Tannerowie to trzej bracia i siostra. Ich wędrówki, spotkania, separacje, kłótnie, romanse, zatrudnienia i brak zatrudnienia są osnową dziwnej, zwiewnej, jaskrawej Walserowskiej tkaniny.
Bohater książki, Simon Tanner, trochę na podobieństwo autora, jest opętany niepohamowanym pragnieniem wolności.
Patrzy na świat i ludzi w zupełnie bezstronny sposób, nie z „wykształconą, zatkaną głową”. To prowadzi do najdziwniejszych konfliktów ze światem konwenansów i konformizmu.
Simon prowokuje i jednocześnie zawstydza: wyobraźnią, humorem, zdrowym rozsądkiem i materialną nieprzekupnością.
Robert Walser (1878−1956) podejmował się rozmaitych prac zarobkowych. Był lokajem, urzędnikiem bankowym, archiwistą. Równocześnie współpracował – dzięki pomocy brata i życzliwych wydawców – z czasopismami, przede wszystkim berlińskimi. Pogłębiający się kryzys psychiczny Walsera doprowadził w 1929 roku do konieczności umieszczenia go w zakładzie psychiatrycznym, gdzie pozostał aż do śmierci. Nie ma jednak jasności co do jego choroby, być może była to świadoma chęć izolacji od świata, ucieczka w marzenia i pisanie.
Przesycone autobiografizmem są trzy jego najbardziej znane powieści: Rodzeństwo Tanner (1907), Willa Pod Gwiazdą Wieczorną (1908), Jakub von Gunten (1909). Kiedy żył, jego twórczość nie cieszyła się uznaniem. Pozostawił po sobie tzw. mikrogramy, sceny, obrazki, szkice i najdłuższy mikrogram − powieść Zbój.
O mikrogramach pisze Małgorzata Łukasiewicz, tłumaczka Walsera: „W 1927 r. w liście do Maxa Rychnera […] [wyznaje Walser], że przed dziesięciu laty przebył poważny kryzys uniemożliwiający mu pisanie. […] ów kryzys definiuje jako «znużenie piórem», niewydolność fizyczną, ale zarazem duchową. Lekiem okazała się zmiana procedury. Mianowicie przyjął zasadę, by najpierw pisać ołówkiem, na brudno, a potem przepisywać to na czysto piórem. […] W pisaniu uczestniczy jeszcze jeden element materialny – podłoże, na którym utrwala się znaki. Karty mikrogramów to z reguły papier z odzysku: urzędowe blankiety, np. awiza pocztowe, rachunki, rewersy kart z kalendarza, druki reklamowe, koperty, arkusze korekt. Byle co, ale zawsze starannie wybrane i przygotowane, np. przycięte do formatu, który odpowiadał piszącemu. I zawsze skrupulatnie wypełnione: na jednej karcie Walser z przemyślnością biegłego metrampaża umiał pomieścić kilka osobnych utworów, niekiedy wpisywanych tak, że aby je odczytać, trzeba kartę obracać, bo kolumny pisma biegną w różnych kierunkach. Wizualnie tworzą bardzo misterną kompozycję, ale bez użycia specjalnych przyrządów optycznych są nieczytelne”.
Rodzeństwo Tanner
Przekład: Małgorzata Łukasiewicz
Seria „Proza Światowa”
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 19 kwietnia 2024
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego ranka młody mężczyzna o chłopięcym wyglądzie wszedł do księgarni i poprosił, by przedstawiono go pryncypałowi. Życzeniu jego uczyniono zadość. Księgarz, starszy człowiek bardzo godnej postawy, popatrzył na trochę nieśmiało stojącego przed nim młodzieńca i zachęcił go do mówienia.
– Chcę zostać księgarzem – rzekł młody adept – tęsknię do tego i nie wiem, co mogłoby mnie powstrzymać od wprowadzenia mego zamiaru w czyn. Zawsze wyobrażałem sobie, że księgarstwo to rzecz wspaniała, i nie pojmuję, dlaczego nadal mam usychać z dala od tego, co jest tak miłe i piękne. Widzi pan, tak jak tu przed panem stoję, pewien jestem, że nadaję się wprost znakomicie do sprzedawania książek w pańskim sklepie, tylu, ile pan tylko zechce sprzedać. Jestem urodzonym sprzedawcą: układny, sprawny, grzeczny, prędki, rezolutny, szybki w decyzji, biegły w liczeniu, uważny, uczciwy, a przecież nie tak po głupiemu uczciwy, na jakiego może wyglądam. Mogę opuścić cenę, jeśli stoi przede mną student biedaczyna, albo wyśrubować, by zrobić przyjemność bogaczom, o których wolno mniemać, iż nieraz sami nie wiedzą, co począć z pieniędzmi. Zdaje się, że mimo młodego wieku znam się trochę na ludziach, poza tym kocham ludzi, chociaż są tacy różni; nigdy więc nie posłużę się swoją znajomością ludzi na ich niekorzyść, ale też nie przyszłoby mi do głowy szkodzić pańskim cennym interesom przez nadmierne względy dla niektórych biedaków. Jednym słowem: moja miłość do ludzi będzie wdzięcznie balansować na szalkach sprzedaży ze zmysłem kupieckim, który jest równie istotny i wydaje mi się w życiu równie konieczny jak dusza przepełniona miłością – zachowam piękny umiar, tego może pan być z góry pewien.
Księgarz patrzył na młodego człowieka z uwagą i zdumieniem. Zdawał się wahać, czy jego vis-à-vis, przemawiające tak pięknie, robi na nim dobre wrażenie, czy nie. Nie umiał tego rozstrzygnąć, był poniekąd oszołomiony i w zakłopotaniu spytał łagodnie:
– Czy mógłbym, mój młody panie, zasięgnąć w stosownym miejscu jakichś informacji o panu?
– W stosownym miejscu? – odparł zagadnięty. – Nie wiem, co nazywa pan stosownym miejscem! Wydawałoby mi się właściwsze, gdyby nie szukał pan żadnych informacji. Bo i u kogo, i w jakim celu? Niejedno panu o mnie powiedzą, ale czy to wystarczy, aby pana uspokoić co do mojej osoby? Cóż by pan o mnie wiedział, gdyby panu powiedziano na przykład, że pochodzę z bardzo dobrej rodziny, mój ojciec jest człowiekiem godnym szacunku, moi bracia porządnymi, obiecującymi ludźmi, a ja sam jestem całkiem do rzeczy, trochę szaławiła, ale rokujący pewne nadzieje, mimo wszystko można mi trochę zaufać i tak dalej? Nie wiedziałby pan o mnie zgoła nic i nie miałby pan absolutnie żadnego powodu, by z mniejszymi już obawami przyjąć mnie na sprzedawcę do swego sklepu. Nie, panie, informacje z reguły niewarte są funta kłaków, a jeśli wolno mi panu, człowiekowi starszemu, udzielać rad, to stanowczo to panu odradzam, bo wiem, że gdybym był zdolny podejść pana i zawieść nadzieje, jakie by pan na podstawie uzyskanych informacji we mnie pokładał, to zrobiłbym to tym skuteczniej, im lepiej brzmiałyby rzeczone informacje, które okazałyby się kłamliwe, bo dobrze o mnie świadczyły. Nie, szanowny panie, jeśli zamierza pan skorzystać z moich usług, to proszę okazać nieco więcej odwagi niż większość szefów, z którymi miałem do czynienia, i zatrudnić mnie na podstawie wrażenia, jakie na panu zrobiłem. Ponadto zaczerpnięte informacje mogłyby świadczyć o mnie tylko źle, prawdę powiedziawszy.
– Tak? A to dlaczego?
– Jak dotąd – ciągnął młody człowiek – zewsząd, gdzie byłem, szybko odchodziłem, bo nie w smak mi było trwonić młode siły w ciasnocie i zaduchu kancelarii, nawet jeżeli wedle powszechnej opinii były to najwytworniejsze kancelarie, na przykład w bankach. Dotychczas znikąd jeszcze mnie nie wyrzucono, z własnej woli porzucałem posady i urzędy, które wprawdzie obiecywały kariery i diabli wiedzą co jeszcze, które jednak, gdybym był został, zabiłyby mnie. Gdziekolwiek byłem, z reguły żałowano mego odejścia i ubolewano nad moimi poczynaniami, wróżono mi złą przyszłość, ale miano dość przyzwoitości, by życzyć mi szczęścia na dalszej drodze życia. U pana (tu głos młodego człowieka zabrzmiał naraz żarliwie), panie księgarzu, na pewno wytrwałbym długie lata. W każdym razie wiele przemawia za tym, by skłonić pana do wzięcia mnie na próbę.
Księgarz odrzekł:
– Podoba mi się pańska szczerość, przyjmę pana próbnie na tydzień. Jeśli pan się nada i wyrazi chęć pozostania u mnie, omówimy resztę.
Z tymi słowy, które dla ubiegającego się o posadę młodzieńca oznaczały zarazem chwilową odprawę, stary pan nacisnął dzwonek elektryczny, na co jak przyniesiony prądem zjawił się drobny, starszawy mężczyzna w okularach.
– Proszę dać zajęcie temu młodemu człowiekowi.
Okulary przytaknęły. W ten sposób Simon został pomocnikiem księgarskim. Młody człowiek nazywał się mianowicie Simon.
W tym samym mniej więcej czasie jeden z braci Simona, zamieszkały w pewnym mieście stołecznym i tam znany jako doktor Klaus, martwił się postępkami swych młodszych braci. Był to dobry, spokojny, obowiązkowy człowiek, który rad byłby widzieć, że jego bracia, tak jak i on sam, zdobyli mocną, nakazującą szacunek pozycję życiową. Tak jednak nie było, przynajmniej do tej pory, ba, było nawet odwrotnie, do tego stopnia, że doktor Klaus począł robić sobie w duchu wyrzuty. Powiadał sobie na przykład tak: Już od dawna miałbym wszelkie powody, by naprowadzić braci na dobrą drogę. Do tej pory to zaniedbałem. Jak mogłem zaniedbać ten obowiązek – i tak dalej. Doktor Klaus znał tysiące drobnych i wielkich obowiązków, a niekiedy mogło się wydawać, że chciał ich mieć jeszcze więcej. Należał do ludzi, którzy z potrzeby wypełniania obowiązków rzucają się na cały, bliski runięcia, stos wyłącznie przykrych obowiązków w obawie, że wymknie im się jakiś ukryty, trudno dostrzegalny obowiązek. Przysparzają sobie wiele chwil niepokoju z powodu niespełnionych obowiązków, nie myślą o tym, że każdy obowiązek ściąga na tego, kto się go podejmuje, nowy obowiązek, i uważają, że już spełnili coś w rodzaju obowiązku, gdy mroczna obecność tychże przyprawia ich o lęk i niepokoje. Łatwo mieszają się do wielu spraw, które, gdyby się tylko mniej skrupulatnie nad nimi zastanawiali, zgoła nic by ich nie obchodziły, i chcieliby także innych widzieć ugiętych pod podobnym ciężarem trosk. Patrzą zazwyczaj z zazdrością na ludzi swobodnych i wolnych od obowiązków i wymyślają im od lekkoduchów, bo tak pięknie, z tak lekko uniesioną głową suną przez życie. Doktor Klaus zmuszał się nieraz do pewnej niedużej, skromnej beztroski, ale zawsze powracał do szarych, posępnych obowiązków i marniał w ich władzy niczym w ciemnym lochu. W czasach, kiedy był jeszcze młody, miewał może niekiedy chętkę rzucić wszystko, ale brakowało mu siły, aby porzucić coś, co wyglądało na dopominający się spełnienia obowiązek, i pójść dalej z lekceważącym uśmiechem. Lekceważenie? Och, nigdy niczego nie zlekceważył! Gdyby tylko spróbował, serce by mu chyba pękło; zawsze myślałby z bólem o zlekceważonej sprawie. Nigdy niczego nie lekceważył i strawił swą młodość na układaniu i dociekaniu tego, co nigdy nie zasługiwało na dociekanie, badanie, miłość czy szacunek. Tak się zestarzał, a że mimo wszystko nie był wcale człowiekiem nieczułym ani pozbawionym fantazji, często wyrzucał sobie gorzko, że zaniedbał obowiązek zdobycia samemu odrobiny szczęścia. Było to kolejne zaniedbanie i dowodziło tylko najdobitniej, że właśnie ludziom obowiązkowym nigdy nie udaje się dopełnić wszystkich obowiązków, a przeto takim właśnie ludziom może się przydarzyć, że przeoczą główne obowiązki, by dopiero poniewczasie, gdy może już być za późno, znowu sobie o nich przypomnieć. Doktor Klaus niejednokrotnie bywał zasmucony, myśląc o błogim szczęściu, jakie go ominęło, o szczęściu związania się z młodą, miłą dziewczyną – musiałaby to być oczywiście dziewczyna z nieskazitelnej rodziny. Rozmyślając tak smętnie o samym sobie, pisał do swego brata Simona, którego szczerze kochał i którego poczynania w świecie budziły w nim niepokój, list mniej więcej tej treści:
Kochany bracie. Wydaje się, że nie masz wcale ochoty pisać o sobie. Być może nie wiedzie Ci się najlepiej i dlatego nie piszesz. Znowu, jak tyle już razy, nie masz stałego, pewnego zajęcia, siłą rzeczy dowiedziałem się o tym ku swemu ubolewaniu, i to od obcych ludzi. Od Ciebie, jak się zdaje, nie mogę już oczekiwać żadnej szczerej relacji. Wierzaj, to mnie boli. Tyle jest teraz spraw, które mnie niemile dotykają, czy i Ty, po którym zawsze sobie wiele obiecywałem, musisz przyczyniać się do zamącenia mego nastroju, z wielu przyczyn bynajmniej nie różowego? Mam jeszcze nadzieję, ale jeśli choć trochę kochasz nadal swego brata, nie pozwól, bym zbyt długo daremnie pokładał w Tobie nadzieje. Zrób wreszcie coś, co uprawniałoby do wiary w Ciebie, pod tym czy innym względem. Jesteś zdolny i masz, jak chętnie sobie wyobrażam, jasny umysł, jesteś też skądinąd mądry i we wszystkim, co mówiłeś, dawało się rozpoznać ów zdrowy rdzeń twej duszy, o którym zawsze wiedziałem. Dlaczego tedy, jeśliś poznał już mechanizmy tego świata, wciąż tak mało wytrwałości, wciąż tak szybkie przeskakiwanie do coraz to czegoś innego? Czy nie trwoży Cię Twoje własne postępowanie? Podejrzewam, że drzemie w Tobie niemało siły, skoro potrafisz znosić tę nieustanną zmianę zawodów, co do niczego nie prowadzi. Ja na Twoim miejscu dawno już zwątpiłbym w siebie. Doprawdy nie rozumiem Cię w tym punkcie, ale właśnie dlatego bynajmniej nie tracę nadziei, że wreszcie ujmiesz energicznie w garść swój los, skoro musiałeś już się przekonać aż nadto wyraźnie, że bez cierpliwości i dobrej woli niczego się na tym świecie nie osiągnie. A Ty wszak z pewnością chcesz coś osiągnąć. W każdym razie nie sądzę, byś był tak całkiem wyzbyty ambicji. Oto więc moja rada: bądź wytrwały, nagnij się przez trzy lub cztery krótkie lata do usilnej pracy, słuchaj przełożonych, pokaż, że potrafisz czegoś dokonać, ale także że masz charakter, a wówczas cały świat stanie przed Tobą otworem, jeśli masz ochotę podróżować. Świat i ludzie ukażą Ci się w całkiem nowym świetle, jeśli naprawdę jesteś kimś, jeśli możesz coś znaczyć w świecie. W ten sposób, jak mi się wydaje, znajdziesz w życiu jeszcze więcej satysfakcji niż uczony, który choć dokładnie poznał sprężyny wszelkiego bytu i działania, pozostaje przecież przykuty do ciasnego świata swego gabinetu, gdzie, mogę to rzec z własnego doświadczenia, często mu niewesoło na duszy. Nie jest jeszcze za późno, byś stał się naprawdę rzetelnym kupcem, a nie wiesz wszak, ile właśnie kupiec ma sposobności uczynić swoje życie życiem z gruntu pełnym życia. W obecnej Twojej sytuacji przemykasz się jedynie po zaułkach i szczelinach życia: trzeba z tym skończyć. Może powinienem był interweniować wcześniej, pociągnąć Cię raczej czynami niż tylko słowami napomnienia, ale nie wiem, czy przy Twoim dumnym nastawieniu, by zawsze i wszędzie samemu sobie dawać radę, prędzej bym Cię nie uraził, zamiast Cię rzeczywiście przekonać. Jak spędzasz teraz czas? Opowiedzże mi o tym. Ze względu na troskę, jaką we mnie wzbudzasz, zasługuję chyba na nieco więcej wylewności i szczerości z Twojej strony. Kimże ja jestem, aby się wystrzegać ufności i bezpośredniości w stosunku do mnie? Czy wydaję Ci się groźny? Co we mnie jest takiego, żeby mnie unikać? Czyżby okoliczność, że jestem „starszy” i być może wiem nieco więcej niż Ty? Wiedz tedy, że rad bym raz jeszcze być młody, nierozważny i nieświadomy. Nie jestem tak radosny, kochany bracie, jak powinien być człowiek. Nie jestem szczęśliwy. Może już za późno dla mnie na szczęście. Jestem teraz w wieku, kiedy mężczyzna, który nie ma jeszcze własnego domu, nie bez bolesnej tęsknoty myśli o tych szczęśliwcach, którzy zażywają błogiego widoku młodej kobiety dbającej o prowadzenie im gospodarstwa. Kochać dziewczynę to piękna rzecz, mój bracie. A to nie jest mi dane. Nie, nie musisz się mnie obawiać, to ja przecież po raz kolejny Cię poszukuję, piszę do Ciebie, mam nadzieję, że odpowiesz mi przyjaźnie i z zaufaniem. Jesteś może ode mnie bogatszy, masz więcej nadziei i daleko więcej praw żywić te nadzieje, masz plany i widoki, o których ja nawet nie marzę, nie znam Cię przecież już wcale, jakże zresztą mógłbym po latach rozłąki. Pozwól mi się znowu poznać i zmuś się, by do mnie napisać. Może dożyję jeszcze chwili, kiedy wszyscy moi bracia będą szczęśliwi; chciałbym przynajmniej wiedzieć, że Ty jesteś wesół i rad. Co robi Kaspar? Czy pisujecie do siebie? Co z jego sztuką? Chciałbym bardzo dowiedzieć się także czegoś o nim. Życzę Ci wszystkiego dobrego, bracie. Może wkrótce uda nam się porozmawiać. Twój Klaus.
Po upływie ośmiu dni, wieczorem, Simon wszedł do gabinetu pryncypała i zwrócił się do niego tymi słowy:
– Pan mnie rozczarował, proszę nie robić tej zdziwionej miny, nic nie pomoże, opuszczam dziś pańską firmę i proszę, by wypłacił mi pan moje pobory. Proszę, niech mi pan pozwoli się wypowiedzieć. Wiem aż nadto dobrze, czego chcę. W ciągu tych ośmiu dni nabrałem obrzydzenia do całego fachu księgarskiego, jeśli to ma polegać na tym, że od świtu do nocy, kiedy na dworze świeci najcudowniejsze zimowe słońce, tkwi się za pulpitem, zgina kark, bo pulpit jest dla mnie o wiele za mały, pisze jak pierwszy lepszy głupi skryba i spełnia czynności, które nie przystoją memu umysłowi. Mogę zajmować się czymś zupełnie innym, panie księgarzu, niż to, co mi tu dano do roboty. Sądziłem, że będę mógł sprzedawać u pana książki, obsługiwać wytwornych ludzi, kłaniać się nisko i mówić do widzenia kupującym, gdy zabierają się do opuszczenia sklepu. Myślałem też, że będę miał sposobność wniknąć w tajniki księgarstwa, a w wyglądzie i biegu interesów uchwycić obraz świata. Ale nic z tego. Myśli pan, że tak źle z moją młodością, że muszę garbić się i dusić w nikomu niepotrzebnej księgarni? Myli się pan też, jeśli pan uważa, że plecy młodego człowieka są po to, żeby je garbić. Dlaczego nie dał mi pan dobrego, porządnego, odpowiedniego dla mnie pulpitu na amerykańską modłę? Jeśli już chce się kogoś zatrudnić, to, moim zdaniem, trzeba też umieć o niego zadbać. A tego pan, zdaje się, nie umiał. Bóg wie czego się wymaga od początkującego pracownika: żeby był pilny, wierny, punktualny, taktowny, trzeźwy, skromny, żeby zachowywał umiar i wiedział, do czego zmierza i tak dalej. Ale komu przyszłoby na myśl wymagać jakichkolwiek zalet od pana pryncypała? Czy mam poświęcić moje siły, moją chęć czynu, moje zadowolenie z siebie i wybitny talent w tym kierunku z powodu starego, nędznego, ciasnego pulpitu w księgarni? Nie, prędzej już przyszłoby mi do głowy iść do wojska i zaprzedać całą swoją wolność tylko po to, by się jej w ogóle pozbyć. Nie lubię, łaskawy panie, posiadać niczego połowicznie, wolę już należeć do tych, co w ogóle nic nie posiadają, wtedy przynajmniej należy do mnie moja dusza. Pomyśli pan, że nie wypada przemawiać tak gwałtownie ani że nie jest to stosowne miejsce do wygłaszania przemówień – zgoda, już milczę, proszę mi wypłacić, co mi się należy, a więcej już mnie pan nie zobaczy.
Stary księgarz był niepomiernie zdumiony, słysząc te słowa z ust spokojnego, nieśmiałego młodego człowieka, który przez osiem dni tak rzetelnie pracował. Z sąsiedniego pomieszczenia przypatrywało i przysłuchiwało się scenie pięciu pracowników i posługaczy, zbitych w ciasną gromadkę. Księgarz rzekł:
– Gdybym się tego po panu był spodziewał, panie Simonie, namyśliłbym się, zanimbym panu dał pracę w mojej firmie. Pan wydaje się człowiekiem osobliwie niestałego usposobienia. Nie odpowiada panu pulpit i od razu wszystko panu nie odpowiada. Z jakich stron świata pan pochodzi i czy żyją tam tylko młodzi ludzie pańskiego pokroju? Widzi pan, jak się pan zachowuje wobec mnie starszego. Pan sam przecież nie wie, co się panu roi w niedojrzałej głowie. No, nie będę pana powstrzymywał przed odejściem, tu są pieniądze, ale szczerze mówiąc, nie sprawiło mi to przyjemności.
Księgarz wypłacił pieniądze, Simon zgarnął je do kieszeni.
Przyszedłszy do domu, znalazł na stole list od brata, przeczytał go i pomyślał w duchu: To dobry człowiek, ale nie napiszę do niego. Nie umiem opisać swego położenia, zresztą nie jest warte opisywania. Nie mam powodów, by narzekać ani też by skakać z radości, wszystko skłania mnie do milczenia. To prawda, co pisze, ale właśnie dlatego zostańmy przy tej prawdzie. Jeśli jest nieszczęśliwy, sam musi się z tym uporać, ale wcale nie wierzę, by był aż tak nieszczęśliwy. To tylko tak brzmi w liście. W trakcie pisania po prostu ciągnie człowieka do nieostrożnych wynurzeń. W listach chce zawsze dojść do głosu dusza i z reguły się kompromituje. Lepiej nie odpisywać.
Na tym stanęło. Simona przepełniały myśli, piękne myśli. Kiedy myślał, całkiem mimo woli przychodziły mu do głowy piękne myśli. Następnego ranka, słońce świeciło jasno, Simon zgłosił się do biura pośrednictwa pracy. Mężczyzna, który siedział tam i pisał, podniósł się. Znał bardzo dobrze Simona i zwykł zachowywać się wobec niego z rodzajem kpiącej, sympatycznej poufałości.
– Ach, pan Simon! Pan znowu tutaj! W jakiejże to sprawie pan przychodzi?
– Szukam posady.
– Już tyle razy szukał pan u nas posady, chciałoby się niemal rzec: szuka pan posad z niezwykłą szybkością.
Mężczyzna roześmiał się, ale delikatnie, gdyż do prostackiego śmiechu był niezdolny.
– Gdzie był pan ostatnio zatrudniony, jeśli wolno spytać?
Simon odparł:
– Byłem pielęgniarzem i okazało się, że posiadam wszelkie dane na to, by pielęgnować chorych. Dlaczego to wyznanie tak pana dziwi? Czy to takie strasznie dziwne, jeśli człowiek w moim wieku chwyta się różnych zawodów, jeśli próbuje okazać się użyteczny najrozmaitszym ludziom. Uważam, że to dobrze o mnie świadczy, bo robię przy tym coś, co wymaga niejakiej odwagi. Nie uraża to bynajmniej mojej dumy, przeciwnie, chlubię się poniekąd tym, że potrafię rozwiązać wszelkiego rodzaju życiowe zadania i nie drżę przed trudnościami, które odstraszają większość ludzi. Mogę się na coś przydać, ta pewność wystarcza, aby zadowolić moją dumę. Chcę być użyteczny.
– Więc dlaczego nie został pan przy pielęgniarstwie? – spytał mężczyzna.
– Nie mam czasu, by tkwić w jednym i tym samym zawodzie – odparł Simon – i nigdy nie przyszłoby mi na myśl spocząć jak tylu innych na laurach jednego zawodu niczym na puchowej pierzynie. Nie, tego nie potrafię, choćbym żył tysiąc lat. Raczej pójdę do wojska.
– Niech pan uważa, żeby się na tym nie skończyło.
– Są jeszcze inne wyjścia. Z tym wojskiem to tylko takie moje powiedzonko, przyzwyczaiłem się tak kończyć swoje przemowy. Młody człowiek taki jak ja ma przed sobą mnóstwo możliwości. Mogę latem iść do chłopa, pomagać mu w polu, żeby zbiory znalazły się na czas pod dachem, przyjmie mnie z radością i doceni moje siły. Da mi jeść, dobrze jeść, bo na wsi dobrze się gotuje, jak będę odchodził, wciśnie mi w rękę trochę grosza, a jego córka, hoża, śliczna jak obrazek dziewczyna, uśmiechnie się do mnie na pożegnanie tak, że długo jeszcze będę o tym myślał, wędrując dalej. Cóż to szkodzi wędrować, nawet jeśli pada deszcz albo śnieg, jeśli człowiek jest zdrów i o nic więcej nie dba. Pan siedzi tu w ciasnym kącie i nie wyobraża sobie, jak wspaniale jest chodzić po gościńcach. Pełno tam kurzu, tak, pełno kurzu, jeśliby kto pytał. Potem wyszukać sobie chłodne miejsce na skraju lasu, a kiedy się tak leży, oczy zażywają najwspanialszego widoku, zmysły wypoczywają w naturalny sposób, a umysł może sobie rozmyślać wedle swej ochoty i upodobania. Powie pan na to, że inni także mogą to mieć, na przykład pan, w czasie urlopu. Ale cóż to jest urlop! Śmiechu warte. Nie chcę mieć nic wspólnego z urlopem. Po prostu nienawidzę urlopów. Niech mi się pan tylko nie wystara o posadę z urlopem. Urlop nie ma dla mnie najmniejszego uroku, umarłbym, gdybym dostał urlop. Chcę walczyć z życiem, choćby mi przyszło paść, nie chcę zażywać wolności ani wygody, nienawidzę wolności, jeśli mi się ją rzuca tak jak psu kość. Ma pan swój urlop. Jeśli pan myśli, że stoi przed panem człowiek, któremu marzy się urlop, to się pan myli, ale mam niestety wszelkie powody do przypuszczeń, że w istocie tak pan o mnie myśli.
– Jest do objęcia posada pomocnika u adwokata, mniej więcej na miesiąc. Czy to panu odpowiada?
– Oczywiście, proszę pana.
W ten sposób Simon znalazł się u adwokata. Zarabiał tam całkiem nieźle i był zupełnie szczęśliwy. Nigdy świat nie wydawał mu się tak piękny jak w okresie adwokackim. Zawierał miłe znajomości, w ciągu dnia pisał łatwo i bez wysiłku, podliczał rachunki, pisał pod dyktando, na czym się świetnie znał, ku swemu zdumieniu zachowywał się wprost czarująco, tak iż przełożony otaczał go troskliwymi względami, każdego popołudnia pił herbatę, a pisząc, w marzeniach ulatywał w jasny przestwór za oknem. Marzyć, a przy tym nie zaniedbywać swoich obowiązków, oto co świetnie umiał. Zarabiam tyle, myślał sobie, że mógłbym z tego utrzymać młodą żonę. Często zdarzało się, że gdy pracował, przez okno świecił księżyc, było to coś cudownego.
Wobec swej przyjaciółki Rosy Simon wypowiadał się następująco:
– Mój adwokat ma długi czerwony nos i jest tyranem, ale radzę z nim sobie doskonale. Przyjmuję jego zrzędliwy, despotyczny sposób bycia jak dowcip i sam się dziwię, jak łatwo podporządkowuję się wszystkim jego poleceniom, nawet najgłupszym. Uwielbiam, kiedy dochodzi do spięć, to mi się podoba, to mnie wynosi poniekąd na wyżyny i wzmaga chęć do pracy. Adwokat ma piękną, smukłą żonę, którą chciałbym malować, gdybym był malarzem. Niech mi pani wierzy, ta kobieta ma niezwykle duże oczy i wspaniałe ramiona. Często wynajduje sobie coś do roboty w biurze; z jaką wyższością musi patrzeć wtedy na mnie, biednego skrybę. Drżę, kiedy patrzę na takie kobiety, drżę cały, a jednocześnie jestem szczęśliwy. Pani się śmieje? Przyzwyczaiłem się niestety do bezgranicznej szczerości wobec pani i mam nadzieję, że to się pani we mnie podoba.
Rosa w istocie lubiła szczerość. Była to osobliwa dziewczyna. Jej oczy lśniły czarownym blaskiem, a usta miała wprost przepiękne.
Simon ciągnął dalej:
– Kiedy o ósmej rano idę do pracy, czuję się tak cudownie spokrewniony ze wszystkimi, którzy także idą na ósmą. Współczesne życie to jedne wielkie koszary! A przecież właśnie ta jednostajność jest piękna i zastanawiająca. Tęskni się ciągle do czegoś, co ma nastąpić, co musi się zdarzyć. Człowiek jest tak bardzo niczym, tak wielkim biedakiem, czuje się tak zagubiony wobec całej tej uczoności, porządku i precyzji. Wstępuję po czterech schodach na górę i wchodzę, mówię ,,dzień dobry” i zaczynam pracę. Boże, jak niewiele mam do zrobienia, jak mało umiejętności się ode mnie wymaga. Nikt nie podejrzewa, że byłbym zdolny również do innych rzeczy. Ale teraz odpowiada mi ten uroczy brak pretensji ze strony pracodawcy. Przy pracy mogę myśleć, mam wszelkie widoki na to, by stać się myślicielem. Często myślę o pani!
Rosa roześmiała się.
– Hultaj z pana! Ale proszę mówić dalej, to mnie zajmuje.
– Świat jest właściwie wspaniały – ciągnął Simon. – Mogę tu siedzieć u pani i nikt mi nie przeszkadza godzinami z panią rozmawiać. Wiem, że pani chętnie mnie słucha. Uważa pani, że w tym, co mówię, jest jakiś wdzięk, a teraz nie mogę się powstrzymać od śmiechu na myśl, żem to powiedział. Ale tak już jest, że mówię wszystko, co mi przyjdzie na myśl, choćby to miała być na przykład akurat pochwała samego siebie. Potrafię się z równą łatwością także zganić i nawet rad jestem, jak mam do tego okazję. Dlaczego nie miałoby się mówić wszystkiego. Ileż to tracimy, gdy chcemy wszystko najpierw dokładnie zbadać. Nie lubię się długo namyślać, nim coś powiem, walę prosto z mostu, czy to wypada, czy nie. Skoro jestem próżny, niech moja próżność wyjdzie na jaw, gdybym był skąpy, niechby z moich słów przebijało skąpstwo, jak jestem przyzwoity, to bez wątpienia z moich ust płynie uczciwość, a jeśli Bóg uczynił mnie porządnym człowiekiem, to musi przemawiać przeze mnie cnota, cokolwiek bym mówił. Jestem pod tym względem zupełnie spokojny, bo znam trochę siebie i nas i wstydzę się okazywać lękliwość w rozmowie. Jeśli na przykład obrażam kogoś słowami, ranię, dotykam albo drażnię, czyż w kilku następnych słowach nie zdołam naprawić złego wrażenia? Myślę o tym, co powiedziałem, dopiero gdy widzę, że twarz mego słuchacza marszczy się w niemiły sposób, tak jak teraz pani twarz, Roso.
– To nie z tego powodu.
– Jest pani zmęczona?
– Pójdzie pan już do siebie, prawda, Simonie? W istocie, jestem teraz zmęczona. Miły pan jest, kiedy pan mówi. Bardzo pana lubię.
Rosa podała swemu młodemu przyjacielowi rękę, drobną rękę, którą ten ucałował, powiedział dobranoc i wyszedł. Po jego odejściu biedna Rosa długo płakała w ciszy. Płakała z powodu swego ukochanego, młodego człowieka o kędzierzawej głowie, wytwornym chodzie, szlachetnie wykrojonych ustach, ale żałosnym trybie życia. Tak bardzo kochamy tych, którzy nie są tego warci, rzekła do samej siebie, ale czy kochamy dlatego, by oddać sprawiedliwość wartości? To śmieszne. Co mnie obchodzi wartość, gdy kocham.
Potem położyła się spać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pewnego dnia, było to w czasie przerwy obiadowej, Simon dość nieśmiało dzwonił do drzwi eleganckiego domu, do którego należał też ogród. Słysząc dźwięk dzwonka, miał wrażenie, że to dzwoni żebrak. Gdyby znajdował się teraz wewnątrz domu, na przykład jako jego właściciel, może właśnie siedzący przy obiedzie, odwracając się leniwie do żony, zapytałby: „Kto to dzwoni o tej porze, na pewno jakiś żebrak!”.
Wytwornych ludzi, myślał, czekając, wyobrażamy sobie zawsze przy stole albo w powozie, albo przy toalecie, gdy pomagają im służący i służące, a biednych zawsze na dworze, na zimnie, z podniesionym kołnierzem płaszcza, jak ja teraz, czekających z bijącym sercem u ogrodowej furtki. Biedni ludzie mają z reguły serca szybko bijące, rozedrgane, rozpalone, bogaci – zimne, przestronne, wygrzane, wyłożone miękko i zabite gwoździami! Ach, gdyby tylko ktoś tu zaraz przybiegł, jaka by to była ulga. To czekanie przed bogatymi drzwiami ma w sobie coś przygnębiającego. Oto mimo tej odrobiny życiowego doświadczenia, jakie posiadam, uginają się pode mną nogi.
W istocie, kiedy przybiegła służąca, aby wpuścić go do środka, drżał. Simon uśmiechał się zawsze, gdy ktoś mu otwierał drzwi i zapraszał do wejścia, i tym razem także nie obeszło się bez uśmiechu, który widniał na twarzy jak cicha prośba i który można zapewne obserwować u wielu ludzi.
– Szukam pokoju.
Simon zdjął kapelusz przed piękną damą, która uważnie przypatrywała się przybyszowi. Simonowi sprawiło to przyjemność, czuł bowiem, że dama ma do tego prawo, oraz widział, że nie umniejsza to jej życzliwości.
– Zechce pan pójść za mną? Tędy! Schodami na górę.
Simon poprosił damę, by poszła przodem. Po raz pierwszy w życiu zrobił przy tym gest ręką. Dama pokazała młodemu człowiekowi pokój, otwierając drzwi.
– Jaki piękny pokój! – wykrzyknął Simon, szczerze zdumiony – o wiele za piękny dla mnie, niestety, o wiele dla mnie za wytworny. Trzeba pani wiedzieć, że ja nie bardzo nadaję się do tak wytwornego pokoju. A przecież chętnie bym tu zamieszkał, zbyt chętnie, o wiele, wiele zbyt chętnie. Byłoby lepiej, gdyby wyrzuciła mnie pani z domu. Jak to się stało, że mój wzrok pada na tak wesołe, piękne pomieszczenie, niczym stworzone na mieszkanie jakiegoś boga. Jakie piękne mieszkanie zamieszkują ludzie zamożni, ci, którzy coś posiadają. Ja nigdy nic nie posiadałem, nigdy niczym nie byłem i wbrew nadziejom moich rodziców nigdy niczym nie będę. Jaki piękny widok z okien, i takie śliczne, błyszczące meble, i takie urocze zasłony, które nadają pokojowi cokolwiek dziewczęcy charakter. Kto wie, może stałbym się w tym pokoju dobrym, delikatnym człowiekiem, jeśli to prawda, co powiadają, że otoczenie może zmienić człowieka. Czy mogę jeszcze trochę popatrzeć, zostać tu jeszcze przez chwilę?
– Ależ oczywiście.
– Dziękuję pani.
– Kim są pańscy rodzice i, jeśli wolno spytać, dlaczego jest pan „niczym”, jak się pan przed chwilą wyraził?
– Nie mam posady!
– Tym bym się wcale nie przejmowała. Jeszcze wszystko przed panem!
– Nie, nie mam wielkiej nadziei. Chociaż jeśli mam rzec prawdę, nie powinienem był tego powiedzieć. Jestem pełen nadziei. Nigdy, przenigdy nie opuszcza mnie nadzieja. Mój ojciec jest biednym, ale uczciwym człowiekiem, któremu aniby przez myśl nie przeszło porównywać dzisiejsze chude czasy z dawną świetnością. Żyje jak dwudziestopięciolatek i nigdy nie martwi się swoim położeniem. Podziwiam go i staram się go naśladować. Jeśli on przy swym sędziwym wieku potrafi być jeszcze rześki, to po trzydziestokroć, ba, po stokroć bardziej obowiązkiem jego młodego syna jest nosić głowę wysoko i piorunować ludzi spojrzeniem. Ale po matce odziedziczyłem, a jeszcze bardziej moi bracia, skłonność do zadumy. Moja matka już nie żyje.
Damie, która z wielką sympatią dotrzymywała mu towarzystwa, wyrwało się pełne ubolewania „ach!”.
– Była to kobieta z gruntu dobra. My, dzieci, ilekroć zdarzy nam się spotkać, zawsze o niej rozmawiamy. Żyjemy w rozsypce na tym okrągłym, szerokim świecie. I to bardzo dobrze, bo nasze umysłowości, wie pani, na dłuższą metę nie zgadzają się ze sobą. Wszyscy mamy dość uciążliwy sposób bycia, co byłoby zawadą, gdybyśmy wszyscy razem znaleźli się między ludźmi. Chwała Bogu, nie robimy tego i każde z nas wie dobrze, dlaczego nie chcemy tego robić. Ale mimo to kochamy się jak należy. Jeden z moich braci jest dosyć znanym uczonym, drugi specjalizuje się w giełdzie, trzeci znowu jest po prostu moim bratem, bo kocham go więcej niż braterską miłością i kiedy o nim myślę, nie przyszłoby mi do głowy wspominać dodatkowo o czymś prócz tej właśnie okoliczności, że ten, co wygląda tak jak on, to mój brat, nic ponadto. Razem z tym bratem chciałbym u pani zamieszkać. Ale to się nie da zrobić. Ile kosztuje pokój?
– Kim jest pański brat?
– Pejzażystą! Ile żądałaby pani za pokój? Ach tak? To z pewnością niezbyt dużo za taki pokój, ale dla nas dużo za dużo. Poza tym, kiedy się dobrze zastanowię, kiedy przyglądam się pani uważnie, myślę, że my dwaj nie nadajemy się do tego, żeby wchodzić i wychodzić z tego domu, jakbyśmy byli stałymi mieszkańcami. Jesteśmy prostakami, spotkałoby panią rozczarowanie. Mamy też zwyczaj obchodzić się brutalnie z poszczególnymi sztukami mebli, artykułami pościelowymi i bieliźnianymi, zasłonami okiennymi, klamkami u drzwi, podestami schodów, to by panią przestraszyło, byłaby pani na nas zła albo może wybaczałaby nam pani, przymykała z wysiłkiem oko, co byłoby jeszcze okropniejsze. Nie chciałbym dopuścić, by miała pani z nami kłopoty. Ależ tak! Proszę nie zaprzeczać. Widzę to aż nadto wyraźnie. W gruncie rzeczy na dłuższą metę mamy niewiele szacunku dla wytworności. Tacy ludzie jak my powinni wystawać przed kratą bogatych ogrodów, gdzie z całą swobodą mogą czynić szydercze uwagi o splendorze i staranności. Jesteśmy szydercami! Żegnam panią!
Oczy pięknej kobiety zalśniły głębokim blaskiem i nagle rzekła:
– Chciałabym mimo wszystko przyjąć pańskiego brata i pana. Jeśli chodzi o cenę, to jakoś się pogodzimy.
– Nie, lepiej nie!
Simon schodził już na dół. Za sobą usłyszał głos damy wołającej:
– Proszę, niech pan zostanie!
I pośpieszyła za nim. Dogoniła go na dole i zmusiła, by się zatrzymał i wysłuchał, co ma mu do powiedzenia.
– Co panu przychodzi do głowy, żeby tak od razu rezygnować. Widzi pan, chcę, chciałabym was obu zatrzymać. Nawet jeśli nie będziecie płacili! Cóż to szkodzi! Nic, zupełnie nic, błagam, niech pan nie odchodzi. Proszę wejść ze mną do tego pokoju. Mario! Gdzie jesteś? Podajże zaraz kawę do pokoju.
Weszli i dama rzekła do Simona:
– Pragnęłabym poznać bliżej pana i pańskiego brata. Jak pan mógł uciekać? Często jestem zupełnie sama w tym domu na odludziu, aż strach mnie ogarnia. Mój mąż bawi stale poza domem, w podróżach, jest badaczem, żegluje po wszystkich morzach, których istnienia jego biedna żona nawet nie podejrzewa. Czyż nie jestem biedną kobietą? Jak pan się nazywa? Jak się nazywa tamten, pański brat? Ja mam na imię Klara. Proszę do mnie mówić po prostu ,,pani Klaro”. Lubię słyszeć to zwyczajne imię. Czy nabrał pan już do mnie trochę zaufania? Bardzo, bardzo bym się cieszyła. Nie sądzi pan, że moglibyśmy razem sobie mieszkać i radzić? Jakoś to się ułoży, jestem tego pewna. Pan wydaje mi się człowiekiem delikatnym. Nie boję się wpuścić pana do domu. Brat jest starszy od pana?
– Tak, jest starszy i o wiele lepszy ode mnie.
– Skoro pan tak mówi, to znaczy, że jest pan uczciwym człowiekiem.
– Nazywam się Simon, a mój brat ma na imię Kaspar.
– Mój mąż nazywa się Agappaia.
Mówiąc to, zbladła, ale szybko zapanowała nad sobą i uśmiechnęła się.
Simon pisał do swego brata Kaspara: Obaj jesteśmy właściwie dziwakami. Kręcimy się po tym świecie, jakby oprócz nas nie istnieli inni ludzie. Zawarliśmy właściwie wariacką przyjaźń, jakby poza tym wśród ludzi nie można było znaleźć nic, co by zasługiwało na miano przyjaciela. Nie jesteśmy właściwie braćmi, ale przyjaciółmi, co się dobrali w korcu maku. Naprawdę nie jestem stworzony do przyjaźni i nie pojmuję, co takiego w Tobie dostrzegam, co każe mi zawsze stać u Twego boku, trzymać się Ciebie. Twoją głowę będę wkrótce traktował jak swoją własną, tak mocno tkwisz w mojej głowie; z czasem, jeśli tak dalej pójdzie, będę chwytał Twoimi rękami, chodził na Twoich nogach i jadł Twoimi ustami. Nasza przyjaźń ma w sobie na pewno coś tajemniczego, bo, mówię ci, nie jest wcale wykluczone, że w gruncie rzeczy nasze serca chciałyby podążać w przeciwne strony, tylko nie mogą. Naprawdę rad jestem bardzo, że Ty wciąż jeszcze nie możesz, bo Twoje listy brzmią bardzo uprzejmie i co do mnie, życzę sobie, póki co, także pozostać we władzy tej tajemnicy. Dla nas to dobrze, och, jak mogę być taki oschły – uważam, szczerze mówiąc, że to wprost porywające. Dlaczego braciom nie wolno byłoby raz przebrać miary. Pasujemy do siebie całkiem dobrze, pasowaliśmy do siebie już wtedy, kiedy się nienawidziliśmy i tłukliśmy prawie na śmierć. Pamiętasz jeszcze? Dość tego wykrzyknika, zmieszanego z porcją zdrowego śmiechu, aby w Tobie poruszyć, zlepić, odmalować, wywołać obrazy więcej niż warte przypomnienia. Staliśmy się kiedyś, nie wiem już, z jakiej przyczyny, śmiertelnymi wrogami. O, potrafiliśmy się wzajemnie nienawidzić. Nasza nienawiść była zdecydowanie pełna inwencji w wynajdywaniu mąk i upokorzeń, jakeśmy sobie wzajemnie gotowali. Kiedyś, aby przytoczyć tylko jeden przykład owego żałosnego i dziecinnego stanu, przy stole rzuciłeś we mnie półmisek z kwaszoną kapustą, bo musiałeś, i powiedziałeś przy tym: Masz, łap! Muszę Ci wyznać, że trząsłem się wtedy ze złości, choćby dlatego, że dla Ciebie była to świetna okazja, żeby mnie najokrutniej obrazić, a ja nie mogłem na to nic powiedzieć. Złapałem półmisek i byłem akurat dość głupi, żeby zakosztować w pełni bólu obrazy. Pamiętasz jeszcze, jak kiedyś w południe, było to ciche, zamarłe w ciszy, upalne, w tej martwocie po prostu wspaniałe letnie popołudnie, ktoś przywlókł się do Ciebie do kuchni z wahaniem i prosił, żebyś znowu był dla mnie dobry. Był to, możesz mi wierzyć, owoc niewiarygodnego samozaparcia, żeby pokonać wstyd i upór i przyjść do Ciebie, wroga skłonnego do odpychającej pogardy. Zrobiłem to i jestem sobie za to wdzięczny. Czy i Ty jesteś mi wdzięczny, to jest mi szczęśliwie i doskonale obojętne. Tylko ja mogę to ocenić. Precz ode mnie, jeśli chcesz się wtrącać. Wprost wykluczone. Precz! – Ileż cudownych chwil zaznałem odtąd dzięki tobie. Byłeś w moich oczach zarazem czuły, kochający, wyrozumiały. Myślę, że twarze płonęły nam, i Tobie, i mnie, radosnym upojeniem. Włóczyliśmy się, Ty jako malarz, ja jako widz i gaduła, wtrącający swoje trzy grosze, po rozległych górskich połoninach, brodziliśmy w zapachu trawy, w rosie chłodnego poranku, w upale południa i w czas wilgotnych, rozkochanych zachodów słońca. Drzewa przyglądały się, co też my wyprawiamy, a chmury zbijały się w kłęby, na pewno z gniewu, że nie mogą zniszczyć naszej świeżo upieczonej miłości. Wieczorem wracaliśmy do domu, okrutnie zmachani, brudni, wygłodniali i zmordowani, i nagle potem Ty odszedłeś. Do diabła, pomagałem Ci przy wyjeździe, jakbym wziął na to zaliczkę albo jakby mi zależało, żebyś się jak najszybciej ulotnił. Oczywiście patrzyłem z nabożną radością, jak wyjeżdżasz, bo wyruszałeś na podbój wielkiego świata. Jak niewielki jest ten wielki świat, braciszku.
Przyjeżdżaj szybko. Mogę cię ugościć, jakbym gościł narzeczoną, przypuszczając, iż zwykła sypiać w jedwabiach i mieć służbę na swoje usługi. Nie mam wprawdzie służby, ale mam za to pokój jak dla pana z panów. Ja i Ty dostaliśmy we dwójkę wspaniały pokój po prostu w prezencie, złożono nam go u stóp. Możesz tu malować tak samo jak w swoich tłustych pejzażach, masz przecież dość fantazji. Właściwie powinno być teraz lato, abym na Twoją cześć mógł urządzić w ogrodzie ogromny festyn z chińskimi lampionami i girlandami z żywych kwiatów, by Ci zgotować godne Ciebie przyjęcie. Przyjedź i tak, tylko postaraj się przyjechać jak najszybciej, inaczej przyjadę sam i zabiorę Cię. Moja pani i gospodyni ściska Ci dłoń. Jest przekonana, że zna Cię już z moich opowieści. A dopiero jak Cię pozna, nie będzie miała ochoty nikogo już poznać na tym świecie. Masz jakiś wytworny garnitur? Czy spodnie fałdują Ci się już wokół kolan, czy Twoje nakrycie głowy można jeszcze nazwać kapeluszem? W przeciwnym razie nie pokazuj mi się na oczy. Wszystko to żarty, głupstwa. Pozwól, że Cię Twój Simonek uściska. Trzymaj się, braciszku. Mam nadzieję, że wkrótce przyjedziesz.
Minęło kilka tygodni, szła wiosna, powietrze stało się bardziej wilgotne i miękkie, pojawiły się niezliczone zapachy i dźwięki, jakby dobywające się z ziemi. Ziemia zmiękła, odtajała, stąpało się po niej jak po grubych, sprężystych dywanach. Wydawało się, że z całą pewnością słychać śpiew ptaków.
– Wiosna idzie – zagadywali do siebie pełni wrażeń ludzie na ulicy. Nawet gołe fasady domów nabrały jakiegoś zapachu, bardziej nasyconej barwy. Działy się zgoła osobliwe rzeczy, a przecież zjawisko było stare, znane, lecz odczuwano je jako coś całkiem nowego, podniecającego do dziwnych, buntowniczych rozważań, członki, zmysły, głowy, myśli, wszystko było podniecone, jakby chciało na nowo rosnąć. Woda w jeziorze lśniła tak ciepłym blaskiem, a mosty, wijące się ponad rzeką, zdawały się śmielej wyginać. Chorągwie łopotały na wietrze, a patrzący cieszyli się tym widokiem. Dopiero słońce sprawiło, że ludzie w szeregach i grupach wyszli na piękne, białe, czyste ulice, gdzie się zatrzymywali i chciwie napawali pocałunkami ciepła. Wielu ludzi zdjęło wiele płaszczy. Można było zobaczyć, jak mężczyźni znowu swobodniej się poruszają, a kobiety miały tak osobliwy wyraz oczu, jakby serca ich przenikało jakieś błogie uczucie. Nocami słyszano znowu po raz pierwszy dźwięk gitar, a mężczyźni i kobiety stali wśród rojów radosnych, igrających dzieci. Światła latarń migotały jak świeczki w cichych izbach, a krocząc nocą skroś ciemnych łąk, czuło się, jak zakwitają i budzą się kwiaty. Wkrótce znowu wyrośnie trawa, drzewa zarzucą swoją zielenią dachy niskich domów i zasłonią oknom widok. Las wystąpi w całej okazałości, bujnie, ciężko – och, las… Simon pracował znowu w wielkim przedsiębiorstwie handlowym.
Był to dom bankowy o światowym zasięgu, wielki budynek, z wyglądu niemal pałac, gdzie pracowały setki młodych i starych ludzi płci męskiej i żeńskiej. Wszyscy ci ludzie posługiwali się skrzętnymi palcami, gdy szło o pisanie, liczydłami, a niekiedy też pamięcią, gdy szło o liczenie, myślami, gdy chodziło o myślenie, i umiejętnościami, gdy chodziło o to, by być użytecznym. Było tam kilku eleganckich młodych korespondentów, którzy umieli pisać i mówić w czterech do siedmiu języków. Spośród reszty księgowych wyróżniał ich bardziej wytworny, cudzoziemski sposób bycia. Pływali już statkami po morzu, znali teatry w Paryżu i w Nowym Jorku, bywali w herbaciarniach w Jokohamie i wiedzieli, jak się zabawić w Kairze. Tu zajmowali się korespondencją i czekali na podwyżkę poborów, szyderczo wyrażając się o ojczystym kraju, który wydawał się im mały i nędzny. Rachuba składała się w większości z ludzi starych, którzy trzymali się swoich posad i posadek niczym słupów i kołków. Wszyscy mieli długie nosy od ciągłego liczenia i nosili wysiedziane, wytarte, wyszarzałe, wypchnięte i wymiętoszone ubrania. Było jednak wśród nich kilku ludzi inteligentnych, którzy może w tajemnicy oddawali się osobliwym, rzadkim pasjom i wiedli, choć ciche i skromne, to przecież godne życie. Wielu spośród młodych pracowników natomiast byli to ludzie niezdolni do bardziej dystyngowanych rozrywek, pochodzili przeważnie z rodzin właścicieli gruntów, karczmarzy, chłopów i rzemieślników, przybywszy do miasta, starali się natychmiast nabrać po miejsku wytwornego sposobu bycia, co jednak im się nie udawało i nie wychodzili poza pewne głupkowate prostactwo. Niemniej jednak zdarzali się także spokojni chłopcy o delikatnym obejściu, którzy dziwnie odbijali od tamtych gburów. Dyrektor banku był to stary, cichy człowiek, który w ogóle nigdy się nie pokazywał. Wydawało się, że w jego głowie splatają się nici i korzenie całego gigantycznego biegu interesów. Jak malarz kolorami, muzyk dźwiękami, rzeźbiarz kamiennymi bryłami, piekarz mąką, poeta słowami, chłop skibami ziemi, tak ten człowiek zdawał się myśleć pieniędzmi. Każdy jego dobry pomysł, jeśli przyszedł we właściwym czasie, przynosił firmie w pół godziny pół miliona. Może pół miliona. Może więcej, może mniej, może nic i z pewnością ten człowiek niekiedy ponosił straty, bez hałasu, nikt z jego podwładnych nic o tym nie wiedział, wszyscy szli, gdy dzwony biły dwunastą, na obiad, wracali o drugiej, pracowali cztery godziny, wychodzili, spali, budzili się, wstawali na śniadanie, wchodzili znowu, tak jak poprzedniego dnia, do budynku, znowu podejmowali pracę i nikt nie był w stanie, bo nie miał czasu, dowiedzieć się czegokolwiek o tej tajemnicy. A cichy, stary, zrzędny mężczyzna w dyrektorskim gabinecie rozmyślał. Wobec spraw swoich urzędników zdobywał się tylko na zgaszony półuśmiech. Miał w sobie coś poetycznego, wzniosłego, coś z wielkiego projektanta i prawodawcy. Simon często w duchu próbował postawić się na miejscu dyrektora. Ale na ogół obraz umykał mu, a kiedy się nad tym zastanawiał, umykało mu w ogóle pojęcie: „Jest w tym coś dziwnego i wzniosłego, ale także coś niepojętego i prawie nieludzkiego. Bo dlaczego wszyscy ci ludzie, kanceliści i rachmistrze, ba, nawet ledwo rozkwitłe dziewczęta wchodzą przez tę samą bramę do tego samego budynku, aby gryzmolić, zmieniać stalówki, rachować i wywijać rękami, urzędować i wycierać nos, temperować ołówek i przekładać papierki. Czy robią to dla przyjemności, czy z musu, czy w przeświadczeniu, że wyniknie stąd coś nowego i owocnego? Każdy przychodzi z innej strony, niektórzy nawet dojeżdżają z daleka pociągiem, nasłuchują, czy jest jeszcze dość czasu, żeby przed wejściem do banku załatwić jakieś własne sprawy, są przy tym tak cierpliwi jak stadko jagniąt. Wieczorem znowu rozchodzą się każdy w swoją stronę, a rano, o tej samej porze, znowu wszyscy wracają. Patrzą na siebie, poznają się po krokach, po głosie, po sposobie otwierania drzwi, ale mają ze sobą niewiele wspólnego. Wszyscy są do siebie podobni, ale wszyscy są sobie obcy i kiedy jeden z nich umiera albo popełnia defraudację, przez jedno przedpołudnie długo się temu dziwują, a potem wszystko znów idzie zwykłym trybem. Zdarza się, że któregoś dotknie apopleksja przy pisaniu. I co mu z tego przyszło, że przez pięćdziesiąt lat «pracował» w firmie. Przez pięćdziesiąt lat co dzień wchodził i wychodził tymi samymi drzwiami, ćwiczył tysiące razy w handlowych listach te same zwroty, kilkakrotnie zmieniał garnitur i często się dziwił, że w ciągu roku zużywa tak niewiele par butów. A teraz? Czy można powiedzieć, że żył? A czyż tysiące ludzi nie żyje w ten sposób? Czy może treścią jego egzystencji były dzieci, czy żona była radością jego życia? Tak, to możliwe. Lepiej nie mądrzyć się na ten temat, bo zaraz mi się wydaje, że to nie wypada, ponieważ jestem jeszcze młody. Na dworze jest teraz wiosna i mógłbym wyskoczyć przez okno, tak mnie męczy przez tyle czasu nie móc rozruszać kości. Gmach banku to przecież głupia sprawa na wiosnę. Jak by na przykład wyglądało przedsiębiorstwo bankowe na zielonej, bujnej łące? Moje pióro wydawałoby mi się może świeżym, ledwie wyrosłym z ziemi kwiatem. Ach, nie, nie chcę kpić. Może to wszystko tak ma być, może wszystko ma swój cel. Nie widzę związku tylko dlatego, że za bardzo koncentruję spojrzenie na widoku. Widok jest nieco zniechęcający: to niebo za oknem, ten słodki śpiew w uszach. Białe chmury ciągną po niebie, a ja muszę pisać. Dlaczego zwracam uwagę na chmury. Gdybym był szewcem, robiłbym przynajmniej buty dla dzieci, mężczyzn i pań, a oni spacerowaliby w wiosenny dzień w moich bucikach po ulicy. Czułbym wiosnę, gdybym zobaczył swój but na cudzej nodze. Tu nie mogę czuć wiosny, wiosna mi tylko przeszkadza”.
Simon zwiesił głowę i zły był na swoje delikatne uczucia.
Pewnego wieczoru, gdy Simon szedł do domu, na lśniącym wieczorną poświatą moście natknął się na człowieka, który maszerował przed nim wyciągniętym krokiem. Sylwetka, której płaszcz nadawał smukły wygląd, przejęła go słodkim lękiem. Wydawało mu się, że powinien rozpoznać ten krok, tę parę spodni, ten dziwaczny kapelusz w kształcie kociołka, te rozwiane włosy. Obcy mężczyzna niósł pod pachą lekką malarską tekę. Simon, owładnięty drżącymi przeczuciami, przyśpieszył nieco kroku i nagle z okrzykiem „Bracie!” rzucił się idącemu na szyję. Kaspar objął brata. Szli, głośno ze sobą rozmawiając, do domu, to znaczy musieli przebyć dość stromą drogę pod górę, na której stoku miasto rozłożyło się ogrodami i willami. Z samego wierzchołka spoglądały na nich małe, zapadnięte domki przedmieścia. Zachodzące słońce płonęło w oknach, które wyglądały jak rozpromienione oczy, zapatrzone nieruchomo i pięknie w dal. W dole leżało miasto, szeroko i wygodnie rozparte na równinie, jak migotliwy, lśniący dywan; rozbrzmiewały wieczorne dzwony, zawsze inaczej brzmiące niż dzwony poranne, jezioro kładło się słabo zarysowaną, delikatną, niewyraźną formą u stóp miasta, góry i licznych ogrodów. Na razie niewiele świateł błyszczało, ale te, które już się paliły, płonęły ze wspaniałą, niezwykłą ostrością. Ludzie tam w dole chodzili teraz i biegali, po wszystkich tych krzywych, ukrytych uliczkach, to się wiedziało, choć nie było ich widać.
– Pysznie byłoby iść teraz elegancką ulicą dworcową – rzekł Simon.
Kaspar szedł w milczeniu. Prezentował się wspaniale. Jak to on maszeruje, pomyślał Simon. Wreszcie stanęli przed domem.
– Co? Mieszkasz na skraju lasu? – roześmiał się Kaspar. Razem weszli do środka.
Gdy Klara Agappaia ujrzała nowo przybyłego, w jej wielkich znużonych oczach pojawił się szczególny płomień. Zamknęła oczy i przechyliła na bok piękną głowę. Nie wydawało się, by odczuła bardzo wielką radość na widok tego młodego człowieka, wyglądało to na coś całkiem innego. Starała się zachowywać swobodnie, śmiać się, tak jak się człowiek śmieje, gdy wita kogoś z radością. Ale to jej się nie udawało.
– Idźcie na górę – rzekła – jestem dziś strasznie zmęczona. Jakie to dziwne. Naprawdę nie wiem, co mi się stało.
Bracia poszli do swego pokoju; oświetlał go księżyc.
– Nie będziemy zapalali światła – powiedział Simon – tak się połóżmy.
Wtem ktoś zapukał do drzwi, była to Klara; nie otwierając drzwi, zapytała:
– Macie wszystko, czego wam potrzeba, niczego wam nie brak?
– Nie, już leżymy, czego mogłoby nam brakować.
– Dobranoc, przyjaciele – rzekła i uchyliła nieco drzwi, zamknęła je znowu i oddaliła się.
– Wydaje się dziwną kobietą – zauważył Kaspar. Potem obaj zasnęli.