. Choć natu­ral­nie nie postrze­gał tego wów­czas jako cudzo­łó­stwo. Więc reak­cja pas devant nie była odpo­wied­nia. Zresztą wciąż trwało coś, co Gra­ham nazy­wał cza­sem słod­kiego szczę­ścia.
Ów czas zaczął się 22 kwiet­nia 1977 roku w Rep­ton Gar­den, kiedy Jack Lup­ton przed­sta­wił go dziew­czy­nie, spa­do­chro­niarce. Pił już trze­ciego drinka na tym przy­ję­ciu. Jed­nak alko­hol ni­gdy nie poma­gał mu się odprę­żyć; gdy tylko Jack przed­sta­wił dziew­czynę, coś w jego mózgu zami­go­tało i auto­ma­tycz­nie wyma­zało jej imię. Tak działo się pod­czas przy­jęć. Kilka lat wcze­śniej Gra­ham w ramach eks­pe­ry­mentu pró­bo­wał powta­rzać imię osoby, któ­rej ści­skał dłoń. „Witam, Rachel”, mówił, i „Witaj, Lio­nelu”, i „Dobry wie­czór, Marion”. Ale męż­czyźni uwa­żali, że jest homo­sek­su­ali­stą i patrzyli podejrz­li­wie, pod­czas gdy kobiety pytały grzecz­nie, czy jest bostoń­czy­kiem albo może wyznawcą pozy­tyw­nego myśle­nia. Gra­ham porzu­cił tę tech­nikę i powró­cił do uczu­cia wstydu wywo­ła­nego swoim umy­słem.
Tam­tego cie­płego kwiet­nio­wego wie­czoru, opie­ra­jąc się o półki z książ­kami Jacka, z dala od wrzawy świer­go­czą­cych pala­czy, patrzył uprzej­mie na tę wciąż ano­ni­mową kobietę o sta­ran­nie uło­żo­nych wło­sach w kolo­rze blond i noszącą bluzkę w wąskie paski, z jedwa­biu, o ile mógł się zorien­to­wać.
– To musi być cie­kawe życie.
– Ow­szem.
– Pew­nie… dużo podró­żu­jesz.
– Tak.
– Dajesz pokazy, jak przy­pusz­czam.
Wyobra­ził sobie, jak kozioł­kuje w powie­trzu, pod­czas gdy ze zbior­nika docze­pio­nego do jej kostki dobywa się z sykiem szkar­łatny dym.
– No, to inna działka, naprawdę.
(Jaka to była działka?)
– Ale musi być nie­bez­pieczne.
– Co… to zna­czy… lata­nie?
Dziwne, pomy­ślała Ann, jak czę­sto męż­czyźni boją się samo­lo­tów. Jej ni­gdy nie peszyły.
– Nie, nie cho­dzi o lata­nie, tylko o to dru­gie. Ska­ka­nie.
Ann prze­chy­liła pyta­jąco głowę.
– Ska­ka­nie. – Gra­ham odsta­wił kie­li­szek na półkę i zama­chał rękami w górę i w dół. Ann jesz­cze bar­dziej prze­chy­liła głowę. Chwy­cił środ­kowy guzik mary­narki i pocią­gnął ener­gicz­nie w dół, gestem nie­wąt­pli­wie mili­tar­nym. – Och, myśla­łem, że jesteś spa­do­chro­niarką – oznaj­mił w końcu, a dolna część twa­rzy Ann ufor­mo­wała się w uśmiech, widoczne w oczach scep­tyczne współ­czu­cie prze­mie­niło się w roz­ba­wie­nie. – To Jack powie­dział, że jesteś spa­do­chro­niarką – powtó­rzył, jakby reak­ty­wa­cja tych słów i przy­pi­sana im moc czy­niły je praw­dziw­szymi. Tak naprawdę oczy­wi­ście było odwrot­nie. Sta­no­wiło to bez wąt­pie­nia jesz­cze jeden przy­kład tego, co Jack nazy­wał „roz­krę­ce­niem zabawy, ty stary głupi piź­dzielcu”.
– Wobec tego nie jesteś histo­ry­kiem i nie wykła­dasz na Uni­wer­sy­te­cie Lon­dyń­skim – odparła.
– Dobry Boże, skąd – zaprze­czył Gra­ham. – Czy wyglą­dam jak nauczy­ciel aka­de­micki?
– Nie wiem, jak oni wyglą­dają. Nie tak jak wszy­scy inni?
– Nie – zapew­nił cał­kiem zde­cy­do­wa­nie Gra­ham. – Noszą oku­lary i brą­zowe twe­edowe mary­narki, gar­bią się i cechuje ich wredna, zawistna natura, poza tym wszy­scy uży­wają Old Spice’a.
Ann popa­trzyła na niego. Nosił oku­lary i brą­zową sztruk­sową mary­narkę.
– Jestem neu­ro­chi­rur­giem – wyja­śnił. – No, nie­zu­peł­nie. Wspi­nam się po ana­to­micz­nej dra­bi­nie. Naj­pierw trzeba wyćwi­czyć się na innych czę­ściach, wia­domo. W tej chwili dotar­łem do ramion i szyi.
– To musi być inte­re­su­jące – zauwa­żyła, nie bar­dzo wie­dząc, do jakiego stop­nia mu nie wie­rzyć. – To musi być trudne – dodała.
– Jest trudne. – Popra­wił oku­lary na nosie, prze­su­wa­jąc je nieco na bok, zanim umie­ścił je na wła­ści­wym miej­scu. Był wysoki i miał pocią­głą, kan­cia­stą twarz i ciem­no­kasz­ta­nowe włosy poprze­ty­kane tu i ówdzie siwi­zną, jakby ktoś wytrzą­snął ją z zatka­nej pie­prz­niczki. – To także nie­bez­pieczne.
– Tak myślę. – Nic dziw­nego, że jego włosy tak wyglą­dały.
– Naj­nie­bez­piecz­niej­sze jest lata­nie – wyja­śnił.
Uśmiech­nęła się; on też się uśmiech­nął. Nie była tylko ładna; była też przy­ja­ciel­ska.
– Jestem kie­row­niczką działu zaku­pów – powie­działa. – Kupuję odzież.
– Jestem nauczy­cie­lem aka­de­mic­kim – powie­dział. – Wykła­dam histo­rię na Uni­wer­sy­te­cie Lon­dyń­skim.
– Jestem magi­kiem – oświad­czył Jack Lup­ton, który obi­jał się na obrze­żach ich roz­mowy i teraz w sam jej śro­dek pako­wał butelkę. – Wykła­dam magię na Uni­wer­sy­te­cie Życia. Wino czy wino?
– Odejdź, Jack – naka­zał Gra­ham, zde­cy­do­wa­nie jak na sie­bie. I Jack odszedł.
Patrząc wstecz, Gra­ham mógł dostrzec, jak jałowe było w tym momen­cie jego życie. Chyba że oczy­wi­ście pospieszna jasność zawsze sta­nowi zwod­ni­czy ele­ment spo­glą­da­nia wstecz. Miał trzy­dzie­ści osiem lat: od pięt­na­stu był żonaty, dzie­sięć lat w tej samej pracy, w poło­wie drogi do spła­ce­nia hipo­teki, także w poło­wie życia, jak przy­pusz­czał. Już wyczu­wał bli­skość opa­da­ją­cego zbo­cza.
Co nie zna­czy, by Bar­bara tak to postrze­gała. I co nie zna­czy rów­nież, by mógł jej to w ten spo­sób przed­sta­wić. Nie­wy­klu­czone, że na tym mię­dzy innymi pole­gał pro­blem.
Wciąż ją w tam­tym momen­cie lubił, cho­ciaż nie kochał jej tak naprawdę, nie odczu­wał niczego w rodzaju dumy czy nawet zain­te­re­so­wa­nia w ich związku od co naj­mniej pię­ciu lat. Lubił ich córkę Alice, choć w jakiś spo­sób, ku jego zasko­cze­niu, nie wzbu­dzała w nim ni­gdy żad­nych głęb­szych uczuć. Był zado­wo­lony, kiedy osią­gała dobre wyniki w nauce, ale wąt­pił, czy owo zado­wo­le­nie różni się od ulgi wywo­ła­nej świa­do­mo­ścią, że nie idzie jej w szkole gorzej; skąd miał to wie­dzieć? Był też nega­tyw­nie nasta­wiony do swo­jej pracy, choć z każ­dym rokiem odro­binę mniej, kiedy to stu­denci, któ­rych uczył, sta­wali się coraz bar­dziej nie­doj­rzali, coraz bar­dziej leniwi bez poczu­cia winy i bar­dziej grzecz­nie nie­do­stępni niż kie­dy­kol­wiek.
W ciągu pięt­na­stu lat mał­żeń­stwa ni­gdy nie zdra­dził Bar­bary, ponie­waż uwa­żał, że to nie­wła­ściwe, ale też, jak przy­pusz­czał, ponie­waż ni­gdy nie doznał praw­dzi­wej pokusy (kiedy miga­jące kli­nem w raj­sto­pach stu­dentki krzy­żo­wały przed nim nogi, zada­wał im eseje o trud­niej­szej tema­tyce; prze­ka­zy­wały sobie, że jest sztyw­nia­kiem). Na tej samej zasa­dzie ni­gdy nie myślał o zmia­nie pracy i wąt­pił, czy zdo­łałby zna­leźć gdzieś taką, którą wyko­ny­wałby z podobną łatwo­ścią. Dużo czy­tał, upra­wiał ogró­dek, roz­wią­zy­wał krzy­żówki; chro­nił swoją wła­sność. W wieku trzy­dzie­stu ośmiu lat miał wra­że­nie, że jest już na eme­ry­tu­rze.
Lecz gdy poznał Ann – nie cho­dziło o tę pierw­szą chwilę, w Rep­ton Gar­den, ale póź­niej­szą, kiedy już zmu­sił się pod­stę­pem, by ją dokądś zapro­sić – odniósł wra­że­nie, że jakaś prze­rwana dawno temu linia komu­ni­ka­cyjna łącząca go z nim samym sprzed dwu­dzie­stu lat została nagle przy­wró­cona. Poczuł się ponow­nie zdolny do sza­leń­stwa i ide­ali­zmu. I poczuł też, że jego ciało znowu zaczyna żyć. Nie cho­dziło mu po pro­stu o to, że na poważ­nie cie­szy się sek­sem (choć o to też, oczy­wi­ście), ale że prze­stał postrze­gać sie­bie jako wyłącz­nie mózg tkwiący w jakimś pojem­niku. Od co naj­mniej dzie­się­ciu lat znaj­do­wał coraz bar­dziej ogra­ni­czone zasto­so­wa­nie dla wła­snego ciała; wszelka przy­jem­ność i wszel­kie emo­cje, które nie­gdyś zda­wały się prze­ni­kać mu skórę, jakby wyco­fały się do nie­wiel­kiej prze­strzeni w jego gło­wie. Wszystko, co cenił, działo się mię­dzy uszami. Oczy­wi­ście dbał o ciało, ale z tym samym przy­ga­szo­nym i pasyw­nym zain­te­re­so­wa­niem, jakim darzył swój samo­chód. Jedno i dru­gie nale­żało zasi­lać pali­wem i myć w okre­ślo­nych odstę­pach czasu; jedno i dru­gie psuło się spo­ra­dycz­nie, ale mogło być zazwy­czaj napra­wione.
893-8013: jak zdo­był się na odwagę, żeby zadzwo­nić? Wie­dział jak: oszu­ku­jąc samego sie­bie. Sie­dział pew­nego ranka przy swoim biurku z listą tele­fo­nów, które należy wyko­nać, i wsu­nął mię­dzy nie „jej” numer. W samym apo­geum zaja­dłych tar­gów o plan zajęć i peł­nych rezy­gna­cji wyra­zów zain­te­re­so­wa­nia ze strony wydaw­ców uczo­nych perio­dy­ków stwier­dził, że wsłu­chuje się w „jej” sygnał po dru­giej stro­nie. Od lat nie zapro­sił nikogo (to zna­czy żad­nej kobiety) na lunch (no cóż, nie pro­fe­sjo­nalny lunch). Ni­gdy nie wyda­wało się to… istotne. Ale musiał tylko się przed­sta­wić, spraw­dzić, czy go pamięta, i zapro­sić ją dokądś. Zgo­dziła się; co wię­cej, przy­stała na pierw­szy zapro­po­no­wany przez niego dzień spo­tka­nia. Podo­bało mu się to; tchnęło w niego pew­ność, dzięki któ­rej mógł zacho­wać na palcu obrączkę w trak­cie posiłku. Zasta­na­wiał się przez chwilę, czy jej nie zdjąć.
Wszystko toczyło się rów­nie pro­sto. Jedno z nich mówiło: „A może by tak…”, a dru­gie odpo­wia­dało „tak” albo „nie”; decy­zja była podej­mo­wana. Ani śladu tej spe­ku­la­cji co do moty­wów, towa­rzy­szą­cej bez­u­stan­nie jego mał­żeń­stwu z Bar­barą. Nie to mia­łeś na myśli, Gra­ham, prawda? Kiedy powie­dzia­łeś „x”, cho­dziło ci tak naprawdę o „y”, prawda, Gra­ham? Życie z tobą jest jak par­tia sza­chów roz­gry­wana z kimś, kto ma dwa rzędy skocz­ków, Gra­ham. Pew­nego wie­czoru, w siód­mym roku ich mał­żeń­stwa, po kola­cji, która prze­bie­gła pra­wie bez napięć, kiedy Alice poszła już spać, a on czuł się tak odprę­żony i szczę­śliwy, jak to się wów­czas wyda­wało moż­liwe, powie­dział do Bar­bary z tylko nie­znaczną prze­sadą: „Czuję się bar­dzo szczę­śliwy”.
A Bar­bara, która wła­śnie zbie­rała resztki okru­chów ze stołu, odwró­ciła się, uno­sząc poły­skliwe dło­nie w różo­wych gumo­wych ręka­wicz­kach niczym chi­rurg przed ope­ra­cją, i odparła: „Od czego pró­bu­jesz się wyłgać?”.
Zda­rzały się podobne wymiany zdań, wcze­śniej i póź­niej, ale ta utkwiła mu w pamięci. Może dla­tego, że nie pró­bo­wał się od niczego wyłgać. A potem łapał się na tym, że wstrzy­muje się na chwilę, kiedy zamie­rza jej powie­dzieć, że ją kocha albo że jest szczę­śliwy, albo że wszystko jest dobrze, nie­praw­daż, i naj­pierw roz­wa­żał w duchu pyta­nie: czy Bar­bara pomy­śli, że pró­buję cze­goś unik­nąć albo coś zba­ga­te­li­zo­wać, kiedy powiem jej, co czuję? Jeśli uzna­wał, że nie, to mówił jej, co czuje. Ale o spon­ta­nicz­no­ści nie było już mowy.
Spon­ta­nicz­ność, bez­po­śred­niość, naprawa linii komu­ni­ka­cyj­nej z wła­snym cia­łem: Ann wpro­wa­dziła go nie tylko do Przy­jem­no­ści (wiele mogło to uczy­nić), ale też do jej zawi­łych dróg, jej labi­ryn­to­wej rado­ści; zdo­łała nawet odświe­żyć w jego przy­padku wspo­mnie­nia tejże przy­jem­no­ści. Wzór owego wpro­wa­dze­nia był nie­zmienny: naj­pierw błysk roz­po­zna­nia, kiedy widział, jak Ann coś robi (je, kocha się, roz­ma­wia, nawet stoi i cho­dzi); potem okres mime­tycz­nego doga­nia­nia, aż w końcu czuł się swo­bod­nie wobec tej szcze­gól­nej przy­jem­no­ści; wresz­cie poczu­cie wdzięcz­no­ści nazna­czone pewną mdlącą urazą (nie rozu­miał z początku, jak to moż­liwe, ale tak było). Choć był wdzięczny za tę naukę, choć apro­bo­wał fakt, że go wyprze­dza (jakby mógł się bez tego cze­go­kol­wiek nauczyć?), cza­sem dozna­wał jakie­goś szcząt­ko­wego żalu, że Ann osiąga coś przed nim. W łóżku na przy­kład jej pewna sie­bie swo­boda czę­sto wyda­wała mu się czymś, co uwy­pu­kla (kry­ty­kuje, nie­mal wyśmiewa) jego pełną ostroż­no­ści, sztywną nie­po­rad­ność. Hej, zacze­kaj na mnie, myślał; innym razem, z głęb­szą urazą: Dla­czego nie uczy­łaś się tego ze mną?
Ann o tym wie­działa – kazała Gra­ha­mowi uświa­da­miać to jej, gdy tylko to wyczuła – ale nie jawiło się to jako groźba. Wystar­czyło poroz­ma­wiać i roz­wiać wąt­pli­wo­ści. Poza tym ist­niało wiele dzie­dzin, w któ­rych Gra­ham orien­to­wał się o wiele lepiej od niej. Histo­ria sta­no­wiła dla niej biblio­tekę nie­zgłę­bio­nych ksią­żek. Wia­do­mo­ści nie budziły zacie­ka­wie­nia, ponie­waż były nie­unik­nione i nie miało się na nie wpływu. Poli­tyka ją nudziła, z wyjąt­kiem krót­kiej chwili hazar­do­wego pod­nie­ce­nia, kiedy ogła­szano budżet, i nieco dłuż­szej eks­cy­ta­cji w dniu wybo­rów. Potra­fiła z grub­sza wymie­nić wszyst­kich człon­ków rządu, tyle że na ogół był to rząd poprzedni.
Lubiła podró­żo­wać, czego Gra­ham się nie­mal wyrzekł (kolejna aktyw­ność, która doko­ny­wała się głów­nie mię­dzy jego uszami). Lubiła sztukę współ­cze­sną i muzykę dawną; nie zno­siła sportu i zaku­pów; kochała jedze­nie i czy­ta­nie. Gra­ham postrze­gał te zami­ło­wa­nia jako sym­pa­tyczne i cał­ko­wi­cie zro­zu­miałe. Kie­dyś lubiła kino – bądź co bądź, zagrała drobne rólki w kilku fil­mach – ale nie chciała już tego kon­ty­nu­ować; odpo­wia­dało mu to.
Kiedy go poznała, nie szu­kała nikogo. „Mam trzy­dzie­ści jeden lat – odpo­wie­działa nie­dawno nad wyraz zatro­ska­nemu wujowi, który popa­trzył prze­ni­kli­wie na jej palec ser­deczny lewej dłoni. – Nie jestem starą panną i nie szu­kam nikogo”. Nie ocze­ki­wała już, że każde przy­ję­cie, każda kola­cja będą sta­no­wić szansę na zna­le­zie­nie ide­al­nego part­nera – czy cho­ciażby odpo­wied­niego. Poza tym uświa­do­miła sobie zaska­ku­jącą, komiczną roz­bież­ność mię­dzy zamia­rami a rezul­ta­tami. Pra­gnę­łaś krót­kiego, nie­mal pozba­wio­nego kon­taktu romansu, a zdo­by­wa­łaś przy­chyl­ność jego matki; myśla­łaś, że jest dobry, ale nie bez­wolny, a odkry­wa­łaś nie­ugięty ego­izm za jego skromną, pełną uczyn­no­ści fasadą. Ann nie uwa­żała, że jest pozba­wiona złu­dzeń czy (jak sądzili nie­któ­rzy z jej przy­ja­ciół) pechowa; oce­niała po pro­stu, że jest mądrzej­sza niż na początku. Jak dotąd, roz­wa­ża­jąc kło­po­tliwe ménages à trois, abor­cje oku­pione łzami i drę­czące, pozba­wione głęb­szej war­to­ści związki, w które wpa­ko­wało się kil­koro jej zna­jo­mych, docho­dziła do wnio­sku, że udało jej się tego wszyst­kiego unik­nąć.
Prze­ma­wiało na korzyść Gra­hama, że nie był szcze­gól­nie przy­stojny; Ann mówiła sobie, że jest dzięki temu bar­dziej auten­tyczny. To, czy jest żonaty, czy nie, sta­no­wiło czyn­nik neu­tralny. Jej przy­ja­ciółki twier­dziły, że kiedy prze­kro­czy się trzy­dziestkę, męż­czyźni, któ­rych się poznaje (chyba że pra­gnie się znacz­nie młod­szego part­nera), to na ogół homo­sek­su­ali­ści, żonaci albo psy­cho­tycy i że z tych trzech kate­go­rii żonaci są bez wąt­pie­nia naj­lepsi. She­ila, jej naj­bliż­sza przy­ja­ciółka, utrzy­my­wała, że tak czy owak, żonaci męż­czyźni prze­wyż­szają nie­żo­na­tych, ponie­waż pachną przy­jem­niej: żony zawsze oddają ich ubra­nia do pralni che­micz­nej, pod­czas gdy mary­narka kawa­lera, jak twier­dziła, roz­ta­cza woń papie­ro­sów i potu pod pachami.
Pierw­szy romans Ann z żona­tym męż­czy­zną nie­po­koił ją; czuła się, jeśli nie jak zło­dziej, to w każ­dym razie jak prze­stęp­czyni w bia­łych ręka­wicz­kach. Nie trwał jed­nak długo. Poza tym w dzi­siej­szych cza­sach, jeśli mał­żeń­stwo się psuło, to nie pono­siła za to winy, prawda? Jeśli męż­czyźni scho­dzili na manowce, to dla­tego, że chcieli; jeśli przyj­mo­wało się postawę pryn­cy­pialną, soli­da­ry­zu­jąc się z tą drugą kobietą, to i tak niczego to nie zmie­niało. Nie nale­żało ocze­ki­wać podzię­ko­wań za swoją nega­tywną cnotę; mąż nie­ba­wem odszedłby do jakiejś dziwki, a żona ni­gdy by się nie dowie­działa o czy­imś mil­czą­cym wspar­ciu. Tak więc gdy po raz pierw­szy jadła lunch z Gra­ha­mem i zauwa­żyła jego obrączkę, pomy­ślała, no cóż, przy­naj­mniej uwal­nia mnie to od „tego” pyta­nia. Zawsze było trudno o to pytać. Cza­sem męż­czyźni zakła­dali, że ocze­kuje się z ich strony kłam­stwa, kła­mali zatem, potem zaś poja­wiała się pokusa nie­po­trzeb­nie sar­ka­stycz­nych komen­ta­rzy w rodzaju „świet­nie pra­su­jesz”.
Pod koniec infor­ma­cyj­nego w znacz­nej mie­rze posiłku Gra­ham nachy­lił się ku niej i w zde­ner­wo­wa­niu nie zdo­łał oddzie­lić kropką dwóch wypo­wie­dzia­nych zdań:
– Zjesz ze mną jesz­cze lunch jestem żonaty tak na mar­gi­ne­sie.
Uśmiech­nęła się i odparła zwy­czaj­nie:
– Tak, zjem. Dzię­kuję, że mi powie­dzia­łeś.
Po dru­gim lun­chu, z więk­szą liczbą drin­ków tym razem, pomógł jej nieco zbyt gor­li­wie wło­żyć płaszcz i wygła­dził mate­riał na łopatce, jakby poja­wiła się tam nie­spo­dzie­wana zmarszczka. Kiedy Ann wyznała She­ili, że był to ich jedyny fizyczny kon­takt po trzech spo­tka­niach, jej przy­ja­ciółka sko­men­to­wała:
– Może jest gejem i jed­no­cze­śnie żonaty.
Na co Ann zasko­czyła ją, odpo­wia­da­jąc:
– To nie ma zna­cze­nia.
Nie miało. Czy raczej nie mia­łoby, jak pomy­ślała. Ale dowie­działa się jak należy po sta­ro­mod­nie dłu­gim cza­sie (i po dosta­tecz­nie wielu sygna­łach, by zmie­nić kurs floty wojen­nej), że Gra­ham nie jest homo­sek­su­ali­stą. Z początku wyda­wało się, że upra­wiają miłość tro­chę tak, jakby było to spo­łecz­nie ocze­ki­wane; ale stop­niowo zaczęli robić to z nor­malną czę­sto­to­ścią, jak uwa­żali, i też jak uwa­żali, kie­ro­wani nor­mal­nymi moty­wami. Po trzech mie­sią­cach Gra­ham „wymy­ślił” kon­fe­ren­cję w Not­tin­gham i oboje spę­dzili week­end na objeż­dża­niu przy­czer­nio­nych przez dym kuror­tów i nie­ocze­ki­wa­nych wrzo­so­wisk oto­czo­nych kamien­nymi mur­kami. Mar­twili się nie­za­leż­nie od sie­bie, co mogłoby się stać, gdyby Bar­bara zadzwo­niła do hotelu i odkryła, że ona, pani Hen­dricks, już zare­zer­wo­wała pokój. Nie­za­leż­nie od sie­bie posta­no­wili, że następ­nym razem trzeba wyna­jąć dwa pokoje na wła­sne nazwi­ska.
Ann była nieco zasko­czona rosnącą świa­do­mo­ścią, że kocha się w Gra­ha­mie. Nie wyda­wał się w ogóle oczy­wi­stym kan­dy­da­tem: był nie­cier­pliwy i nie­sko­or­dy­no­wany, poza tym kopał w nogi sto­li­ków restau­ra­cyj­nych, kiedy zbie­rał się do wyj­ścia, pod­czas gdy męż­czyźni, któ­rych mogłaby z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem poko­chać, byli spo­kojni i zre­lak­so­wani. Gra­ham jawił się także jako ktoś, kto jest zgod­nie z jej przy­pusz­cze­niem inte­lek­tu­ali­stą, choć odkryła szybko, że nie znosi roz­ma­wiać o swo­jej pracy i znacz­nie bar­dziej inte­re­suje się jej pracą. Począt­kowo jego widok, gdy popra­wiał oku­lary na nosie i pochy­lał się nad fran­cu­skim egzem­pla­rzem „Vogue’a” poświę­co­nym prêt-à-por­ter, wydał jej się komiczny i nieco groźny; ale ponie­waż w zamian za to nie wyra­ził życze­nia, by udała się z nim do biblio­teki pra­so­wej w lon­dyń­skiej dziel­nicy Colin­dale i pomo­gła zebrać prze­różne rela­cje na temat mię­dzy­wo­jen­nych straj­ków i demon­stra­cji, prze­stała się mar­twić. Czuła się jed­no­cze­śnie star­sza i młod­sza od niego. Cza­sem współ­czuła mu z powodu ogra­ni­czo­no­ści jego wcze­śniej­szego życia, kiedy indziej czuła się onie­śmie­lona myślą, że ni­gdy nie będzie wie­działa tak dużo jak Gra­ham i że ni­gdy nie zdoła argu­men­to­wać z bez­po­śred­nio­ścią i logiką, jakie u niego dostrze­gała. Cza­sem, leżąc w łóżku, zasta­na­wiała się bez­wied­nie nad jego umy­słem. Jak bar­dzo zawar­tość pod tą pstro­katą powłoką sza­rych wło­sów róż­niła się od tego, co skry­wała jej wła­sna sta­ran­nie przy­cięta i uło­żona (i odro­binę ufar­bo­wana) blond powłoka? Czy mogłaby otwo­rzyć mu głowę i od razu zauwa­żyć odmienną struk­turę? Gdyby naprawdę był neu­ro­chi­rur­giem, może potra­fiłby jej powie­dzieć.
Kiedy ich romans trwał już sześć mie­sięcy, poin­for­mo­wa­nie Bar­bary stało się koniecz­no­ścią – nie ze względu na nich, lecz na nią: podej­mo­wali zbyt duże ryzyko. Byłoby lepiej, gdyby jej powie­dzieli, gdy sami tego chcieli, nie zaś zostali zmu­szeni do wyzna­nia po okre­sie podej­rzeń, bole­snych dla niej, a w ich przy­padku budzą­cych wyrzuty sumie­nia. Byłoby to też czyst­sze, łatwiej­sze, jeśli cho­dzi o Bar­barę. Tak sobie mówili. Poza tym Gra­ham nie­na­wi­dził cho­dzić do łazienki, ile­kroć chciał popa­trzeć na zdję­cie Ann.
Dwu­krot­nie stchó­rzył. Za pierw­szym razem dla­tego, że Bar­bara była w dobrym nastroju, więc nie mógł znieść, że ją skrzyw­dzi; za dru­gim razem dla­tego, że była rado­śnie wroga, więc nie chciał, by pomy­ślała, że mówi jej o Ann jedy­nie w odru­chu zemsty. Pra­gnął, by wyzna­nie było jed­no­znaczne.
W końcu mógł to zro­bić tylko w tchórz­liwy spo­sób: spę­dził z Ann całą noc. Nie było to zapla­no­wane, ale zasnęli, kiedy już skoń­czyli upra­wiać miłość, i gdy Ann obu­dziła go panicz­nym trzep­nię­ciem, pomy­ślał nagle: dla­czego powi­nie­nem? Dla­czego powi­nie­nem jechać w tym zim­nie tylko po to, żeby poło­żyć się obok żony, któ­rej nie kocham? Odwró­cił się więc jedy­nie, pozwa­la­jąc, by moral­nie neu­tralny sen wzmoc­nił jego dekla­ra­cję.
Kiedy wró­cił, Alice wciąż była w domu, choć dawno powinna pójść do szkoły.
– Tato, mogę dziś iść do szkoły, prawda?
Gra­ham nie­na­wi­dził takich chwil. Odwró­cił się do Bar­bary, świa­domy faktu, że ni­gdy już nie będzie na nią patrzył w taki sam spo­sób, choć wyda­wała się nie­zmie­niona i nie­zmienna: krót­kie ciemne loki, atrak­cyj­nie pulchna twarz, tur­ku­sowa kredka do oczu. Nie odzy­wała się i przy­glą­dała mu się bez wyrazu, jakby był pre­zen­te­rem wia­do­mo­ści tele­wi­zyj­nych.
– Hm. – Znowu popa­trzył na Bar­barę; wciąż nie spie­szyła z pomocą. – Hm, nie widzę powodu, dla­czego mia­ła­byś nie pójść.
– Mamy kla­sówkę z histo­rii, tato.
– W takim razie musisz iść.
Alice odpo­wie­działa nie­pew­nym uśmie­chem.
– Musisz? Musisz? Jakie masz prawo szer­mo­wać tym swoim „musisz”? No dalej, powiedz mi, jakie masz prawo? – Gniew wydłu­żył krą­głą dotąd twarz Bar­bary, a deli­katne rysy prze­mie­nił w kan­cia­ste.
Gra­ham takich chwil nie­na­wi­dził jesz­cze bar­dziej. Nie potra­fił kłó­cić się z Bar­barą; zawsze dzia­łała w opar­ciu o tak nie­ustra­sze­nie nie­aka­de­mic­kie zasady. Ze swo­imi stu­den­tami mógł się cał­kiem dobrze spie­rać: spo­koj­nie, logicz­nie, na pod­sta­wie usta­lo­nych fak­tów. W domu był tego pozba­wiony. Wyda­wało się, że czło­wiek nie zaczy­nał dys­ku­sji (czy raczej sys­temu jed­no­stron­nych repry­mend) od początku, ale był wrzu­cany w sam jej śro­dek, a oskar­że­nia, które musiał odpie­rać, sta­no­wiły domowy splot hipo­tez, twier­dzeń, fan­ta­zji i zło­śli­wo­ści. Jesz­cze gor­sza wyda­wała się bez­li­to­sna emo­cjo­nalna domieszka towa­rzy­sząca kłótni: ceną zwy­cię­stwa mogła być hała­śliwa nie­na­wiść, wynio­słe mil­cze­nie albo tasak w poty­licy.
– Alice, idź do swo­jego pokoju. Ja i mama chcemy poroz­ma­wiać.
– Dla­czego mia­łaby pójść do swo­jego pokoju? Dla­czego nie mia­łaby usły­szeć o tym, skąd pocho­dzą te twoje „musisz”? Stam­tąd, gdzie byłeś przez całą noc, gdzie gro­ma­dzi­łeś te „musisz”? Wró­ci­łeś z pięk­nym zesta­wem pole­ceń, prawda? No dalej, powiedz mi, jakie „musisz” wyzna­czasz mi na ten dzień?
O Boże, już mu się to wszystko wymy­kało z rąk.
– Coś z tobą nie­do­brze, Alice? – spy­tał cicho. Jego córka spu­ściła głowę.
– Nie, tato.
– Ma krwo­tok z nosa. Nie poślę do szkoły dziecka z krwo­tokiem. Nie w jej wieku.
Znowu to samo. „W jej wieku” – co to zna­czyło? Czy ist­niał wiek, w któ­rym można posy­łać do szkoły córki, któ­rym z nosa leci krew? Czy może Bar­bara uda­wała, że czer­pie z tego iście szwaj­car­skiego konta „kobie­cych” powo­dów, dla któ­rych coś robi albo czego nie robi? Czy to wszystko miało zwią­zek z tą pry­watną mat­czyno-cór­czyną domeną, z któ­rej został rytu­al­nie wyklu­czony kilka lat wcze­śniej? Czy „krwo­tok z nosa” sta­no­wił eufe­mizm?
– Już jest dobrze.
Alice unio­sła głowę, celu­jąc noz­drzami w ojca; mimo wszystko ich wnę­trze tonęło w cie­niu. Gra­ham nie bar­dzo wie­dział, czy ma się schy­lić i przyj­rzeć im się z bli­ska. W ogóle nie wie­dział, co ma robić.
– Alice, to odra­ża­jące – oświad­czyła Bar­bara i pokle­pała szorstko córkę po gło­wie. – Idź do swo­jego pokoju i połóż się, a jeśli za godzinę poczu­jesz się lepiej, wypi­szę ci uspra­wie­dli­wie­nie i pozwolę iść do szkoły.
Gra­ham pojął, jak nie­umie­jęt­nie radzi sobie przy tego rodzaju kłótni. Za jed­nym zama­chem Bar­bara potwier­dziła swój auto­ry­tet wobec córki, spra­wiła, że pozo­sta­nie ona w domu jako odle­gły świa­dek pod­czas pro­cesu win­nego ojca, i utwier­dziła się w roli przy­szłej wyzwo­li­cielki Alice, tym samym zapew­nia­jąc trwa­łość przy­mie­rza prze­ciwko niemu. Jak tego doko­nała?
– No – raczej oznaj­miła, niż spy­tała Bar­bara, zanim (choć w ostat­niej chwili) Alice zamknęła drzwi kuchni.
Gra­ham nie odpo­wie­dział; nasłu­chi­wał odgłosu kro­ków córki na scho­dach. Jed­nak docie­rało do niego tylko prze­cią­głe „noooooo”.
– …
Jedyna tech­nika, jakiej Gra­ham nauczył się przez pięt­na­ście lat, pole­gała na tym, że dopusz­czał do głosu kil­ka­dzie­siąt pierw­szych oskar­żeń, zanim włą­czał się do dys­ku­sji.
– Co ty sobie wyobra­żasz, Gra­ham? Spę­dzasz poza domem całą noc, nie dajesz znaku życia, poja­wiasz się o tej godzi­nie i pró­bu­jesz tu rzą­dzić?
Cztery oskar­że­nia na począ­tek. Gra­ham już czuł, że zaczyna odry­wać się od domu, od Bar­bary, nawet od Alice. I jeśli jego żona musiała pro­wa­dzić skom­pli­ko­wane gry, żeby zapew­nić sobie współ­czu­cie Alice, to naj­wy­raź­niej potrze­bo­wała dziew­czynki o wiele bar­dziej niż on.
– Mam romans. Odcho­dzę od cie­bie.
Bar­bara popa­trzyła na niego, jakby go nie pozna­wała. Nie był już nawet pre­zen­te­rem wia­do­mo­ści; stał się nie­mal wła­my­wa­czem. Nie ode­zwała się sło­wem. Odno­sił wra­że­nie, że to on powi­nien mówić, ale nie­wiele było do powie­dze­nia.
– Mam romans. Już cię nie kocham. Odcho­dzę od cie­bie.
– Nie odej­dziesz. Dopil­nuję tego. Jeśli spró­bu­jesz, doniosę o tym… wła­dzom uni­wer­sy­tetu.
Oczy­wi­ście przy­szło jej to do głowy. Przy­szło jej do głowy, że jedyną osobą, z którą mógł mieć romans, jest jakaś stu­dentka. Za tak ogra­ni­czo­nego go uwa­żała. Ta świa­do­mość dodała mu pew­no­ści sie­bie.
– To nie stu­dentka. Odcho­dzę od cie­bie.
Bar­bara krzyk­nęła, bar­dzo gło­śno, a Gra­ham jej nie uwie­rzył. Kiedy umil­kła, oznaj­mił po pro­stu:
– Myślę, że i tak już prze­cią­gnę­łaś Alice na swoją stronę. Bez tego wszyst­kiego.
Bar­bara znowu krzyk­nęła, rów­nie gło­śno i tak samo prze­cią­gle. Gra­ham czuł się nie­po­ru­szony, pra­wie aro­gancki. Chciał odejść; zamie­rzał odejść; zamie­rzał kochać Ann. Nie, już ją kochał. Zamie­rzał zawsze ją kochać.
– Uwa­żaj, to może przy­nieść sku­tek odwrotny od zamie­rzo­nego. Teraz idę do pracy.
Tego dnia popro­wa­dził w trzech gru­pach zaję­cia na temat Bal­dwina, nie dozna­jąc znu­dze­nia ani wła­snymi powtó­rze­niami, ani bana­łami wypo­wia­da­nymi w dobrej wie­rze przez stu­den­tów. Zadzwo­nił do Ann i powie­dział, żeby spo­dzie­wała się go wie­czo­rem. W porze lun­chu kupił dużą walizkę, tubkę pasty do zębów, opa­ko­wa­nie nici den­ty­stycz­nej i ręcz­nik wło­chaty jak dywa­nik z niedź­wie­dziej skóry. Miał wra­że­nie, że wyjeż­dża na waka­cje. Tak, to byłyby waka­cje, dłu­gie, nie­koń­czące się waka­cje – co wię­cej, z waka­cjami pod­czas waka­cji. Ta myśl spra­wiła, że poczuł się głu­pio. Wró­cił do dro­ge­rii i kupił rolkę filmu.
Zja­wił się w domu o pią­tej i od razu poszedł na górę; nie szu­kał żony ani córki. Z tele­fonu sto­ją­cego przy łóżku zamó­wił tak­sówkę. Kiedy odkła­dał słu­chawkę, do sypialni weszła Bar­bara. Nie ode­zwał się do niej, tylko otwo­rzył swoją nową walizkę, która leżała na pościeli. Oboje zaj­rzeli do niej; z jej wnę­trza popa­trzyło na nich krzy­kli­wie poma­rań­czowe pude­łeczko z fil­mem Kodaka.
– Nie weź­miesz samo­chodu.
– Nie wezmę samo­chodu.
– Nie weź­miesz niczego.
– Nie wezmę niczego.
– Zabie­rasz wszystko. Wszystko, sły­szysz?
Gra­ham na­dal pako­wał ubra­nia do walizki.
– Chcę dostać klu­cze do drzwi wej­ścio­wych – oznaj­miła.
– Możesz je zabrać.
– Zmie­nię zamki.
(Więc po co pro­sisz o klu­cze, pomy­ślał bez prze­ko­na­nia Gra­ham).
Bar­bara wyszła. Gra­ham spa­ko­wał ubra­nia, brzy­twę, zdję­cie rodzi­ców, jedno zdję­cie córki, a potem zamknął walizkę. Była wypeł­niona tylko do połowy. Wszystko, czego chciał, mie­ściło się w nie­wiel­kim bagażu. Poczuł się ura­do­wany tym odkry­ciem, oży­wiony. Czy­tał kie­dyś bio­gra­fię Aldo­usa Hux­leya i przy­po­mniał sobie, jak bar­dzo był zdu­miony zacho­wa­niem pisa­rza, kiedy jego dom w Hol­ly­wood doszczęt­nie spło­nął. Hux­ley patrzył na to potul­nie: jego ręko­pisy, notat­niki, cała biblio­teka ule­gły znisz­cze­niu bez jakiej­kol­wiek inter­wen­cji ze strony wła­ści­ciela. Miał mnó­stwo czasu, ale posta­no­wił oca­lić tylko trzy gar­ni­tury i skrzypce. Gra­ham miał teraz wra­że­nie, że to rozu­mie. Trzy gar­ni­tury i skrzypce. Popa­trzył na walizkę i poczuł się lekko zawsty­dzony jej roz­mia­rem.
Pod­no­sząc ją, usły­szał, jak ubra­nia prze­su­wają się powoli w stronę zawia­sów; wie­dział, że pogniotą się doszczęt­nie, nim zjawi się na miej­scu prze­zna­cze­nia. Posta­wił walizkę w holu i poszedł do kuchni; Bar­bara sie­działa przy stole. Poło­żył przed nią klu­czyki do samo­chodu i klu­cze od domu. W odpo­wie­dzi popchnęła w jego stronę dużą pla­sti­kową torbę z rze­czami do pra­nia.
– Nie wyobra­żaj sobie, że zro­bię to za cie­bie.
Ski­nął głową i wziął paku­nek.
– Będzie lepiej, jeśli poże­gnam się z Alice.
– Jest u kole­żanki. Zosta­nie tam na noc. Pozwo­li­łam jej. Tak jak ty zosta­łeś na noc – dorzu­ciła Bar­bara, choć była w tym bar­dziej nuta znu­że­nia niż jadu.
– U jakiej kole­żanki?
Bar­bara nie odpo­wie­działa. Gra­ham ponow­nie ski­nął głową i wyszedł. Z walizką w pra­wej dłoni i torbą z pra­niem w lewej ruszył ścieżką fron­tową, potem wzdłuż Day­ton Road, by skrę­cić w High­field Grave. Tam wła­śnie na jego prośbę cze­kała tak­sówka. Nie chciał zawsty­dzać Bar­bary (może nawet zamie­rzał wzbu­dzić w niej odro­binę współ­czu­cia, odda­la­jąc się na pie­chotę); niech go jed­nak dia­bli, jeśli zamie­rzał przy­być do Ann – przy­być do Czę­ści Dru­giej swo­jego życia – korzy­sta­jąc z komu­ni­ka­cji miej­skiej.
Kie­rowca popa­trzył na Gra­hama i jego bagaż bez słowa komen­ta­rza. Gra­ham pomy­ślał, że wygląda to jak nie­udany flirt o pół­nocy, który albo skoń­czył się zbyt szybko, albo żało­śnie opóź­nił. Czuł się jed­nak na tyle pew­nie, by niczego nie wyja­śniać, i nucił sobie na tyl­nym sie­dze­niu. Jakieś pół­tora kilo­me­tra dalej zauwa­żył przy kra­węż­niku drew­niany pojem­nik na śmieci, kazał kie­rowcy się zatrzy­mać i wyrzu­cił bie­li­znę. Nie przy­jeż­dża się do uko­cha­nej z torbą pełną brud­nych rze­czy.
I tak zaczęły się wieczne waka­cje. Gra­ham i Ann spę­dzili pół roku w jej miesz­ka­niu, zanim zna­leźli w Cla­pham nie­wielki sze­re­go­wiec z ogród­kiem. Bar­bara jesz­cze raz poka­zała Gra­hamowi swoje moż­li­wo­ści, doma­ga­jąc się natych­mia­sto­wego roz­wodu. Żad­nej dwu­let­niej sepa­ra­cji bez wza­jem­nych oskar­żeń; zale­żało jej na wła­ści­wym, sta­ro­mod­nym roz­wo­dzie z orze­cze­niem o winie. Wobec jej żądań Gra­ham pozo­stał rów­nie bierny jak Hux­ley. Zamie­rzał opła­cać hipo­tekę, zamie­rzał pła­cić ali­menty na Alice; Bar­bara mogła zatrzy­mać samo­chód i całe wypo­sa­że­nie domu. Nie przy­ję­łaby ni­gdy żad­nych pie­nię­dzy prze­zna­czo­nych kon­kret­nie dla niej; przy­ję­łaby je tylko pośred­nio. Zamie­rzała zna­leźć pracę. Gra­ham, podob­nie jak póź­niej sąd, uznał te pro­po­zy­cje za uczciwe.
Roz­wód został orze­czony póź­nym latem 1978 roku; Gra­ham otrzy­mał prawo do coty­go­dnio­wych widzeń z Alice. Krótko potem on i Ann się pobrali. Spę­dzili mie­siąc mio­dowy na Naxos, w małym pobie­lo­nym domku nale­żą­cym do jed­nego z uni­wer­sy­tec­kich kole­gów Gra­hama. Robili wszystko, co typowe dla swo­jej sytu­acji – kochali się czę­sto, pili dużo wina z Samos, patrzyli dłu­żej niż to konieczne na ośmior­nice suszące się na por­to­wym murze – a jed­nak Gra­ham czuł się dziw­nie nie­żo­naty. Czuł się szczę­śliwy, ale nie czuł się żonaty.
Po dwóch tygo­dniach popły­nęli stat­kiem peł­nym żywego inwen­ta­rza i wdów z powro­tem do Pireusu, potem następ­nym, peł­nym eme­ry­tów i nauczy­cieli aka­de­mic­kich, wzdłuż wybrzeża adria­tyc­kiego do Wene­cji; pięć dni póź­niej pole­cieli do domu. Kiedy maszyna znaj­do­wała się nad Alpami, Gra­ham trzy­mał dłoń swo­jej schlud­nej, ser­decz­nej, nie­wy­ma­ga­ją­cej żad­nej korekty żony i powta­rzał sobie po cichu, że jest szczę­śli­wym czło­wie­kiem. To były waka­cje wewnątrz waka­cji; teraz miały nastą­pić te zewnętrzne. Nie było żad­nego powodu, by miały się kie­dy­kol­wiek skoń­czyć.
I gdy prze­mi­nęły dwa następne lata, Gra­ham zaczął sumien­nie odczu­wać, że jest żonaty. Może ocze­ki­wał pod­świa­do­mie, że będzie tak samo jak za pierw­szym razem. Poślu­bie­nie Bar­bary ozna­czało gorącz­kowe, choć cza­sem nie­sko­or­dy­no­wane sza­leń­stwo ero­tyczne, nie­po­wstrzy­many dreszcz miło­snej nowo­ści i odle­głe poczu­cie obo­wiązku speł­nio­nego wobec rodzi­ców i spo­łe­czeń­stwa. Tym razem akcenty były odmienne: on i Ann spali ze sobą już od ponad roku; miłość po raz drugi przy­pra­wiała go raczej o ostroż­ność niż upo­je­nie; a nie­któ­rzy przy­ja­ciele trak­to­wali go opry­skli­wie i obo­jęt­nie z powodu porzu­ce­nia Bar­bary. Inni wyra­żali ostroż­ność: kto się na gorą­cym spa­rzył, ten na zimne dmu­cha, ostrze­gali.
Tym, co się wyda­rzyło i spra­wiło, że Gra­ham poczuł się żonaty, było to, że nic się nie wyda­rzyło, nic, co mogłoby wzbu­dzić obawy czy nie­uf­ność wobec jego sytu­acji, wobec tego, jak trak­tuje go życie. Tak więc stop­niowo jego uczu­cia roz­wi­jały się niczym cza­sza spa­do­chronu i po tym począt­ko­wym prze­ra­ża­ją­cym spadku wszystko nagle zwol­niło, on zaś zawisł tam, ze słoń­cem świe­cą­cym mu w twarz, z zie­mią, która led­wie się do niego przy­bli­żała. Czuł nie tyle, że Ann sta­nowi jego ostat­nią szansę, ale że zawsze sta­nowiła jego pierw­szą i jedyną szansę. Tym wła­śnie dla sie­bie byli, myślał; teraz to widzę.
W miarę jak jego swo­boda w obli­czu miło­ści nara­stała, jego fascy­na­cja tą miło­ścią – i Ann – nabie­rała mocy. Wszystko para­dok­sal­nie wyda­wało się zarówno pew­niej­sze, jak i bar­dziej wąt­pliwe. Ile­kroć Ann wyjeż­dżała w inte­re­sach, oka­zy­wało się, że tęskni za nią nie tylko sek­su­al­nie, ale też moral­nie. Kiedy jej nie było, kur­czył się, nudził, sta­wał się głup­szy i tro­chę prze­ra­żony; czuł się jej nie­wart i sądził, że jest odpo­wied­nim mężem tylko dla Bar­bary. A gdy Ann wra­cała, łapał się na tym, że się jej przy­gląda, obser­wu­jąc ją o wiele uważ­niej niż wtedy, gdy spo­tkali się po raz pierw­szy. Cza­sem ta dro­bia­zgowa namięt­ność nabie­rała roz­pacz­li­wego i obłą­kań­czego cha­rak­teru. Zazdro­ścił przed­mio­tom, któ­rych doty­kała. Trak­to­wał pogar­dli­wie lata, które bez niej spę­dził. Czuł się sfru­stro­wany, że nie wolno mu być nią, choćby przez jeden dzień. Tym­cza­sem pro­wa­dził wewnętrzne dia­logi, kiedy to odgry­wał jed­no­cze­śnie ją i samego sie­bie. Uzy­ski­wał dzięki tym kon­wer­sa­cjom potwier­dze­nie, że naprawdę układa im się zadzi­wia­jąco dobrze. Nie powie­dział jej o tym zwy­czaju – nie chciał obar­czać jej zbyt wie­loma szcze­gó­łami swo­jej miło­ści, na wypa­dek gdyby… no cóż, gdyby wpra­wiły ją w zakło­po­ta­nie. Na wypa­dek gdyby wyda­wało się, że prosi o odwza­jem­nie­nie.

 
Wesprzyj nas