Dowcip, inteligencja i nieskończona wyobraźnia. Tym razem autorka m.in. słynnej „Opowieści Podręcznej” i „Testamentów” wyrusza w sferę dystopii, czarów i zaświatów, by ponownie zachwycić jedyną w swoim rodzaju umiejętnością wywracania „normalności” do góry nogami.


Jak ona to robi? Jak Margaret Atwood nieustannie tworzy tak mądrą, przejmującą, złośliwie zabawną i po prostu piękną prozę? Jak w kilku opowiadaniach potrafi zamknąć cały świat i opisać nasze w nim miejsce?

Za sprawa znakomitego pióra Margaret Atwood poznajemy Nell i Tiga – urocze małżeństwo, które w czasie długiego wspólnego życia dostało bezcenną lekcję miłości.

Kolejni bohaterowie zbioru „Wdowi las” to zdezorientowany ślimak, którego dusza utknęła w ciele pracownicy banku, i Martha Gellhorn – korespondentka wojenna, a może raczej kosmitka przysłana na Ziemię w ramach programu rozwiązywania kryzysów intergalaktycznych.

Mamy tu też wspaniałą rozmowę Autorki z George’em Orwellem, pełną gorzkiego absurdu historię matki, córki i zamienionego w krasnala ojca oraz poruszającą relację starożytnej uczonej, Hypatii z Aleksandrii, która ujawnia tajemnicę swojej śmierci.

Mimo różnorodności wszystkie opowiadania mają wspólny mianownik. Jak zawsze u Atwood, są nim dowcip, inteligencja, nieskończona wyobraźnia i umiejętność wywracania „normalności” do góry nogami.

***

Cokolwiek nurtuje teraz Margaret Atwood, będzie nurtowało resztę świata za dziesięć lub więcej lat.
– Ezra Klein, „New York Times”

Margaret Atwood (ur. 1939) – kanadyjska pisarka, poetka i krytyczka literacka. Jest autorką ponad pięćdziesięciu powieści, zbiorów wierszy oraz esejów, a jej książki opublikowano w trzydziestu pięciu krajach. Napisała m.in.: • Opowieść Podręcznej, • Testamenty, • Panią Wyrocznię, • Serce umiera ostatnie, • Kobietę do zjedzenia, • Kamienne posłanie, • Zbójecką narzeczoną, • Ruchome cele. Eseje umyślne z lat 1982-2004, • Kocie oko nominowane w 1989 roku do Nagrody Bookera, • Grace i Grace nagrodzoną kanadyjską Giller Prize oraz włoską Premio Mondello, • Palące pytania. Eseje aktualne z lat 2004-2021. Dwukrotnie uhonorowana Nagrodą Bookera: w 2000 roku za powieść • Ślepy zabójca i w 2019 roku za Testamenty. Mieszka w Toronto.

Margaret Atwood
Wdowi las
Przekład: Olga Dziedzic
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 14 lutego 2024
 
 


I
Tig i Nell

Pierw­sza po­moc

Pew­nego dnia Nell wró­ciła do domu w po­rze obia­do­wej i za­stała drzwi wej­ściowe otwarte. Nie było sa­mo­chodu. Ślady krwi na scho­dach pro­wa­dziły do środka; we­szła, za­uwa­żyła, że są też na wy­kła­dzi­nie w ko­ry­ta­rzu, i po­dą­żyła za nimi do kuchni. Na de­sce do kro­je­nia le­żał nóż, je­den z ulu­bio­nych Tiga, z ja­poń­skiej stali, wy­jąt­kowo ostry, a obok za­krwa­wiona mar­chewka z od­cię­tym koń­cem. Ni­g­dzie nie było ich córki, wów­czas dzie­wię­cio­let­niej.
Co się mo­gło stać? Wła­mali się ja­cyś ban­dyci. Tig pró­bo­wał bro­nić się przed nimi no­żem (tylko jak wy­ja­śnić mar­chewkę?) i zo­stał ranny. Ban­dyci ucie­kli, po­ry­wa­jąc jego i córkę, za­bie­ra­jąc sa­mo­chód. Nell po­winna za­dzwo­nić na po­li­cję.
Albo Tig go­to­wał, ska­le­czył się no­żem, stwier­dził, że po­trze­buje szwów, i po­je­chał do szpi­tala, za­bie­ra­jąc ze sobą córkę, żeby nie zo­sta­wiać jej sa­mej. Brzmi to bar­dziej praw­do­po­dob­nie. Pew­nie tak się śpie­szył, że nie zo­sta­wił kartki.
Nell wy­cią­gnęła śro­dek do czysz­cze­nia dy­wa­nów i spry­skała krwawe plamy: gdy za­schną, trud­niej bę­dzie je wy­wa­bić. Póź­niej starła krew z pod­łogi w kuchni, a po na­my­śle też z mar­chewki, która była cał­kiem do­bra. Szkoda, by się zmar­no­wała.
Czas mi­jał. Na­pię­cie ro­sło. Wła­śnie miała za­cząć ob­dzwa­niać szpi­tale w oko­licy i roz­py­ty­wać o Tiga, kiedy wró­cił do domu z za­ban­da­żo­waną ręką. Był w we­so­łym na­stroju, po­dob­nie jak córka. Ależ przy­goda im się przy­da­rzyła! Krew się lała, opo­wia­dali Nell. Ścierka, którą Tig owi­nął ska­le­cze­nie, była cała czer­wona! Jazda sa­mo­cho­dem oka­zała się wy­zwa­niem, przy­znał Tig – nie użył słowa „nie­bez­pieczna” – ale kto by tam cze­kał na tak­sówkę! Ja­koś so­bie po­ra­dził jedną ręką, bo drugą mu­siał trzy­mać w gó­rze, krew ście­kała mu po przed­ra­mie­niu; przy­naj­mniej w szpi­talu szybko go po­zszy­wali, bo bali się, że wszystko za­chla­pie, no i pro­szę, już są z po­wro­tem w domu! Na całe szczę­ście nie tra­fił w tęt­nicę, bo nie by­łoby tak za­baw­nie. (Za­baw­nie nie było wcale, gdy Tig opo­wia­dał tę hi­sto­rię póź­niej sa­mej Nell: jego bra­wura oka­zała się uda­wana, nie chciał wy­stra­szyć córki, choć tak na­prawdę cały czas się mar­twił, czy nie ze­mdleje z utraty krwi – i co wtedy?).
– Mu­szę się na­pić – stwier­dził.
– Ja też – po­wie­działa Nell. – Mo­żemy zjeść ja­jecz­nicę. – Co­kol­wiek Tig pla­no­wał przy­rzą­dzić z mar­chewki, ode­szło w nie­pa­mięć.
Ścierka wró­ciła w pla­sti­ko­wej to­rebce. Ja­skra­wo­czer­wona, na brze­gach już za­czy­nała brą­zo­wieć. Nell na­mo­czyła ją w zim­nej wo­dzie, bo to naj­lep­szy spo­sób na wy­wa­bia­nie plam krwi z tka­nin.
Co bym zro­biła, gdy­bym była wtedy w domu? – za­sta­na­wiała się. Pla­ster ra­czej by nie wy­star­czył. Opa­ska uci­skowa? Uczyli ją tego po­bież­nie w har­cer­stwie. Prze­ro­bili też zwich­nię­cia nad­garst­ków. Spe­cja­li­zo­wała się w po­mniej­szych wy­pad­kach, ale już nie w po­waż­niej­szych. Tymi zaj­mo­wał się Tig.

 
Zda­rzyło się to już ja­kiś czas temu. Wcze­sną wio­sną, je­żeli Nell do­brze pa­mięta, ja­koś pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych. Były już wtedy dzia­ła­jące ospale kom­pu­tery. I dru­karki: wkła­dało się do nich kartki łą­czone z góry i z dołu – po bo­kach miały dziurki, per­fo­ro­wane pa­ski, które na­le­żało ode­rwać. Za to nie było jesz­cze te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, dla­tego nie mo­gła na­pi­sać ani za­dzwo­nić, za­py­tać Tiga, gdzie jest i skąd ta krew.
Ile mu­sie­li­śmy kie­dyś cze­kać, my­śli. I to w nie­świa­do­mo­ści. Tyle pu­stych pól, któ­rych nie po­tra­fi­li­śmy wy­peł­nić, tyle za­ga­dek. Tak mało in­for­ma­cji. Te­raz jest pierw­sza de­kada XXI wieku, cza­so­prze­strzeń się za­gę­ściła, pa­nuje tłok, le­d­wie można się po­ru­szyć, bo wszę­dzie pełno tego i owego. Od lu­dzi nie da się uciec: po­zo­stają w kon­tak­cie, kon­tak­tują się, za­bie­gają o kon­takt. Stale pod ręką. To le­piej czy go­rzej?
Nell wraca my­ślami do sali, w któ­rej są te­raz z Ti­giem. W jed­nym z tych ni­ja­kich wie­żow­ców przy Bloor Street, w po­bliżu wia­duktu. Sie­dzą na krze­słach przy­po­mi­na­ją­cych te w szkole – z przodu jest na­wet biała ta­blica – a wy­kład pro­wa­dzi pan Fo­ote. Słu­chaczki i słu­cha­cze na są­sied­nich krze­słach mu­szą być przy­naj­mniej o trzy­dzie­ści lat młodsi od Tiga i Nell – nie­któ­rzy może i o czter­dzie­ści. Dzie­ciaki.
– Je­śli zda­rzy się wy­pa­dek mo­to­cy­klowy – mówi pan Fo­ote – to le­piej nie zdej­mo­wać ka­sku, prawda? Ni­gdy nie wia­domo, co tam można za­stać. – Wy­ko­nuje ko­li­sty ruch ręką, jakby wy­cie­rał szybę.
Ra­cja, my­śli Nell. Wy­obraża so­bie uma­zany wi­zjer ka­sku. W środku twarz, która prze­stała być twa­rzą. Krwawa mia­zga.
Pan Fo­ote po­trafi dzia­łać na wy­obraź­nię. Mówi w ob­ra­zowy spo­sób, może dla­tego, że po­cho­dzi z No­wej Fun­dlan­dii. Nie owija w ba­wełnę. Grubo cio­sany: sze­roki tors, nogi jak dwa klocki, ucho i ra­mię dzieli nie­wielka od­le­głość. Równe pro­por­cje z ni­sko po­ło­żo­nym środ­kiem cięż­ko­ści. Pana Fo­ote’a nie da­łoby się ot tak prze­wró­cić. Nell po­dej­rzewa, że ktoś już pró­bo­wał – wy­gląda, jakby już nie raz miał do czy­nie­nia z bi­ja­tyką w ba­rze, ale też jakby ni­gdy nie wda­wał się w bójki, któ­rych nie jest w sta­nie wy­grać. Do­ci­śnięty za mocno, mógłby wy­rzu­cić na­past­nika przez okno, oczy­wi­ście ze spo­ko­jem – „Mu­si­cie za­cho­wać spo­kój”, po­wie­dział już dwu­krot­nie – po czym upew­niłby się, że nie po­ła­mał ni­komu ko­ści. Gdyby tak się jed­nak nie­szczę­śli­wie zło­żyło, to unie­ru­cho­miłby je szyną i jesz­cze opa­trzył ska­le­cze­nia czy otar­cia. Pan Fo­ote ma wszystko w ze­sta­wie. Tak na­prawdę jest ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym, ale to wy­cho­dzi na jaw do­piero w dal­szej czę­ści dnia.
W ręku trzyma czarny skó­rzany se­gre­ga­tor, a na so­bie ma za­pi­naną na su­wak bluzę z dłu­gim rę­ka­wem, z logo po­go­to­wia ra­tun­ko­wego Szpi­tala Świę­tego Jana, jakby był tre­ne­rem dru­żyny – wła­ści­wie to jest: uczy ich pierw­szej po­mocy. Pod ko­niec dnia bę­dzie test i każdy do­sta­nie cer­ty­fi­kat. Wszy­scy są na tej sali wła­śnie po to – pra­co­dawcy wy­słali ich na szko­le­nie. Tak samo Nell i Tig. Dzięki zna­jo­mo­ściom ro­dzin­nym Tiga mają po­pro­wa­dzić wy­kłady pod­czas rejsu przy­rod­ni­czego stat­kiem wy­ciecz­ko­wym – on o pta­kach, ona o mo­ty­lach, czyli o swo­ich hobby. Ofi­cjal­nie będą na­le­żeć do za­łogi, a na tym kon­kret­nym statku wszy­scy jej człon­ko­wie mu­szą mieć ten cer­ty­fi­kat. Taki wy­móg, usły­szeli od osoby, z którą kon­tak­to­wali się w spra­wie rejsu.
Prze­mil­czane zo­stało to, że więk­szość pa­sa­że­rów – go­ści, klien­teli – oględ­nie mó­wiąc, nie bę­dzie młoda. Nie­któ­rzy wręcz starsi od Nell i Tiga. Na­prawdę wie­kowi. Po ta­kich lu­dziach na­leży się spo­dzie­wać, że mogą się prze­wró­cić w każ­dej chwili, a wtedy na ra­tu­nek bie­gną „cer­ty­fi­katy”.
Mało praw­do­po­dobne, by ona i Tig mu­sieli ko­goś ra­to­wać: na po­moc rzucą się młodsi, a przy­naj­mniej Nell ma taką na­dzieję. W ra­zie ko­niecz­no­ści uda za­wa­ha­nie i po­wie, że za­po­mniała, jak po­stą­pić, co zresztą bę­dzie prawdą. A Tig? Pew­nie krzyk­nie: „Od­suń­cie się, zrób­cie im miej­sce!”. Coś w tym stylu.
Wia­domo – lub ra­czej ta­kie krążą po­gło­ski – że na tego ro­dzaju stat­kach na wszelki wy­pa­dek za­wsze są do­dat­kowe za­mra­żarki. Nell wy­obraża so­bie prze­strach ko­goś, kto przez po­myłkę otwiera nie­wła­ściwe drzwiczki i musi zmie­rzyć się z obu­rzo­nym, stę­ża­łym spoj­rze­niem ja­kie­goś nie­szczę­snego pa­sa­żera lub pa­sa­żerki, któ­rym ich cer­ty­fi­kat nie przy­niósł żad­nego po­żytku.
Pan Fo­ote stoi z przodu sali, wo­dząc wzro­kiem po dzi­siej­szym na­rybku. Za­cho­wuje neu­tralny wy­raz twa­rzy, może tylko nieco roz­ba­wiony. Banda pu­sto­gło­wych mię­cza­ków, pew­nie tak o nich my­śli. Miesz­czu­chy.
– Są czyn­no­ści, które na­leży wy­ko­nać, i ta­kie, któ­rych ro­bić nie wolno – mówi. – Opo­wiem o jed­nych i dru­gich. Po pierw­sze nie na­leży drzeć się jak kur­czak bez głowy. Na­wet gdyby nasz ko­lega już swoją stra­cił.
Prze­cież bez­głowe kur­czaki nie mogą się wy­dzie­rać, my­śli Nell. Tak przy­naj­mniej za­kłada. Ro­zu­mie jed­nak, o co cho­dzi. W ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa prze­strzega się: nie trać głowy. Pan Fo­ote do­dałby: „Jak da­cie radę, no nie?”. Zde­cy­do­wa­nie chciałby, żeby w ta­kiej sy­tu­acji mieli głowę na karku.
– Wiele pro­ble­mów można roz­wią­zać – cią­gnie. – Ale jak od­pad­nie głowa, to ko­niec. W ta­kim wy­padku nie mam was czego uczyć, no nie?
To chyba ma być żart, ale pan Fo­ote w ża­den spo­sób go nie sy­gna­li­zuje. To ten typ, który żar­tuje z ka­mienną twa­rzą.

 
– Za­łóżmy, że je­ste­ście w re­stau­ra­cji – po omó­wie­niu wy­pad­ków mo­to­cy­klo­wych pan Fo­ote prze­cho­dzi do as­fik­sji – i ko­lega za­czyna się wam krztu­sić. Py­ta­nie, które mu­si­cie za­dać, to, czy może mó­wić. Za­py­taj­cie, czy mo­że­cie ude­rzyć go w plecy. Je­śli od­po­wie, że tak, to zna­czy, że nie jest źle, bo jesz­cze od­dy­cha, nie? Ale może się też zda­rzyć… bo wiele osób się wsty­dzi, wstaje i co…? Idą do ła­zienki, żeby nie ro­bić za­mie­sza­nia, nie zwra­cać na sie­bie uwagi. Ale wy mu­si­cie pójść tam za nimi, bo ina­czej mogą tego nie prze­żyć. Wy­kor­ko­wać na pod­ło­dze, ani się obej­rzy­cie. – Kiwa zna­cząco głową, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wi­dy­wał ta­kie przy­padki. Był przy tym. Pa­trzył, gdy to się stało. Nie­stety przy­był za późno.
Pan Fo­ote wie, co mówi, my­śli Nell. Jej sa­mej pra­wie przy­da­rzyło się coś po­dob­nego. Krztu­sze­nie się, wyj­ście do to­a­lety, żeby nie ro­bić wo­kół sie­bie ha­łasu. Wstyd może być śmier­tel­nie nie­bez­pieczny, te­raz to ro­zu­mie. Pan Fo­ote utra­fił w samo sedno.
– Na­stęp­nie mu­si­cie po­chy­lić po­szko­do­wa­nego do przodu – cią­gnie pan Fo­ote. – I grzmot­nąć pięć razy w plecy… po­winno wy­star­czyć, żeby ka­wa­łek mięsa, pie­ro­żek czy ość od razu wy­le­ciały. A jak nie, to sto­su­je­cie ma­newr He­im­li­cha. Kło­pot w tym, że je­śli ofiara nie jest w sta­nie mó­wić, nie może też dać wam zgody, a co, je­śli już si­nieje lub traci przy­tom­ność? Po pro­stu mu­si­cie to zro­bić. Może zła­mie­cie że­bro, ale przy­naj­mniej ten ktoś prze­żyje, no nie? – Szcze­rzy się lekko, albo tak się Nell je­dy­nie wy­daje. Może tylko drgnął mu ką­cik ust. – To się wła­śnie li­czy, nie? Po­szko­do­wany prze­żył!
Oma­wiają ma­newr He­im­li­cha i jak ude­rzyć ko­goś w plecy we wła­ściwy spo­sób. Zda­niem pana Fo­ote’a po­łą­cze­nie tych dwóch me­tod pra­wie za­wsze przy­nosi sku­tek, ale trzeba za­dzia­łać od­po­wied­nio szybko: w pierw­szej po­mocy czas jest na wagę złota.
– Dla­tego mówi się o niej pierwsza, no nie? To nie cho­lerny urząd skar­bowy, że się tak brzydko wy­rażę, który się może ocią­gać, ile wle­zie, wy ma­cie ja­kieś cztery mi­nuty.
Mówi, że te­raz bę­dzie prze­rwa na kawę, po któ­rej omó­wią uto­nię­cia, me­todę usta-usta i jesz­cze hi­po­ter­mię, a po lun­chu za­wały serca i de­fi­bry­la­tory. Sporo jak na je­den dzień.

 
Uto­nię­cia są dość pro­ste.
– Wpierw trzeba się po­zbyć wody. Sama wy­leci, je­śli po­zwo­li­cie dzia­łać gra­wi­ta­cji. Od­wróć­cie tylko po­szko­do­wa­nego na bok i opróż­nij­cie mu usta, byle szybko.
Pan Fo­ote nie­raz miał do czy­nie­nia z uto­nię­ciami, całe ży­cie miesz­kał w po­bliżu wody. 
– Po­tem prze­łóż­cie go na plecy, żeby oczy­ścić drogi od­de­chowe, sprawdź­cie, czy od­dy­cha i ma wy­czu­walny puls, i upew­nij­cie się, że ktoś za­dzwo­nił po po­go­to­wie. Je­śli po­szko­do­wany nie od­dy­cha, to ko­niecz­nie usta-usta. Przy­rząd, który wła­śnie wam po­ka­zuję, to ma­seczka do sztucz­nego od­dy­cha­nia, bo cza­sami może się zda­rzyć, że ofiara zwy­mio­tuje, a wy nie chce­cie mieć tego w ustach. Poza tym cho­dzi też o za­razki, nie? Za­wsze na­leży no­sić taką ma­seczkę przy so­bie. – Pan Fo­ote ma ich cały za­pas. Można je bę­dzie ku­pić pod ko­niec za­jęć.
Nell stara się za­pa­mię­tać, żeby ko­niecz­nie taką na­być. Jak w ogóle mo­gła do­tąd żyć bez ma­seczki do sztucz­nego od­dy­cha­nia? Co za brak od­po­wie­dzial­no­ści.
Do ćwi­cze­nia me­tody usta-usta do­bie­rają się w pary. Każda para do­staje czer­wony pla­sti­kowy tors za­koń­czony łysą białą głową lekko od­chy­loną do tyłu oraz matę do jogi, na któ­rej bę­dzie klę­czeć, pró­bu­jąc od­ra­to­wać swój tors. Na­leży za­tkać mu nos pal­cami, przy­tknąć usta do jego ust, wdmuch­nąć po­wie­trze pięć razy, aż klatka pier­siowa się unie­sie, a na­stęp­nie uci­skać ją pię­cio­krot­nie. Po­wtó­rzyć. W tym cza­sie druga osoba dzwoni po po­go­to­wie, a po­tem zmie­niają się przy uci­ska­niu klatki pier­sio­wej. Może się to oka­zać mę­czące, szcze­gól­nie dla nad­garst­ków. Pan Fo­ote cho­dzi po sali i spraw­dza, jak so­bie ra­dzą.
– Za­czy­na­cie ku­mać – chwali.
Tig mówi Nell, że bio­rąc pod uwagę stan jego ko­lan, bę­dzie mu­siała za­dzwo­nić po po­go­to­wie, żeby ktoś pod­niósł go z tej maty. Nell chi­cho­cze w pla­sti­kowe usta, przez co par­ta­czy od­dech ra­tun­kowy.
– Mam na­dzieję, że nikt nie za­cznie się to­pić na na­szej zmia­nie – stwier­dza – bo ra­czej go nie od­ra­tu­jemy.
Tig za­uważa, że to po­noć dość bez­bo­le­sna śmierć. Po­dobno sły­szy się dzwony.
Gdy już udaje im się od­ra­to­wać pla­sti­kowe torsy, prze­cho­dzą do oma­wia­nia hi­po­ter­mii i wstrząsu. W obu przy­pad­kach po­trzebny jest koc. Pan Fo­ote opo­wiada nie­zwy­kłą hi­sto­rię czło­wieka, który po­je­chał na narty i wy­szedł z domku, żeby się od­lać, ale za­po­mniał la­tarki, brnął w śniegu po pas, wpadł do dziury pod drze­wem, która zo­stała po roz­to­pach, i nie mógł się wy­do­stać – zna­le­ziono go do­piero rano. Był sztywny jak ko­łek i zimny jak ryba, po­wie­dział pan Fo­ote, nic a nic od­de­chu, a serce mil­czało jak grób. Na szczę­ście ktoś, kto po­je­chał tam z nim, ukoń­czył kurs re­ani­ma­cji i przez sześć go­dzin (sześć go­dzin!) pró­bo­wał od­ra­to­wać ofiarę. I co? Udało się!
– Nie prze­sta­waj­cie. Nie wolno się pod­da­wać – mówi pan Fo­ote. – Bo ni­gdy nic nie wia­domo.

 
Prze­rwa na lunch. Nell i Tig zna­leźli wło­ską re­stau­ra­cyjkę, ukrytą w jed­nym z tych wie­żow­ców bez wy­razu, za­ma­wiają po kie­liszku czer­wo­nego wina i za­ja­dają cał­kiem nie­złą pizzę. Nell mówi, że bę­dzie no­sić w port­felu kartkę: „W ra­zie wy­padku dzwo­nić do pana Fo­ote’a”, a Tig żar­tuje, że pan Fo­ote po­wi­nien kan­dy­do­wać na pre­miera, żeby re­ani­mo­wać kraj me­todą usta-usta. Uważa, że pan Fo­ote na pewno słu­żył w ma­ry­narce wo­jen­nej. Nell mówi: nie, jest szpie­giem. Tig rzuca, że mógł być pi­ra­tem, ale Nell znów za­prze­cza – bez wąt­pie­nia jest ko­smitą z od­le­głej ga­lak­tyki, a za­wód in­struk­tora pierw­szej po­mocy to tylko po­my­słowa przy­krywka.
Wy­głu­piają się, ale też czują nie­udolni. Nell jest pewna, że gdyby mu­siała się zmie­rzyć z któ­rymś z tych na­głych wy­pad­ków – uto­nię­ciem, wstrzą­sem, za­mar­z­nię­ciem – spa­ni­ko­wa­łaby, a wszyst­kie na­uki pana Fo­ote’a wy­le­cia­łyby jej z głowy.
– Może po­ra­dzi­ła­bym so­bie z uką­sze­niem węża – mówi. – Uczyli nas tego tro­chę w har­cer­stwie.
– Nie są­dzę, by pan Fo­ote to oma­wiał – stwier­dza Tig.
– Na pewno tak, ale tylko na se­sjach pry­wat­nych, bo to zbyt ni­szowe.
Po­po­łu­dnie za­po­wiada się eks­cy­tu­jąco. Do­stają praw­dziwe de­fi­bry­la­tory – elek­trody trzeba z wielką pre­cy­zją przy­ło­żyć do czer­wo­nych pla­sti­ko­wych tor­sów. Każdy ma oka­zję spró­bo­wać. Pan Fo­ote tłu­ma­czy, jak przez przy­pa­dek nie de­fi­bry­lo­wać sa­mego sie­bie, bo w ta­kiej sy­tu­acji serce może się przez po­myłkę za­trzy­mać. Nell mru­czy pod no­sem do Tiga, że śmierć przez sa­mo­de­fi­bry­la­cję nie by­łaby zbyt do­stojna. Ale nie tak bar­dzo, jak przez we­tknię­cie wi­delca w gniazdko, od­mru­kuje Tig. To prawda, my­śli Nell. Trzeba na to uwa­żać, gdy ma się małe dzieci.
W końcu przy­cho­dzi pora na test. Pan Fo­ote pil­nuje, by wszy­scy zdali: stara się pod­po­wia­dać, in­stru­uje, żeby pod­nieść rękę, je­śli nie ro­zu­mie się py­ta­nia. Cer­ty­fi­kat przyj­dzie pocztą, mówi i za­myka swój czarny skó­rzany se­gre­ga­tor – z ulgą, jak się zdaje Nell. Ma z głowy ko­lejną grupę bez­na­dziej­nych przy­pad­ków i niech Bóg da, aby nie mu­sieli brać udziału w praw­dzi­wej ak­cji ra­tun­ko­wej.
Nell ku­puje ma­seczkę ochronną do sztucz­nego od­dy­cha­nia. Chce po­wie­dzieć panu Fo­ote’owi, że po­do­bały jej się hi­sto­rie, które opo­wia­dał, ale może za­brzmia­łoby to nie­po­waż­nie, jakby to była zwy­kła roz­rywka, a ona nie trak­to­wała go se­rio. Mógłby się po­czuć ura­żony. Dla­tego mówi tylko „dzię­kuję”, na co on kiwa głową.

 
Z po­wro­tem w domu – dzień lub dwa dni póź­niej – Nell przy­po­mina so­bie wszyst­kie gro­żące śmier­cią sy­tu­acje, w ja­kich zna­leźli się z Ti­giem, lub ra­czej sy­tu­acje, co do któ­rych miała ta­kie obawy. Czy była na nie przy­go­to­wana?
Któ­re­goś razu dach się za­pa­lił od ko­mina. Tig wspiął się na pod­da­sze, gdzie nie można się było wy­pro­sto­wać, i w kłę­bach du­szą­cego dymu po­le­wał ogień wia­drami wody. A gdyby na­wdy­chał się wy­zie­wów i stra­cił przy­tom­ność? Po tym zda­rze­niu ku­pił koc ga­śni­czy, a na każ­dym pię­trze każ­dego domu, w któ­rym miesz­kali, mu­siała być też ga­śnica. Mar­twił się rów­nież w ho­te­lach i na wszelki wy­pa­dek za­wsze spraw­dzał, gdzie są schody. I jesz­cze okna: czy się otwie­rają? Ho­te­lowe okna co­raz czę­ściej plom­bo­wano, ale za­wsze można było spró­bo­wać zbić szybę ręką owi­niętą w ręcz­nik. Marna to jed­nak po­cie­cha, je­śli okno znaj­do­wało się zbyt wy­soko.
In­nym ra­zem Tig nie­chcący włą­czył wszyst­kie alarmy prze­ciw­po­ża­rowe w trzy­dzie­sto­pię­tro­wym ho­telu, bo pa­lił cy­garo w ko­ry­ta­rzu pod jed­nym z czuj­ni­ków, a po­tem uda­jąc, że to nie oni spo­wo­do­wali całe za­mie­sza­nie, mu­sieli zejść po scho­dach wiele pię­ter w dół i wyjść przez lobby, w któ­rym ro­iło się od stra­ża­ków. Nie było to zda­rze­nie za­gra­ża­jące ży­ciu. Ani na­wet szcze­gól­nie że­nu­jące, bo nie zo­stali zła­pani.
Jesz­cze in­nym ra­zem na au­to­stra­dzie je­chała przed nimi cię­ża­rówka wio­ząca drewno i na­gle za­częła gu­bić ła­du­nek: de­ski pod­ry­wały się do lotu, fru­nęły chwilę, po czym spa­dały, od­bi­ja­jąc się od as­fal­to­wej na­wierzchni – o włos unik­nęli zde­rze­nia. Na do­kładkę działo się to pod­czas śnie­życy. Zna­jo­mość za­bie­gów re­su­scy­ta­cyj­nych na nie­wiele by się wtedy zdała.
To znów któ­re­goś razu pły­wali ka­na­dyjką po Wiel­kich Je­zio­rach – łódka się prze­wró­ciła, bo obok prze­pły­wał pa­ro­wiec oce­aniczny, który wzbił wy­soką falę. Na szczę­ście nie gro­ziło to śmier­cią: woda była cie­pła, a do brzegu – bli­sko. Zmo­czyło ich, i tyle.
Jesz­cze in­nym ra­zem Tig wró­cił te­re­nówką po­śród ry­ków sil­nika, cią­gnąc za sobą przy­czepkę z drew­nem, które po­ciął wstęp­nie piłą łań­cu­chową. Na gło­wie miał ranę, z któ­rej le­ciała krew, a on na­wet tego nie za­uwa­żył. Ta sy­tu­acja więc nie za­gra­żała ży­ciu.
– Tata ma krew na buzi – po­wie­działa Nell do dzieci, jakby same tego nie wi­działy.
– Jak za­wsze – od­parło jedno z nich, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Z ich punktu wi­dze­nia był nie­znisz­czalny.
– Pew­nie mam dużo krwi. – On sam zbył to śmie­chem. Czym so­bie roz­ciął głowę? Mniej­sza o to. Po chwili roz­ła­do­wy­wał drewno i za­raz roz­łu­py­wał je na szczapy: było już su­che, bo zbie­rał uschnięte pniaki. Bach, bach, ani się obej­rzeli, jak wrzu­cał szczapy do skrzyni. W tam­tych cza­sach żyli jak na fil­mie oglą­da­nym w przy­śpie­szo­nym tem­pie.
A te pie­sze wę­drówki, na które cho­dzili jesz­cze przed po­ja­wie­niem się te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych? Nie uwa­żali, że to nie­bez­pieczne. Czy cho­ciaż za­bie­rali ze sobą ap­teczkę? Co naj­wy­żej ka­wa­łek pla­stra na pę­che­rze, maść z an­ty­bio­ty­kiem i ja­kieś środki prze­ciw­bó­lowe. Ale co by się stało, gdyby któ­reś z nich skrę­ciło kostkę lub zła­mało nogę? Czy w ogóle mó­wili ko­muś, do­kąd idą?
Na przy­kład tam­tej je­sieni w parku na­ro­do­wym. Pa­skudna po­goda, śnieg spadł wcze­śnie i drogi były ob­lo­dzone.
Ma­sze­ro­wali w le­sie, po­śród żół­tych i zło­tych bu­ków, dźwi­ga­jąc wiel­gachne ple­caki, na­po­tkaw­szy za­mar­z­nięte sa­dzawki, dźgali je kij­kami trek­kin­go­wymi, spraw­dzali szlaki na ma­pach i nie mo­gli się zgo­dzić co do tego, w którą stronę iść. Zja­dali kilka ko­stek cze­ko­lady, a póź­niej za­trzy­my­wali się na lunch: przy­siadł­szy na po­wa­lo­nych drze­wach, pa­ła­szo­wali mi­ni­serki, jajka na twardo, orze­chy i kra­kersy. Po­pi­jali rum z pier­siówki.
Tig miał już wtedy pro­blemy z ko­la­nami, ale nie od­pusz­czał so­bie tych wy­cie­czek. Ob­wią­zy­wał nogi ban­da­nami, tuż nad i pod ko­la­nem. „Jak to moż­liwe, że pan jesz­cze cho­dzi? – za­py­tał go le­karz. – Prze­cież wła­ści­wie nie ma pan ko­lan”. Ale to było znacz­nie póź­niej.
Tam­tego roku krą­żyła miej­ska le­genda o nie­bez­pie­czeń­stwach gro­żą­cych wę­drow­com. Po­noć samce ło­sia w okre­sie rui – a więc je­sie­nią, wła­śnie wtedy gdy wy­brali się na wy­cieczkę – czuły po­ciąg sek­su­alny do volks­wa­ge­nów gar­bu­sów. I rze­komo miały się na nie rzu­cać z urwisk, miaż­dżąc przy tym sa­mo­chód wraz z pa­sa­że­rami. Nell i Tig uwa­żali, że to bzdura, ale na wszelki wy­pa­dek do­da­wali „praw­do­po­dob­nie”, bo prze­cież zda­rzają się różne dziwne rze­czy.
Roz­bili na­miot w od­po­wied­nim miej­scu, upich­cili ko­la­cję na pal­niku tu­ry­stycz­nym, przy­wią­zali torby z je­dze­niem do drzewa w pew­nej od­le­gło­ści od na­miotu (na wy­pa­dek gdyby po­ja­wiły się niedź­wie­dzie), po czym wśli­zgnęli się do lo­do­wa­tych śpi­wo­rów.
Nell nie mo­gła za­snąć, le­żała, roz­my­śla­jąc o tym, że ich ko­puł­ko­waty na­miot przy­po­mina kształ­tem volks­wa­gena gar­busa… Czy w środku nocy zjawi się łoś i na nich wsko­czy? A gdy już od­kryje swoją po­myłkę, to czy się wściek­nie? Samce ło­sia znane są ze swo­ich na­pa­dów zło­ści w okre­sie rui. Mogą wów­czas sta­no­wić po­ważne za­gro­że­nie.
Ale gdy wze­szło słońce, praw­do­po­do­bień­stwo tego, że zo­staną zmiaż­dżeni przez ło­sia, zda­wało się od­le­głe. Tak więc to też nie była sy­tu­acja gro­żąca śmier­cią, może co naj­wy­żej w gło­wie Nell.
Rok póź­niej pewną parę, która wy­brała się na wy­cieczkę tym sa­mym szla­kiem, za­ata­ko­wał w na­mio­cie, za­bił i czę­ściowo zjadł niedź­wiedź. Tig lu­bił po­tem po­wta­rzać, że „le­d­wie uszli z ży­ciem”. Od­tąd na głos czy­ty­wał Nell przed snem frag­menty książki Ataki niedź­wie­dzi. We­dług au­tora dzie­liły się one na dwie ka­te­go­rie: lu­dzi ata­ko­wały albo niedź­wie­dzie głodne, albo niedź­wie­dzice chro­niące młode. W każ­dym z tych przy­pad­ków na­le­żało po­stą­pić ina­czej, lecz nie ist­niał spo­sób, aby je prędko roz­róż­nić. Co mam ro­bić? Kiedy uda­wać trupa, kiedy ostroż­nie wy­co­fać się bo­kiem, a kiedy się bro­nić? Wiele za­le­żało też od tego, czy mó­wimy o niedź­wie­dziu czar­nym, czy o griz­zly. In­struk­cje były zło­żone.
– Nie wy­daje mi się, że po­win­ni­śmy czy­tać o tym przed snem – za­uwa­żyła Nell. Na­tknęli się na opo­wieść o ko­bie­cie, któ­rej niedź­wiedź od­gryzł rękę; w końcu jed­nak wal­nęła go w nos i tym spo­so­bem zdo­łała zwie­rzę prze­pę­dzić.
– Mu­siała mieć nerwy ze stali – stwier­dził Tig.
– Na pewno była w szoku – od­parła Nell. – W ta­kim sta­nie można mieć nad­ludzką moc.
– Przy­naj­mniej prze­żyła! – po­wie­dział Tig.
– Nie dziel skóry na niedź­wie­dziu, że tak po­wiem – skwi­to­wała Nell. – W końcu stra­ciła rękę.
Czy to ich po­wstrzy­mało przed cho­dze­niem na te wy­cieczki bez od­po­wied­niego sprzętu i przy­go­to­wa­nia? Nie. Tig co prawda ku­pił ja­kiś spray na niedź­wie­dzie. Zwy­kle pa­mię­tali, by go za­brać.

 
Wspo­mi­na­jąc te­raz te wszyst­kie sy­tu­acje – bo po ja­kimś cza­sie, po wielu zda­rze­niach, czło­wiek za­czyna wspo­mi­nać – Nell za­sta­na­wia się, czy na­uki pana Fo­ote’a na coś by się wtedy przy­dały. Może przy po­ża­rze da­chu: gdyby Nell zdo­łała wy­cią­gnąć nie­przy­tom­nego Tiga z ni­skiego pod­da­sza, to mo­głaby mu zro­bić sztuczne od­dy­cha­nie, pod­czas gdy dom by się pa­lił. Ale zje­dze­nie przez niedź­wie­dzia lub zmiaż­dże­nie przez ło­sia? Przed tym by ich nie oca­liły.
Pan Fo­ote miał ra­cję: nie znamy dnia ani go­dziny. Nikt nie wie, jaki bę­dzie osta­teczny wy­nik. Tylko dla­czego na­zywa się to wy­ni­kiem, skoro ko­niec koń­ców nic z tego nie wy­nika? „Nie wyj­dziemy z tego żywi”, ma­wiał Tig żar­tem, choć to wcale nie był żart. A gdy­by­śmy znali dzień i go­dzinę, gdy­by­śmy po­tra­fili je prze­wi­dzieć, czy tak by­łoby le­piej? Nie: przez cały czas ży­li­by­śmy z po­czu­ciem żalu, opła­ku­jąc to, co się jesz­cze nie wy­da­rzyło.
Już le­piej za­cho­wać ilu­zję bez­pie­czeń­stwa. Le­piej im­pro­wi­zo­wać. Ma­sze­ro­wać przez zło­ci­sty je­sienny las, nie­zbyt przy­go­to­wa­nym, dźgać lód kij­kiem trek­kin­go­wym, pod­ja­dać cze­ko­ladę, sie­dząc na oszro­nio­nym pniu, obie­rać jajka na twardo skost­nia­łymi pal­cami i pa­trzeć, jak pró­szy pierw­szy śnieg i za­pada zmrok. Nikt nie wie, gdzie je­steś.
Czy na­prawdę byli tacy nie­ostrożni i ni­czego nie­świa­domi? Tak, na­prawdę. Nie­świa­do­mość do­brze im słu­żyła.

 
Wesprzyj nas