„Starzyński. Prezydent z pomnika” to nowe i na nowo napisane wydanie pierwszej książki Grzegorza Piątka – „Sanator”. Mityczny prezydent Warszawy zdjęty z piedestału.


Bohaterski prezydent, wzór patriotyzmu, mąż stanu – tak postrzegamy człowieka, który stał się symbolem walczącej Warszawy we wrześniu 1939 roku.

Czy jednak na pewno Stefan Starzyński był tak idealny?

Grzegorz Piątek rzetelnie i z pasją odtwarza życie i karierę Stefana Starzyńskiego. Pokazuje despotycznego polityka, ale również autentycznie zaangażowanego w sprawy miasta działacza, opisuje mity, które nawarstwiły się przez lata.

Dzięki temu otrzymujemy wielowymiarowy, pasjonujący portret jednej z najbardziej znanych postaci przedwojennej elity politycznej.

 
Grzegorz Piątek
Starzyński. Prezydent z pomnika
Wydawnictwo W.A.B.
Nowa, bardzo zmieniona wersja biografii Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 


Dlaczego przepisałem na nowo biografię Stefana Starzyńskiego

Żadna historia nie zostanie opowiedziana raz na zawsze. Już, już myślimy, że się udało, ale minie trochę czasu i zechcemy zadać jej nowe pytania. Często są to pytania, które wcześniej nie przyszłyby do głowy. Dzisiaj pytanie, jutro odpowiedź, a w odpowiedzi na tę odpowiedź – kolejne pytania. Wydanie książki nie musi więc zamykać tematu. Wręcz przeciwnie, może otworzyć go na nowo. Książka może być jak kamyk rzucony na gładką powierzchnię czasu: burzy spokojne wody i sprawia, że na wierzch wypływają niewidoczne przedtem fakty, a te, które dotąd dryfowały bezładnie, każdy oddzielnie, zaczynają się wreszcie łączyć w całość.
Przez dziewięć lat, które minęły od ukończenia Sanatora. Kariery Stefana Starzyńskiego, objawiły się nowe źródła, nowe opinie i interpretacje. Jakieś zdarzenia okazały się ważniejsze, a te czy inne materiały – mniej wiarygodne. Niektóre reakcje na książkę sprawiły natomiast, że zmieniłem perspektywę. Pracując nad drugim wydaniem, miałem też ten luksus, że mogłem przyjrzeć się kolejnej porcji materiałów. Wreszcie wziąłem do ręki rodzinne zdjęcia i kilka prywatnych listów Starzyńskiego przekazanych przez profesora Mariana Marka Drozdowskiego do Archiwum Państwowego w Warszawie. Trafiłem na dziesiątki kolejnych artykułów i wzmianek prasowych. Otworzyłem pewien dziennik, który wszyscy mieliśmy pod nosem. Przeklikałem się przez zdigitalizowane w ostatnich latach potężne zbiory zdjęć Tadeusza Przypkowskiego czy raportów, które Starzyński pisał w czasie pierwszej wojny światowej, a o których istnieniu przedtem ani ja, ani chyba żaden z badaczy zajmujących się jego życiem nie mieliśmy pojęcia. Dotarłem do też wcześniej nieznanych teczek osobowych matki Stefana, które rzuciły nieco więcej światła na najsłabiej udokumentowany okres jego życia, czyli dzieciństwo. Dzięki tym znaleziskom mogę tym razem pokazać nie tylko więcej głównego bohatera, ale też jego rodziców, braci, obu żon, kochanki, przyjaciół, adresów. Więcej jest też Warszawy, którą w Sanatorze trochę zaniedbałem, za bardzo chyba podniecony biografią polityczną.
Jestem winien wdzięczność dwojgu badaczom, którzy w międzyczasie szczegółowo opracowali dwa zagadnienia. Doktor Beata Michalec w książce Stefan Starzyński – gospodarz stolicy w latach 1934–1939 zamieściła szczegółowe kalendarium prezydentury, a profesor Tomasz Szarota opublikował fascynującą książkę Tajemnica śmierci Stefana Starzyńskiego, w której podważył przytoczone przeze mnie przedtem w dobrej wierze ustalenia. Tego wątku tutaj jednak nie rozwinąłem, tylko skorygowałem, a osoby ciekawe rozważań Szaroty, które bynajmniej nie przynoszą definitywnej odpowiedzi, odsyłam do jego książki.
To miała być tylko korekta Sanatora, wydanie drugie poprawione, ale zacząłem gęsto kreślić i uzupełniać. Tak się rozpędziłem, że pozwoliłem sobie zmienić nawet tytuł. Nie tylko dlatego, że wszyscy przekręcali go na Senatora, ale właśnie po to, by podkreślić, że traktuję tę książkę jako niezależne dzieło. Zmieniłem początek i zakończenie, a obszerne fragmenty napisałem od nowa. Mimo wszystko nie jest to „wersja reżyserska” wzbogacona o kilkadziesiąt minut wyciętych w pierwotnym montażu ani „platynowa edycja” z materiałem, który nie zmieścił się na pierwszym winylu, wersjami demo i live oraz stronami b singli. Kiedy wróciłem do Sanatora, najpierw zaskoczyło mnie, że jest to najdłuższa ze wszystkich moich książek, a gdy już zagłębiłem się w treść, uznałem ją za przegadaną. Być może jako niepewny debiutant chciałem się pochwalić, jak bardzo się napracowałem, i umieścić jak najwięcej? Ta książka jest więc krótsza. Krótsza, za to gęstsza, mniej rozcieńczona. Uprościłem też jej konstrukcję. Mimo to zaczyna się od końca.

Zakończenie

Chociaż od wkroczenia Niemców minął miesiąc, Starzyński wciąż był prezydentem Warszawy. Pod nadzorem okupantów, ale wciąż prezydentem. Już nie stolicy, ale wciąż Warszawy.
Kilka lat wcześniej, przekonując o potrzebie radykalnej modernizacji tkanki miejskiej, zapowiadał:
– Warszawa przejdzie jeszcze okres burzenia, jak Paryż, Rzym lub inne miasta1.
Nie mógł przypuszczać, jak prędko i w jak koszmarny sposób spełni się jego życzenie. Bomby i pociski zrujnowały około dwunastu procent zabudowy, zniszczyły elektrownię, gazownię, wodociągi i tramwaje. W panoramie Śródmieścia straszyły wypalone bryły Zamku Królewskiego i Teatru Wielkiego. Pozbawione dachów i okien, dumne niegdyś gmachy stały teraz nagie, upokorzone. Jak całe miasto, jak całe państwo, które zawaliło się w ciągu paru tygodni.
Na gruzach przeszłości architekci wyobrażali już sobie kształt przyszłości. Na razie nie wiadomo było, skąd wziąć pieniądze i materiały, ale przecież prędzej czy później odbudowa ruszy. Nie chcieli pozwolić na odtworzenie błędów. Wiedzieli, gdzie trzeba poszerzyć czy przebić ulicę, wyrównać czy rozluźnić zabudowę. Plany, które jeszcze wczoraj mogły się wydawać narysowane zbyt śmiałą kreską, teraz nabierały więcej realizmu.
Przed południem 27 października 1939 roku odwiedził więc Starzyńskiego architekt Lech Niemojewski i w imieniu całego środowiska zaoferował pomoc w szacowaniu strat i planowaniu odbudowy2. Prezydent wysłuchał go życzliwie3. Później miał się widzieć z szefem Wydziału Planowania Stanisławem Różańskim, więc mógł niezwłocznie przekazać sprawę w odpowiednie ręce.
Gdy Niemojewski wyszedł, Starzyński został sam na sam z dyrektorem Muzeum Narodowego Stanisławem Lorentzem, który po kapitulacji stał się jego najbliższym współpracownikiem. Tak bliskim, że nocował na kozetce w pokoju sąsiadującym z gabinetem prezydenta4. Tak bliskim, że razem o siódmej–ósmej zaczynali każdy poranek, razem jedli posiłki, razem, aż do późnego wieczora, pracowali5.
Nagle do gabinetu weszło dwóch oficerów Gestapo i zapytało, który z panów jest prezydentem. Starzyński sięgnął po płaszcz i kapelusz, ale usłyszał, że nie musi się ciepło ubierać, bo zawiozą go autem i niedługo wróci6. Lorentz też zaczął się szykować do wyjścia. W przeciwieństwie do prezydenta świetnie mówił po niemiecku, więc zawsze towarzyszył mu w rozmowach z okupantami. Jeden z gestapowców oznajmił jednak, że przyjechali tylko po Starzyńskiego. Ten poprosił Lorentza, by wyjaśnił, że potrzebuje go jako tłumacza. Nie poskutkowało, więc tylko uścisnął mu dłoń i bez słowa wyszedł7. Eskortowany przez Niemców, minął jeszcze Różańskiego, który czekał w sekretariacie na swoje spotkanie8, i odtąd nikt w ratuszu go nie zobaczył. Może jakiś cień mignął Lorentzowi, który stojąc w oknie, odprowadził wzrokiem samochód ruszający z dziedzińca9.
Starzyński został być może wezwany przez naczelnika policji, pułkownika von Classena. Nie byłaby to pierwsza ich rozmowa i zwykle trwały one krótko. Niemcy ponoć bardzo pilnowali pory obiadu, więc spodziewano się, że przed pierwszą będzie po wszystkim i prezydent wróci do ratusza10. Lorentz wspominał wprawdzie, że gestapowcy przyszli po prezydenta około drugiej, ale w powojennych relacjach mylił nawet datę, mógł zatem pomylić i godzinę. Mniejsza o to. Najistotniejsze, że Starzyński nie wrócił na noc, nie wrócił też rano. Lorentz próbował interweniować u nadzorującego ratusz komisarza Helmuta Otto, ale ten powiedział, że nic nie wie i nic nie wskóra. Niedługo zresztą został odwołany i wyjechał z Warschau. Tymczasem niemieccy oficerowie wrócili do ratusza, pewnie w poszukiwaniu kompromitujących materiałów11.
Po dwóch dniach od uprowadzenia prezydenta jakiś nieznajomy zaczepił Lorentza w ratuszu. Dopiero po wojnie okazało się, że był to zastępca komisarza aresztu aspirant Olech Szumski12. Wtedy jednak się nie przedstawił. Powiedział tylko, że chciałby porozmawiać o brakach żywności i opału w areszcie. Lorentz odparł, że takie sprawy nie leżą w jego gestii, ale mężczyzna nalegał, że właśnie jemu musi o wszystkim opowiedzieć. Gdy w końcu znaleźli się sam na sam, wyjawił, z czym tak naprawdę przyszedł:
– Przysyła mnie prezydent Starzyński. Dziś go do nas przywieziono.
Wręczył Lorentzowi karteczkę z grypsem. Starzyński wymieniał nazwiska ludzi, o których pytali go śledczy, i prosił, aby ich ostrzec. Potrzebował też słownika, żeby wypełnić jakieś kwestionariusze13.
Starzyńskiego najpierw przesłuchiwano w głównej siedzibie Gestapo, w alei Szucha, a następnie przewieziono do tak zwanego Bristolu, czyli Aresztu Centralnego przy Daniłowiczowskiej, który tyłami stykał się z ratuszem14. Później trafił do więzienia na Rakowieckiej. Informację o tym przekazała funkcjonariuszka służby więziennej, a jednocześnie agentka właśnie utworzonej podziemnej organizacji Służba Zwycięstwu Polski, podkomisarz Michalina Wojciechowska. Z Rakowieckiej prezydenta przewieziono do dawnego więzienia kobiecego obok Pawiaka, zwanego Serbią. Tam siedział w całkowitej izolacji, wypuszczano go tylko do odśnieżania15. Dzięki polskiemu personelowi mógł jednak utrzymywać kontakt z rodziną. W jedną stronę szły paczki, w drugą grypsy. Starzyński uspokajał, że czuje się lepiej i że w ogóle jest dobrej myśli16.
Rezonu nie traciła też warszawska ulica. Szła Gwiazdka, a kolędnicy śpiewali:

Zabraliście Starzyńskiego.
Warszawskiego prezydenta.
My Hitlera w drugie święta!17

Tymczasem Służba Zwycięstwu Polski zaczęła planować odbicie więźnia. Tajna siatka miała ułatwić mu ucieczkę i zniknięcie, załatwiono ubrania i fałszywe dokumenty. Zgodnie z planem trzech pracowników więzienia upiło Niemców i otworzyło celę18. Strażniczka Irena Wirszyłło, również agentka SZP, weszła ze słowami:
– Czas uciekać, panie prezydencie, wszystko gotowe, każda chwila opóźnienia może być zgubą.
Ale Starzyński zdecydował inaczej:
– Zostanę, za wielu spośród was zapłaciłoby za mnie życiem, wytrwam do końca19.
Jak twierdził inny ze spiskowców, Emil Kumor, prezydent dodał, że nie wierzy, by w jego przypadku Niemcy posunęli się do ostateczności20. Jednak kiedy w wigilię Bożego Narodzenia szwagierka, Maria Starzyńska, przyniosła mu obiad, usłyszała, że został wywieziony w nieznanym kierunku21.
Ciała Starzyńskiego nigdy nie znaleziono.
Nie ma ciała, ale jest zbrodnia. To, że prezydent padł ofiarą niemieckiego terroru, jest pewne, natomiast do dziś nie udało się ustalić, gdzie, kiedy i z czyjej ręki zginął.
Byli tacy, którzy twierdzili, że widzieli prezydenta wśród ofiar grupowej egzekucji w Natolinie, w listopadzie 1939 roku, ale jej data nie zgadza się z datami jego pobytu w warszawskich więzieniach, a gdy ponad trzydzieści lat później we wskazanym miejscu wykopano zwłoki, nie było wśród nich szczątków Starzyńskiego22. Może więc rozstrzelano go pod koniec grudnia w ogrodach sejmu? Tu chronologia się zgadza, ale też nie znaleziono ciała. Może więc Starzyński, tak jak później dowódca Armii Krajowej generał Stefan „Grot” Rowecki, został wywieziony w głąb Niemiec potajemnie, by zniknąć – jak ujął to Hitler – „w nocy i we mgle. Na zawsze”?23 Nie brakuje świadectw i poszlak wskazujących na jego pobyt w trzech więzieniach w Berlinie, w obozach w Dachau i Mittelbau-Dora czy na rozstrzelanie w fabryce w Wittenberge. Świadkowie mówili też o próbach zmuszenia Starzyńskiego, by zaapelował do Polaków o sformowanie oddziałów, które u boku Wehrmachtu ruszyłyby na Związek Radziecki.
Śledztwo rozpoczęte w 1969 roku przez sędzię Lidię Kwiatkowską z ramienia Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu zawieszono w 1972 roku, bez rozstrzygnięcia. Zostało wznowione dopiero w 2005 roku przez Instytut Pamięci Narodowej. Prokuratorka Małgorzata Kuźniar-Plota zakończyła je w 2014 roku wnioskiem, że Stefan Starzyński nie został nigdzie wywieziony, tylko zamordowany w Warszawie między 21 a 23 grudnia24. Przeważyło świadectwo byłego tłumacza Gestapo w Warszawie Ernsta Komarka. Zeznał on, że trzech funkcjonariuszy SS opowiedziało mu, że zastrzelili Starzyńskiego przy próbie ucieczki25. Kiedy już wydawało się, że sprawa została raz na zawsze zamknięta, historyk Tomasz Szarota w książce Tajemnica śmierci Stefana Starzyńskiego jeszcze raz przeanalizował wszystkie tropy, wszystkie dostępne materiały i przekonująco wykazał, że IPN oparł rozstrzygnięcie na wątłych podstawach i nadal nie można wykluczyć innych wariantów.
Tajemnica wciąż intryguje i być może nigdy nie doczeka się rozwiązania. Jak przyznaje Szarota, na przeszkodzie stoi „brak jakichkolwiek dokumentów niemieckich”26. Minęło zbyt wiele czasu, by powołać świadków, więc dopóki w którymś z niemieckich, polskich lub rosyjskich archiwów nie wypłynie jakiś utajniony lub źle odłożony papier albo ktoś, opróżniając stare szuflady, nie trafi na list dziadunia, w którym ten chwali się, że załatwił prezydenta Warszawy, zagadka pozostanie zagadką.
Mnie, mimo wszystko, ciekawsze i bardziej pouczające wydaje się nie to, jak Starzyński zginął, tylko jak żył. W końcu do dziś uchodzi w Warszawie nie tylko za bohatera, ale też za najlepszego prezydenta w historii, wzorowego gospodarza i urbanistycznego wizjonera. W 2000 roku wygrał plebiscyt na Warszawiaka Stulecia, a na jego schedę uparcie powołują się kolejni pretendenci do prezydenckiego fotela. Starzyńskim okładają się uczestnicy politycznego sporu. Kiedy w 2013 roku eklektyczna koalicja przeciwników Hanny Gronkiewicz-Waltz doprowadziła do rozpisania referendum w sprawie jej odwołania, na mieście zawisły plakaty ze zdjęciem Starzyńskiego i hasłem „Oni marzyli o wielkiej Warszawie”. Że niby ona nie.
Prezydent zniknął w cieniu własnego pomnika, wraz ze swoimi poglądami, rozterkami, kompleksami i aspiracjami. W niepamięć poszły wątpliwości, niejednoznaczne oceny i krytyczne opinie. Tym bardziej na jego postać można projektować dowolne fantazje na temat utraconej świetności Warszawy i chwały II Rzeczypospolitej, dobrych rządów i bohaterstwa.
A przecież za życia wzbudzał kontrowersje. Władysław Bartoszewski twierdził, że Starzyński podbił serca dopiero we wrześniu 1939 roku27, kiedy jako jeden z nielicznych przedstawicieli władz, właściwie jedyny pierwszoplanowy polityk obozu rządzącego, nie opuścił stolicy pierwszym dostępnym autem. Do tamtego momentu bywał często postrzegany nie jako ukochany ojciec miasta, ale jako narzucony przez rząd namiestnik, funkcjonariusz państwa wyposażonego w policję polityczną, cenzurę i obóz dla opozycji, przedstawiciel piłsudczykowskiej sitwy uzurpującej sobie monopol w każdej dziedzinie: od przemysłu po architekturę, od teatrów po samorządy.
Nawet jeśli przyjąć, że Starzyński był tak skuteczny, jak chcą jego wyznawcy, może warto się przyjrzeć, jakie stosował metody. Jakie idee i namiętności nim kierowały? Skoro był tak popularny, to jakimi sposobami walczył o poparcie i jak je utrzymywał? Jak zdobywał pozycję na scenie politycznej? Może istnieje jakaś recepta Starzyńskiego, przepis na karierę czy skuteczne rządzenie? A może, wielbiąc go, dajemy upust niebezpiecznej tęsknocie za silnymi rządami silnych facetów? Albo fantazji o bezideowym, technokratycznym zarządzaniu?
Jest zbrodnia, nie ma ciała, ale może da się dotrzeć do człowieka? Starzyński nie ułatwił biografom zadania. Nie prowadził intymnego dziennika, a pamiętników nie zdążył spisać. Nie utrzymywał bliskich stosunków z literatami czy salonowcami, którzy zostawili po sobie wylewne dzienniki czy plotkarskie wspomnienia. Nie należał do ludzi otoczonych efektowną mgławicą kompanów. Jego przyjaciel Julian Kulski oceniał po latach, że „Starzyńskiego więcej ludzi szanowało, niż lubiło”. Twierdził, że jego bezceremonialność i stanowczość wypowiadanych sądów „raziły wielu i zmniejszały krąg tych, co go lubili. Trzeba było długiej znajomości i długiej wspólnej pracy w służbie tym samym ideałom, aby stać się przyjacielem Starzyńskiego, aby go pokochać czy choćby polubić”28. Nieliczne jego przyjaźnie cementowało wspólne doświadczenie wojska, konspiracji czy służby publicznej.
Był bezustannie zajęty pracą i sprawami publicznymi, więc najwięcej śladów zostawił w oficjalnych źródłach: artykułach, przemówieniach i wywiadach publikowanych w prasie rządowej, w dokumentach miejskich i ministerialnych, na zdjęciach z uroczystości. Mówił najczęściej z kartki, a w jego tekstach wciąż powtarzały się te same tezy i te same dane. Pozowane fotografie, propagandowe broszury i wystawy – materiał na swój pomnik Starzyński przygotował mimochodem jeszcze za życia.
Może uda się zobaczyć mniej oficjalny, bardziej zniuansowany portret, jeśli zanurzyć się w te same gazety i dokumenty, które czytali współcześni, w dzienniki i listy pisane na bieżąco, bez autocenzury, wsłuchać się w pogłoski i przypuszczenia, które wstrząsały stolicą. Może wtedy uda się spojrzeć na niego tak jak wtedy, gdy historia nie była jeszcze Historią, ale doświadczaną na bieżąco rzeczywistością, a bohater tej książki – jedną z wielu postaci życia publicznego, jednym z wielu uczestników politycznej gry.
Aby zbliżyć się do Starzyńskiego, trzeba też – choć na moment, choć to bardzo trudne – zapomnieć o jego bohaterskiej śmierci. Zwłaszcza że było to tylko jedno z wielu możliwych zakończeń.

 
Wesprzyj nas