Opowieść o historyku Grahamie Hendricku, który porzucił żonę Barbarę i związał się z pełną wigoru Anną, która wydaje się być dla niego partnerką idealną.
Graham w nowym związku jest przeszczęśliwy, dopóki pewnego dnia nie odkrywa, że jego nowa wybranka grała w wątpliwej jakości filmach.
Graham zaczyna tropić jej przeszłość, szuka w książek dedykacji od byłych kochanków, chadza do kin, oglądając tanie filmy, w których się pojawiała. Niby nie wini jej za przeszłość, ale historia zawsze była dla niego ważna…
Czy jego miłość przetrwa, gdy odkryje prawdę o dawnych dziejach Anny?
Julian Patrick Barnes (ur. 19 stycznia 1946 w Leicester) – angielski powieściopisarz, autor opowiadań i eseista. Ukończył Magdalen College w Oksfordzie. Po studiach przez trzy lata pracował jako leksykograf – należał do zespołu opracowującego Oxford English Dictionary. Następnie został publicystą i krytykiem literackim „New Statesman” oraz „New Review”. W latach 1979–1986 w tej samej roli występował w telewizji.
Debiutował w 1981 powieścią Metroland. Następna z jego książek, Papuga Flauberta, na wpół powieść, na wpół esej, luźno nawiązuje do życiorysu wielkiego francuskiego pisarza Gustawa Flauberta. Utwór zdobył uznanie krytyki oraz nominację do Nagrody Bookera. Kolejne powieści, Pod słońce i – zaskakująca już samym tytułem – Historia świata w dziesięciu i pół rozdziałach, ugruntowały mocną pozycję Barnesa w prozie brytyjskiej. Barnes jest uważany za czołowego angielskiego postmodernistę. Trzy jego książki – Papuga Flauberta, Anglia, Anglia oraz Arthur & George – były nominowane do Booker Prize, a powieść Poczucie kresu zdobyła ją w 2011.
Zanim mnie poznała
Przekład: Jan Kabat
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 28 lutego 2024
TRZY GARNITURY I SKRZYPCE
Gdy Graham Hendricks widział po raz pierwszy, jak jego żona dopuszcza się cudzołóstwa, w ogóle się tym nie przejął. Chichotał nawet. Nie przyszło mu ani razu do głowy, by wyciągnąć osłaniającą dłoń w stronę oczu swej córki.
Oczywiście stała za tym Barbara. Barbara, jego pierwsza żona, w przeciwieństwie do Ann, drugiej żony – tej, która cudzołóstwa się dopuszczała. Choć naturalnie nie postrzegał tego wówczas jako cudzołóstwo. Więc reakcja pas devant nie była odpowiednia. Zresztą wciąż trwało coś, co Graham nazywał czasem słodkiego szczęścia.
Ów czas zaczął się 22 kwietnia 1977 roku w Repton Garden, kiedy Jack Lupton przedstawił go dziewczynie, spadochroniarce. Pił już trzeciego drinka na tym przyjęciu. Jednak alkohol nigdy nie pomagał mu się odprężyć; gdy tylko Jack przedstawił dziewczynę, coś w jego mózgu zamigotało i automatycznie wymazało jej imię. Tak działo się podczas przyjęć. Kilka lat wcześniej Graham w ramach eksperymentu próbował powtarzać imię osoby, której ściskał dłoń. „Witam, Rachel”, mówił, i „Witaj, Lionelu”, i „Dobry wieczór, Marion”. Ale mężczyźni uważali, że jest homoseksualistą i patrzyli podejrzliwie, podczas gdy kobiety pytały grzecznie, czy jest bostończykiem albo może wyznawcą pozytywnego myślenia. Graham porzucił tę technikę i powrócił do uczucia wstydu wywołanego swoim umysłem.
Tamtego ciepłego kwietniowego wieczoru, opierając się o półki z książkami Jacka, z dala od wrzawy świergoczących palaczy, patrzył uprzejmie na tę wciąż anonimową kobietę o starannie ułożonych włosach w kolorze blond i noszącą bluzkę w wąskie paski, z jedwabiu, o ile mógł się zorientować.
– To musi być ciekawe życie.
– Owszem.
– Pewnie… dużo podróżujesz.
– Tak.
– Dajesz pokazy, jak przypuszczam.
Wyobraził sobie, jak koziołkuje w powietrzu, podczas gdy ze zbiornika doczepionego do jej kostki dobywa się z sykiem szkarłatny dym.
– No, to inna działka, naprawdę.
(Jaka to była działka?)
– Ale musi być niebezpieczne.
– Co… to znaczy… latanie?
Dziwne, pomyślała Ann, jak często mężczyźni boją się samolotów. Jej nigdy nie peszyły.
– Nie, nie chodzi o latanie, tylko o to drugie. Skakanie.
Ann przechyliła pytająco głowę.
– Skakanie. – Graham odstawił kieliszek na półkę i zamachał rękami w górę i w dół. Ann jeszcze bardziej przechyliła głowę. Chwycił środkowy guzik marynarki i pociągnął energicznie w dół, gestem niewątpliwie militarnym. – Och, myślałem, że jesteś spadochroniarką – oznajmił w końcu, a dolna część twarzy Ann uformowała się w uśmiech, widoczne w oczach sceptyczne współczucie przemieniło się w rozbawienie. – To Jack powiedział, że jesteś spadochroniarką – powtórzył, jakby reaktywacja tych słów i przypisana im moc czyniły je prawdziwszymi. Tak naprawdę oczywiście było odwrotnie. Stanowiło to bez wątpienia jeszcze jeden przykład tego, co Jack nazywał „rozkręceniem zabawy, ty stary głupi piździelcu”.
– Wobec tego nie jesteś historykiem i nie wykładasz na Uniwersytecie Londyńskim – odparła.
– Dobry Boże, skąd – zaprzeczył Graham. – Czy wyglądam jak nauczyciel akademicki?
– Nie wiem, jak oni wyglądają. Nie tak jak wszyscy inni?
– Nie – zapewnił całkiem zdecydowanie Graham. – Noszą okulary i brązowe tweedowe marynarki, garbią się i cechuje ich wredna, zawistna natura, poza tym wszyscy używają Old Spice’a.
Ann popatrzyła na niego. Nosił okulary i brązową sztruksową marynarkę.
– Jestem neurochirurgiem – wyjaśnił. – No, niezupełnie. Wspinam się po anatomicznej drabinie. Najpierw trzeba wyćwiczyć się na innych częściach, wiadomo. W tej chwili dotarłem do ramion i szyi.
– To musi być interesujące – zauważyła, nie bardzo wiedząc, do jakiego stopnia mu nie wierzyć. – To musi być trudne – dodała.
– Jest trudne. – Poprawił okulary na nosie, przesuwając je nieco na bok, zanim umieścił je na właściwym miejscu. Był wysoki i miał pociągłą, kanciastą twarz i ciemnokasztanowe włosy poprzetykane tu i ówdzie siwizną, jakby ktoś wytrząsnął ją z zatkanej pieprzniczki. – To także niebezpieczne.
– Tak myślę. – Nic dziwnego, że jego włosy tak wyglądały.
– Najniebezpieczniejsze jest latanie – wyjaśnił.
Uśmiechnęła się; on też się uśmiechnął. Nie była tylko ładna; była też przyjacielska.
– Jestem kierowniczką działu zakupów – powiedziała. – Kupuję odzież.
– Jestem nauczycielem akademickim – powiedział. – Wykładam historię na Uniwersytecie Londyńskim.
– Jestem magikiem – oświadczył Jack Lupton, który obijał się na obrzeżach ich rozmowy i teraz w sam jej środek pakował butelkę. – Wykładam magię na Uniwersytecie Życia. Wino czy wino?
– Odejdź, Jack – nakazał Graham, zdecydowanie jak na siebie. I Jack odszedł.
Patrząc wstecz, Graham mógł dostrzec, jak jałowe było w tym momencie jego życie. Chyba że oczywiście pospieszna jasność zawsze stanowi zwodniczy element spoglądania wstecz. Miał trzydzieści osiem lat: od piętnastu był żonaty, dziesięć lat w tej samej pracy, w połowie drogi do spłacenia hipoteki, także w połowie życia, jak przypuszczał. Już wyczuwał bliskość opadającego zbocza.
Co nie znaczy, by Barbara tak to postrzegała. I co nie znaczy również, by mógł jej to w ten sposób przedstawić. Niewykluczone, że na tym między innymi polegał problem.
Wciąż ją w tamtym momencie lubił, chociaż nie kochał jej tak naprawdę, nie odczuwał niczego w rodzaju dumy czy nawet zainteresowania w ich związku od co najmniej pięciu lat. Lubił ich córkę Alice, choć w jakiś sposób, ku jego zaskoczeniu, nie wzbudzała w nim nigdy żadnych głębszych uczuć. Był zadowolony, kiedy osiągała dobre wyniki w nauce, ale wątpił, czy owo zadowolenie różni się od ulgi wywołanej świadomością, że nie idzie jej w szkole gorzej; skąd miał to wiedzieć? Był też negatywnie nastawiony do swojej pracy, choć z każdym rokiem odrobinę mniej, kiedy to studenci, których uczył, stawali się coraz bardziej niedojrzali, coraz bardziej leniwi bez poczucia winy i bardziej grzecznie niedostępni niż kiedykolwiek.
W ciągu piętnastu lat małżeństwa nigdy nie zdradził Barbary, ponieważ uważał, że to niewłaściwe, ale też, jak przypuszczał, ponieważ nigdy nie doznał prawdziwej pokusy (kiedy migające klinem w rajstopach studentki krzyżowały przed nim nogi, zadawał im eseje o trudniejszej tematyce; przekazywały sobie, że jest sztywniakiem). Na tej samej zasadzie nigdy nie myślał o zmianie pracy i wątpił, czy zdołałby znaleźć gdzieś taką, którą wykonywałby z podobną łatwością. Dużo czytał, uprawiał ogródek, rozwiązywał krzyżówki; chronił swoją własność. W wieku trzydziestu ośmiu lat miał wrażenie, że jest już na emeryturze.
Lecz gdy poznał Ann – nie chodziło o tę pierwszą chwilę, w Repton Garden, ale późniejszą, kiedy już zmusił się podstępem, by ją dokądś zaprosić – odniósł wrażenie, że jakaś przerwana dawno temu linia komunikacyjna łącząca go z nim samym sprzed dwudziestu lat została nagle przywrócona. Poczuł się ponownie zdolny do szaleństwa i idealizmu. I poczuł też, że jego ciało znowu zaczyna żyć. Nie chodziło mu po prostu o to, że na poważnie cieszy się seksem (choć o to też, oczywiście), ale że przestał postrzegać siebie jako wyłącznie mózg tkwiący w jakimś pojemniku. Od co najmniej dziesięciu lat znajdował coraz bardziej ograniczone zastosowanie dla własnego ciała; wszelka przyjemność i wszelkie emocje, które niegdyś zdawały się przenikać mu skórę, jakby wycofały się do niewielkiej przestrzeni w jego głowie. Wszystko, co cenił, działo się między uszami. Oczywiście dbał o ciało, ale z tym samym przygaszonym i pasywnym zainteresowaniem, jakim darzył swój samochód. Jedno i drugie należało zasilać paliwem i myć w określonych odstępach czasu; jedno i drugie psuło się sporadycznie, ale mogło być zazwyczaj naprawione.
893-8013: jak zdobył się na odwagę, żeby zadzwonić? Wiedział jak: oszukując samego siebie. Siedział pewnego ranka przy swoim biurku z listą telefonów, które należy wykonać, i wsunął między nie „jej” numer. W samym apogeum zajadłych targów o plan zajęć i pełnych rezygnacji wyrazów zainteresowania ze strony wydawców uczonych periodyków stwierdził, że wsłuchuje się w „jej” sygnał po drugiej stronie. Od lat nie zaprosił nikogo (to znaczy żadnej kobiety) na lunch (no cóż, nie profesjonalny lunch). Nigdy nie wydawało się to… istotne. Ale musiał tylko się przedstawić, sprawdzić, czy go pamięta, i zaprosić ją dokądś. Zgodziła się; co więcej, przystała na pierwszy zaproponowany przez niego dzień spotkania. Podobało mu się to; tchnęło w niego pewność, dzięki której mógł zachować na palcu obrączkę w trakcie posiłku. Zastanawiał się przez chwilę, czy jej nie zdjąć.
Wszystko toczyło się równie prosto. Jedno z nich mówiło: „A może by tak…”, a drugie odpowiadało „tak” albo „nie”; decyzja była podejmowana. Ani śladu tej spekulacji co do motywów, towarzyszącej bezustannie jego małżeństwu z Barbarą. Nie to miałeś na myśli, Graham, prawda? Kiedy powiedziałeś „x”, chodziło ci tak naprawdę o „y”, prawda, Graham? Życie z tobą jest jak partia szachów rozgrywana z kimś, kto ma dwa rzędy skoczków, Graham. Pewnego wieczoru, w siódmym roku ich małżeństwa, po kolacji, która przebiegła prawie bez napięć, kiedy Alice poszła już spać, a on czuł się tak odprężony i szczęśliwy, jak to się wówczas wydawało możliwe, powiedział do Barbary z tylko nieznaczną przesadą: „Czuję się bardzo szczęśliwy”.
A Barbara, która właśnie zbierała resztki okruchów ze stołu, odwróciła się, unosząc połyskliwe dłonie w różowych gumowych rękawiczkach niczym chirurg przed operacją, i odparła: „Od czego próbujesz się wyłgać?”.
Zdarzały się podobne wymiany zdań, wcześniej i później, ale ta utkwiła mu w pamięci. Może dlatego, że nie próbował się od niczego wyłgać. A potem łapał się na tym, że wstrzymuje się na chwilę, kiedy zamierza jej powiedzieć, że ją kocha albo że jest szczęśliwy, albo że wszystko jest dobrze, nieprawdaż, i najpierw rozważał w duchu pytanie: czy Barbara pomyśli, że próbuję czegoś uniknąć albo coś zbagatelizować, kiedy powiem jej, co czuję? Jeśli uznawał, że nie, to mówił jej, co czuje. Ale o spontaniczności nie było już mowy.
Spontaniczność, bezpośredniość, naprawa linii komunikacyjnej z własnym ciałem: Ann wprowadziła go nie tylko do Przyjemności (wiele mogło to uczynić), ale też do jej zawiłych dróg, jej labiryntowej radości; zdołała nawet odświeżyć w jego przypadku wspomnienia tejże przyjemności. Wzór owego wprowadzenia był niezmienny: najpierw błysk rozpoznania, kiedy widział, jak Ann coś robi (je, kocha się, rozmawia, nawet stoi i chodzi); potem okres mimetycznego doganiania, aż w końcu czuł się swobodnie wobec tej szczególnej przyjemności; wreszcie poczucie wdzięczności naznaczone pewną mdlącą urazą (nie rozumiał z początku, jak to możliwe, ale tak było). Choć był wdzięczny za tę naukę, choć aprobował fakt, że go wyprzedza (jakby mógł się bez tego czegokolwiek nauczyć?), czasem doznawał jakiegoś szczątkowego żalu, że Ann osiąga coś przed nim. W łóżku na przykład jej pewna siebie swoboda często wydawała mu się czymś, co uwypukla (krytykuje, niemal wyśmiewa) jego pełną ostrożności, sztywną nieporadność. Hej, zaczekaj na mnie, myślał; innym razem, z głębszą urazą: Dlaczego nie uczyłaś się tego ze mną?
Ann o tym wiedziała – kazała Grahamowi uświadamiać to jej, gdy tylko to wyczuła – ale nie jawiło się to jako groźba. Wystarczyło porozmawiać i rozwiać wątpliwości. Poza tym istniało wiele dziedzin, w których Graham orientował się o wiele lepiej od niej. Historia stanowiła dla niej bibliotekę niezgłębionych książek. Wiadomości nie budziły zaciekawienia, ponieważ były nieuniknione i nie miało się na nie wpływu. Polityka ją nudziła, z wyjątkiem krótkiej chwili hazardowego podniecenia, kiedy ogłaszano budżet, i nieco dłuższej ekscytacji w dniu wyborów. Potrafiła z grubsza wymienić wszystkich członków rządu, tyle że na ogół był to rząd poprzedni.
Lubiła podróżować, czego Graham się niemal wyrzekł (kolejna aktywność, która dokonywała się głównie między jego uszami). Lubiła sztukę współczesną i muzykę dawną; nie znosiła sportu i zakupów; kochała jedzenie i czytanie. Graham postrzegał te zamiłowania jako sympatyczne i całkowicie zrozumiałe. Kiedyś lubiła kino – bądź co bądź, zagrała drobne rólki w kilku filmach – ale nie chciała już tego kontynuować; odpowiadało mu to.
Kiedy go poznała, nie szukała nikogo. „Mam trzydzieści jeden lat – odpowiedziała niedawno nad wyraz zatroskanemu wujowi, który popatrzył przenikliwie na jej palec serdeczny lewej dłoni. – Nie jestem starą panną i nie szukam nikogo”. Nie oczekiwała już, że każde przyjęcie, każda kolacja będą stanowić szansę na znalezienie idealnego partnera – czy chociażby odpowiedniego. Poza tym uświadomiła sobie zaskakującą, komiczną rozbieżność między zamiarami a rezultatami. Pragnęłaś krótkiego, niemal pozbawionego kontaktu romansu, a zdobywałaś przychylność jego matki; myślałaś, że jest dobry, ale nie bezwolny, a odkrywałaś nieugięty egoizm za jego skromną, pełną uczynności fasadą. Ann nie uważała, że jest pozbawiona złudzeń czy (jak sądzili niektórzy z jej przyjaciół) pechowa; oceniała po prostu, że jest mądrzejsza niż na początku. Jak dotąd, rozważając kłopotliwe ménages à trois, aborcje okupione łzami i dręczące, pozbawione głębszej wartości związki, w które wpakowało się kilkoro jej znajomych, dochodziła do wniosku, że udało jej się tego wszystkiego uniknąć.
Przemawiało na korzyść Grahama, że nie był szczególnie przystojny; Ann mówiła sobie, że jest dzięki temu bardziej autentyczny. To, czy jest żonaty, czy nie, stanowiło czynnik neutralny. Jej przyjaciółki twierdziły, że kiedy przekroczy się trzydziestkę, mężczyźni, których się poznaje (chyba że pragnie się znacznie młodszego partnera), to na ogół homoseksualiści, żonaci albo psychotycy i że z tych trzech kategorii żonaci są bez wątpienia najlepsi. Sheila, jej najbliższa przyjaciółka, utrzymywała, że tak czy owak, żonaci mężczyźni przewyższają nieżonatych, ponieważ pachną przyjemniej: żony zawsze oddają ich ubrania do pralni chemicznej, podczas gdy marynarka kawalera, jak twierdziła, roztacza woń papierosów i potu pod pachami.
Pierwszy romans Ann z żonatym mężczyzną niepokoił ją; czuła się, jeśli nie jak złodziej, to w każdym razie jak przestępczyni w białych rękawiczkach. Nie trwał jednak długo. Poza tym w dzisiejszych czasach, jeśli małżeństwo się psuło, to nie ponosiła za to winy, prawda? Jeśli mężczyźni schodzili na manowce, to dlatego, że chcieli; jeśli przyjmowało się postawę pryncypialną, solidaryzując się z tą drugą kobietą, to i tak niczego to nie zmieniało. Nie należało oczekiwać podziękowań za swoją negatywną cnotę; mąż niebawem odszedłby do jakiejś dziwki, a żona nigdy by się nie dowiedziała o czyimś milczącym wsparciu. Tak więc gdy po raz pierwszy jadła lunch z Grahamem i zauważyła jego obrączkę, pomyślała, no cóż, przynajmniej uwalnia mnie to od „tego” pytania. Zawsze było trudno o to pytać. Czasem mężczyźni zakładali, że oczekuje się z ich strony kłamstwa, kłamali zatem, potem zaś pojawiała się pokusa niepotrzebnie sarkastycznych komentarzy w rodzaju „świetnie prasujesz”.
Pod koniec informacyjnego w znacznej mierze posiłku Graham nachylił się ku niej i w zdenerwowaniu nie zdołał oddzielić kropką dwóch wypowiedzianych zdań:
– Zjesz ze mną jeszcze lunch jestem żonaty tak na marginesie.
Uśmiechnęła się i odparła zwyczajnie:
– Tak, zjem. Dziękuję, że mi powiedziałeś.
Po drugim lunchu, z większą liczbą drinków tym razem, pomógł jej nieco zbyt gorliwie włożyć płaszcz i wygładził materiał na łopatce, jakby pojawiła się tam niespodziewana zmarszczka. Kiedy Ann wyznała Sheili, że był to ich jedyny fizyczny kontakt po trzech spotkaniach, jej przyjaciółka skomentowała:
– Może jest gejem i jednocześnie żonaty.
Na co Ann zaskoczyła ją, odpowiadając:
– To nie ma znaczenia.
Nie miało. Czy raczej nie miałoby, jak pomyślała. Ale dowiedziała się jak należy po staromodnie długim czasie (i po dostatecznie wielu sygnałach, by zmienić kurs floty wojennej), że Graham nie jest homoseksualistą. Z początku wydawało się, że uprawiają miłość trochę tak, jakby było to społecznie oczekiwane; ale stopniowo zaczęli robić to z normalną częstotością, jak uważali, i też jak uważali, kierowani normalnymi motywami. Po trzech miesiącach Graham „wymyślił” konferencję w Nottingham i oboje spędzili weekend na objeżdżaniu przyczernionych przez dym kurortów i nieoczekiwanych wrzosowisk otoczonych kamiennymi murkami. Martwili się niezależnie od siebie, co mogłoby się stać, gdyby Barbara zadzwoniła do hotelu i odkryła, że ona, pani Hendricks, już zarezerwowała pokój. Niezależnie od siebie postanowili, że następnym razem trzeba wynająć dwa pokoje na własne nazwiska.
Ann była nieco zaskoczona rosnącą świadomością, że kocha się w Grahamie. Nie wydawał się w ogóle oczywistym kandydatem: był niecierpliwy i nieskoordynowany, poza tym kopał w nogi stolików restauracyjnych, kiedy zbierał się do wyjścia, podczas gdy mężczyźni, których mogłaby z największym prawdopodobieństwem pokochać, byli spokojni i zrelaksowani. Graham jawił się także jako ktoś, kto jest zgodnie z jej przypuszczeniem intelektualistą, choć odkryła szybko, że nie znosi rozmawiać o swojej pracy i znacznie bardziej interesuje się jej pracą. Początkowo jego widok, gdy poprawiał okulary na nosie i pochylał się nad francuskim egzemplarzem „Vogue’a” poświęconym prêt-à-porter, wydał jej się komiczny i nieco groźny; ale ponieważ w zamian za to nie wyraził życzenia, by udała się z nim do biblioteki prasowej w londyńskiej dzielnicy Colindale i pomogła zebrać przeróżne relacje na temat międzywojennych strajków i demonstracji, przestała się martwić. Czuła się jednocześnie starsza i młodsza od niego. Czasem współczuła mu z powodu ograniczoności jego wcześniejszego życia, kiedy indziej czuła się onieśmielona myślą, że nigdy nie będzie wiedziała tak dużo jak Graham i że nigdy nie zdoła argumentować z bezpośredniością i logiką, jakie u niego dostrzegała. Czasem, leżąc w łóżku, zastanawiała się bezwiednie nad jego umysłem. Jak bardzo zawartość pod tą pstrokatą powłoką szarych włosów różniła się od tego, co skrywała jej własna starannie przycięta i ułożona (i odrobinę ufarbowana) blond powłoka? Czy mogłaby otworzyć mu głowę i od razu zauważyć odmienną strukturę? Gdyby naprawdę był neurochirurgiem, może potrafiłby jej powiedzieć.
Kiedy ich romans trwał już sześć miesięcy, poinformowanie Barbary stało się koniecznością – nie ze względu na nich, lecz na nią: podejmowali zbyt duże ryzyko. Byłoby lepiej, gdyby jej powiedzieli, gdy sami tego chcieli, nie zaś zostali zmuszeni do wyznania po okresie podejrzeń, bolesnych dla niej, a w ich przypadku budzących wyrzuty sumienia. Byłoby to też czystsze, łatwiejsze, jeśli chodzi o Barbarę. Tak sobie mówili. Poza tym Graham nienawidził chodzić do łazienki, ilekroć chciał popatrzeć na zdjęcie Ann.
Dwukrotnie stchórzył. Za pierwszym razem dlatego, że Barbara była w dobrym nastroju, więc nie mógł znieść, że ją skrzywdzi; za drugim razem dlatego, że była radośnie wroga, więc nie chciał, by pomyślała, że mówi jej o Ann jedynie w odruchu zemsty. Pragnął, by wyznanie było jednoznaczne.
W końcu mógł to zrobić tylko w tchórzliwy sposób: spędził z Ann całą noc. Nie było to zaplanowane, ale zasnęli, kiedy już skończyli uprawiać miłość, i gdy Ann obudziła go panicznym trzepnięciem, pomyślał nagle: dlaczego powinienem? Dlaczego powinienem jechać w tym zimnie tylko po to, żeby położyć się obok żony, której nie kocham? Odwrócił się więc jedynie, pozwalając, by moralnie neutralny sen wzmocnił jego deklarację.
Kiedy wrócił, Alice wciąż była w domu, choć dawno powinna pójść do szkoły.
– Tato, mogę dziś iść do szkoły, prawda?
Graham nienawidził takich chwil. Odwrócił się do Barbary, świadomy faktu, że nigdy już nie będzie na nią patrzył w taki sam sposób, choć wydawała się niezmieniona i niezmienna: krótkie ciemne loki, atrakcyjnie pulchna twarz, turkusowa kredka do oczu. Nie odzywała się i przyglądała mu się bez wyrazu, jakby był prezenterem wiadomości telewizyjnych.
– Hm. – Znowu popatrzył na Barbarę; wciąż nie spieszyła z pomocą. – Hm, nie widzę powodu, dlaczego miałabyś nie pójść.
– Mamy klasówkę z historii, tato.
– W takim razie musisz iść.
Alice odpowiedziała niepewnym uśmiechem.
– Musisz? Musisz? Jakie masz prawo szermować tym swoim „musisz”? No dalej, powiedz mi, jakie masz prawo? – Gniew wydłużył krągłą dotąd twarz Barbary, a delikatne rysy przemienił w kanciaste.
Graham takich chwil nienawidził jeszcze bardziej. Nie potrafił kłócić się z Barbarą; zawsze działała w oparciu o tak nieustraszenie nieakademickie zasady. Ze swoimi studentami mógł się całkiem dobrze spierać: spokojnie, logicznie, na podstawie ustalonych faktów. W domu był tego pozbawiony. Wydawało się, że człowiek nie zaczynał dyskusji (czy raczej systemu jednostronnych reprymend) od początku, ale był wrzucany w sam jej środek, a oskarżenia, które musiał odpierać, stanowiły domowy splot hipotez, twierdzeń, fantazji i złośliwości. Jeszcze gorsza wydawała się bezlitosna emocjonalna domieszka towarzysząca kłótni: ceną zwycięstwa mogła być hałaśliwa nienawiść, wyniosłe milczenie albo tasak w potylicy.
– Alice, idź do swojego pokoju. Ja i mama chcemy porozmawiać.
– Dlaczego miałaby pójść do swojego pokoju? Dlaczego nie miałaby usłyszeć o tym, skąd pochodzą te twoje „musisz”? Stamtąd, gdzie byłeś przez całą noc, gdzie gromadziłeś te „musisz”? Wróciłeś z pięknym zestawem poleceń, prawda? No dalej, powiedz mi, jakie „musisz” wyznaczasz mi na ten dzień?
O Boże, już mu się to wszystko wymykało z rąk.
– Coś z tobą niedobrze, Alice? – spytał cicho. Jego córka spuściła głowę.
– Nie, tato.
– Ma krwotok z nosa. Nie poślę do szkoły dziecka z krwotokiem. Nie w jej wieku.
Znowu to samo. „W jej wieku” – co to znaczyło? Czy istniał wiek, w którym można posyłać do szkoły córki, którym z nosa leci krew? Czy może Barbara udawała, że czerpie z tego iście szwajcarskiego konta „kobiecych” powodów, dla których coś robi albo czego nie robi? Czy to wszystko miało związek z tą prywatną matczyno-córczyną domeną, z której został rytualnie wykluczony kilka lat wcześniej? Czy „krwotok z nosa” stanowił eufemizm?
– Już jest dobrze.
Alice uniosła głowę, celując nozdrzami w ojca; mimo wszystko ich wnętrze tonęło w cieniu. Graham nie bardzo wiedział, czy ma się schylić i przyjrzeć im się z bliska. W ogóle nie wiedział, co ma robić.
– Alice, to odrażające – oświadczyła Barbara i poklepała szorstko córkę po głowie. – Idź do swojego pokoju i połóż się, a jeśli za godzinę poczujesz się lepiej, wypiszę ci usprawiedliwienie i pozwolę iść do szkoły.
Graham pojął, jak nieumiejętnie radzi sobie przy tego rodzaju kłótni. Za jednym zamachem Barbara potwierdziła swój autorytet wobec córki, sprawiła, że pozostanie ona w domu jako odległy świadek podczas procesu winnego ojca, i utwierdziła się w roli przyszłej wyzwolicielki Alice, tym samym zapewniając trwałość przymierza przeciwko niemu. Jak tego dokonała?
– No – raczej oznajmiła, niż spytała Barbara, zanim (choć w ostatniej chwili) Alice zamknęła drzwi kuchni.
Graham nie odpowiedział; nasłuchiwał odgłosu kroków córki na schodach. Jednak docierało do niego tylko przeciągłe „noooooo”.
– …
Jedyna technika, jakiej Graham nauczył się przez piętnaście lat, polegała na tym, że dopuszczał do głosu kilkadziesiąt pierwszych oskarżeń, zanim włączał się do dyskusji.
– Co ty sobie wyobrażasz, Graham? Spędzasz poza domem całą noc, nie dajesz znaku życia, pojawiasz się o tej godzinie i próbujesz tu rządzić?
Cztery oskarżenia na początek. Graham już czuł, że zaczyna odrywać się od domu, od Barbary, nawet od Alice. I jeśli jego żona musiała prowadzić skomplikowane gry, żeby zapewnić sobie współczucie Alice, to najwyraźniej potrzebowała dziewczynki o wiele bardziej niż on.
– Mam romans. Odchodzę od ciebie.
Barbara popatrzyła na niego, jakby go nie poznawała. Nie był już nawet prezenterem wiadomości; stał się niemal włamywaczem. Nie odezwała się słowem. Odnosił wrażenie, że to on powinien mówić, ale niewiele było do powiedzenia.
– Mam romans. Już cię nie kocham. Odchodzę od ciebie.
– Nie odejdziesz. Dopilnuję tego. Jeśli spróbujesz, doniosę o tym… władzom uniwersytetu.
Oczywiście przyszło jej to do głowy. Przyszło jej do głowy, że jedyną osobą, z którą mógł mieć romans, jest jakaś studentka. Za tak ograniczonego go uważała. Ta świadomość dodała mu pewności siebie.
– To nie studentka. Odchodzę od ciebie.
Barbara krzyknęła, bardzo głośno, a Graham jej nie uwierzył. Kiedy umilkła, oznajmił po prostu:
– Myślę, że i tak już przeciągnęłaś Alice na swoją stronę. Bez tego wszystkiego.
Barbara znowu krzyknęła, równie głośno i tak samo przeciągle. Graham czuł się nieporuszony, prawie arogancki. Chciał odejść; zamierzał odejść; zamierzał kochać Ann. Nie, już ją kochał. Zamierzał zawsze ją kochać.
– Uważaj, to może przynieść skutek odwrotny od zamierzonego. Teraz idę do pracy.
Tego dnia poprowadził w trzech grupach zajęcia na temat Baldwina, nie doznając znudzenia ani własnymi powtórzeniami, ani banałami wypowiadanymi w dobrej wierze przez studentów. Zadzwonił do Ann i powiedział, żeby spodziewała się go wieczorem. W porze lunchu kupił dużą walizkę, tubkę pasty do zębów, opakowanie nici dentystycznej i ręcznik włochaty jak dywanik z niedźwiedziej skóry. Miał wrażenie, że wyjeżdża na wakacje. Tak, to byłyby wakacje, długie, niekończące się wakacje – co więcej, z wakacjami podczas wakacji. Ta myśl sprawiła, że poczuł się głupio. Wrócił do drogerii i kupił rolkę filmu.
Zjawił się w domu o piątej i od razu poszedł na górę; nie szukał żony ani córki. Z telefonu stojącego przy łóżku zamówił taksówkę. Kiedy odkładał słuchawkę, do sypialni weszła Barbara. Nie odezwał się do niej, tylko otworzył swoją nową walizkę, która leżała na pościeli. Oboje zajrzeli do niej; z jej wnętrza popatrzyło na nich krzykliwie pomarańczowe pudełeczko z filmem Kodaka.
– Nie weźmiesz samochodu.
– Nie wezmę samochodu.
– Nie weźmiesz niczego.
– Nie wezmę niczego.
– Zabierasz wszystko. Wszystko, słyszysz?
Graham nadal pakował ubrania do walizki.
– Chcę dostać klucze do drzwi wejściowych – oznajmiła.
– Możesz je zabrać.
– Zmienię zamki.
(Więc po co prosisz o klucze, pomyślał bez przekonania Graham).
Barbara wyszła. Graham spakował ubrania, brzytwę, zdjęcie rodziców, jedno zdjęcie córki, a potem zamknął walizkę. Była wypełniona tylko do połowy. Wszystko, czego chciał, mieściło się w niewielkim bagażu. Poczuł się uradowany tym odkryciem, ożywiony. Czytał kiedyś biografię Aldousa Huxleya i przypomniał sobie, jak bardzo był zdumiony zachowaniem pisarza, kiedy jego dom w Hollywood doszczętnie spłonął. Huxley patrzył na to potulnie: jego rękopisy, notatniki, cała biblioteka uległy zniszczeniu bez jakiejkolwiek interwencji ze strony właściciela. Miał mnóstwo czasu, ale postanowił ocalić tylko trzy garnitury i skrzypce. Graham miał teraz wrażenie, że to rozumie. Trzy garnitury i skrzypce. Popatrzył na walizkę i poczuł się lekko zawstydzony jej rozmiarem.
Podnosząc ją, usłyszał, jak ubrania przesuwają się powoli w stronę zawiasów; wiedział, że pogniotą się doszczętnie, nim zjawi się na miejscu przeznaczenia. Postawił walizkę w holu i poszedł do kuchni; Barbara siedziała przy stole. Położył przed nią kluczyki do samochodu i klucze od domu. W odpowiedzi popchnęła w jego stronę dużą plastikową torbę z rzeczami do prania.
– Nie wyobrażaj sobie, że zrobię to za ciebie.
Skinął głową i wziął pakunek.
– Będzie lepiej, jeśli pożegnam się z Alice.
– Jest u koleżanki. Zostanie tam na noc. Pozwoliłam jej. Tak jak ty zostałeś na noc – dorzuciła Barbara, choć była w tym bardziej nuta znużenia niż jadu.
– U jakiej koleżanki?
Barbara nie odpowiedziała. Graham ponownie skinął głową i wyszedł. Z walizką w prawej dłoni i torbą z praniem w lewej ruszył ścieżką frontową, potem wzdłuż Dayton Road, by skręcić w Highfield Grave. Tam właśnie na jego prośbę czekała taksówka. Nie chciał zawstydzać Barbary (może nawet zamierzał wzbudzić w niej odrobinę współczucia, oddalając się na piechotę); niech go jednak diabli, jeśli zamierzał przybyć do Ann – przybyć do Części Drugiej swojego życia – korzystając z komunikacji miejskiej.
Kierowca popatrzył na Grahama i jego bagaż bez słowa komentarza. Graham pomyślał, że wygląda to jak nieudany flirt o północy, który albo skończył się zbyt szybko, albo żałośnie opóźnił. Czuł się jednak na tyle pewnie, by niczego nie wyjaśniać, i nucił sobie na tylnym siedzeniu. Jakieś półtora kilometra dalej zauważył przy krawężniku drewniany pojemnik na śmieci, kazał kierowcy się zatrzymać i wyrzucił bieliznę. Nie przyjeżdża się do ukochanej z torbą pełną brudnych rzeczy.
I tak zaczęły się wieczne wakacje. Graham i Ann spędzili pół roku w jej mieszkaniu, zanim znaleźli w Clapham niewielki szeregowiec z ogródkiem. Barbara jeszcze raz pokazała Grahamowi swoje możliwości, domagając się natychmiastowego rozwodu. Żadnej dwuletniej separacji bez wzajemnych oskarżeń; zależało jej na właściwym, staromodnym rozwodzie z orzeczeniem o winie. Wobec jej żądań Graham pozostał równie bierny jak Huxley. Zamierzał opłacać hipotekę, zamierzał płacić alimenty na Alice; Barbara mogła zatrzymać samochód i całe wyposażenie domu. Nie przyjęłaby nigdy żadnych pieniędzy przeznaczonych konkretnie dla niej; przyjęłaby je tylko pośrednio. Zamierzała znaleźć pracę. Graham, podobnie jak później sąd, uznał te propozycje za uczciwe.
Rozwód został orzeczony późnym latem 1978 roku; Graham otrzymał prawo do cotygodniowych widzeń z Alice. Krótko potem on i Ann się pobrali. Spędzili miesiąc miodowy na Naxos, w małym pobielonym domku należącym do jednego z uniwersyteckich kolegów Grahama. Robili wszystko, co typowe dla swojej sytuacji – kochali się często, pili dużo wina z Samos, patrzyli dłużej niż to konieczne na ośmiornice suszące się na portowym murze – a jednak Graham czuł się dziwnie nieżonaty. Czuł się szczęśliwy, ale nie czuł się żonaty.
Po dwóch tygodniach popłynęli statkiem pełnym żywego inwentarza i wdów z powrotem do Pireusu, potem następnym, pełnym emerytów i nauczycieli akademickich, wzdłuż wybrzeża adriatyckiego do Wenecji; pięć dni później polecieli do domu. Kiedy maszyna znajdowała się nad Alpami, Graham trzymał dłoń swojej schludnej, serdecznej, niewymagającej żadnej korekty żony i powtarzał sobie po cichu, że jest szczęśliwym człowiekiem. To były wakacje wewnątrz wakacji; teraz miały nastąpić te zewnętrzne. Nie było żadnego powodu, by miały się kiedykolwiek skończyć.
I gdy przeminęły dwa następne lata, Graham zaczął sumiennie odczuwać, że jest żonaty. Może oczekiwał podświadomie, że będzie tak samo jak za pierwszym razem. Poślubienie Barbary oznaczało gorączkowe, choć czasem nieskoordynowane szaleństwo erotyczne, niepowstrzymany dreszcz miłosnej nowości i odległe poczucie obowiązku spełnionego wobec rodziców i społeczeństwa. Tym razem akcenty były odmienne: on i Ann spali ze sobą już od ponad roku; miłość po raz drugi przyprawiała go raczej o ostrożność niż upojenie; a niektórzy przyjaciele traktowali go opryskliwie i obojętnie z powodu porzucenia Barbary. Inni wyrażali ostrożność: kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha, ostrzegali.
Tym, co się wydarzyło i sprawiło, że Graham poczuł się żonaty, było to, że nic się nie wydarzyło, nic, co mogłoby wzbudzić obawy czy nieufność wobec jego sytuacji, wobec tego, jak traktuje go życie. Tak więc stopniowo jego uczucia rozwijały się niczym czasza spadochronu i po tym początkowym przerażającym spadku wszystko nagle zwolniło, on zaś zawisł tam, ze słońcem świecącym mu w twarz, z ziemią, która ledwie się do niego przybliżała. Czuł nie tyle, że Ann stanowi jego ostatnią szansę, ale że zawsze stanowiła jego pierwszą i jedyną szansę. Tym właśnie dla siebie byli, myślał; teraz to widzę.
W miarę jak jego swoboda w obliczu miłości narastała, jego fascynacja tą miłością – i Ann – nabierała mocy. Wszystko paradoksalnie wydawało się zarówno pewniejsze, jak i bardziej wątpliwe. Ilekroć Ann wyjeżdżała w interesach, okazywało się, że tęskni za nią nie tylko seksualnie, ale też moralnie. Kiedy jej nie było, kurczył się, nudził, stawał się głupszy i trochę przerażony; czuł się jej niewart i sądził, że jest odpowiednim mężem tylko dla Barbary. A gdy Ann wracała, łapał się na tym, że się jej przygląda, obserwując ją o wiele uważniej niż wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Czasem ta drobiazgowa namiętność nabierała rozpaczliwego i obłąkańczego charakteru. Zazdrościł przedmiotom, których dotykała. Traktował pogardliwie lata, które bez niej spędził. Czuł się sfrustrowany, że nie wolno mu być nią, choćby przez jeden dzień. Tymczasem prowadził wewnętrzne dialogi, kiedy to odgrywał jednocześnie ją i samego siebie. Uzyskiwał dzięki tym konwersacjom potwierdzenie, że naprawdę układa im się zadziwiająco dobrze. Nie powiedział jej o tym zwyczaju – nie chciał obarczać jej zbyt wieloma szczegółami swojej miłości, na wypadek gdyby… no cóż, gdyby wprawiły ją w zakłopotanie. Na wypadek gdyby wydawało się, że prosi o odwzajemnienie.