Zastanawiasz się, co się dzieje z butelką po wodzie mineralnej, którą wyrzucasz do przydomowego kontenera? Czy rozpoczyna wtedy drugie życie? Dokąd się wybiera? I jaka jest szansa, że spotkacie się ponownie?
Śmieci tak wrosły już w nasz krajobraz, że nieraz ich nie zauważamy, a mimo to nadal niechętnie o nich rozmawiamy.
Oliver Franklin-Wallis w fascynujący sposób pokazuje śmieciową branżę od podszewki: od szybko rosnących górzystych wysypisk w Indiach po przepełnione kanały ściekowe w Wielkiej Brytanii, od opuszczonych górniczych miast w Stanach Zjednoczonych po tonące w śmieciach targowiska rzeczy używanych w Ghanie.
Dzięki niemu poznajemy ludzi z pierwszej linii śmieciowego frontu: pracowników, aktywistów, ekologów i przedsiębiorców.
W śmietniku często zatykasz nos, ale ta lektura bez wątpienia otworzy ci oczy! «Zasypani» pokazuje niewygodną prawdę. Brudną, śmierdzącą, czasami niebezpieczną rzeczywistość globalnej gospodarki odpadami. To wyprawa w mroczny świat śmieci i ścieków, pokazany z różnych perspektyw: bogatej Północy i Globalnego Południa. Przekonaj się, że budząca cię rano śmieciarka jest tylko biletem wstępu do sekretnego życia naszych śmieci.
Monika Michalska, Pani od Odpadów
Zasypani. Sekretne życie śmieci
Przekład: Jacek Konieczny
Seria „Dzika Seria”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 15 maja 2024
SORTOWNIA
Brzęczy dzwonek. Zator został usunięty, linia w Green Recycling w Maldon w hrabstwie Essex budzi się z powrotem do życia. Chrzęszcząca rzeka śmieci rusza dalej taśmociągiem: kartony z Amazona, pęknięta listwa podłogowa, zgniecione plastikowe butelki, najróżniejsze opakowania i setki gazet. Stoję trzy piętra wyżej na zielonym mostku i spoglądam w dół. W dusznym powietrzu unosi się kwaśny zapach. W tle huku maszynerii rozbrzmiewają trzaski pękającego szkła. To paskudny widok – a jednak patrzę jak urzeczony. Mój wzrok przeskakuje między przedmiotami: pojedynczą rękawiczką, zgniecionym pudełkiem z niedojedzonym obiadem, zabłąkaną fotografią uśmiechniętego dziecka siedzącego na ramionach dorosłego. Chwilę potem znikają. Taśmociąg w Green Recycling przenosi 12 ton odpadów na godzinę, a zbliża się już pora lunchu.
Green Recycling to sortownia. Kiedy śmieciarka odbierająca wasze śmieci kończy pracę, zajeżdża prawdopodobnie do takiego zakładu. W Maldon ma on postać wielkiej hali pokrytej blachą falistą. Mieści się na skraju strefy przemysłowej, niedaleko morza. Na zewnątrz kolejka ciężarówek z odpadami stoi w specjalnie oznaczonych zatokach. Pod nami, w hali rozładunkowej, mężczyzna kierujący koparką nabiera łyżką śmieci z gigantycznej sterty i wrzuca je w trzewia wielkiej maszyny, która rozrywa worki i wysypuje ich zawartość na taśmociąg. Przy taśmociągu kobiety w kaskach i jaskrawożółtych kamizelkach odblaskowych sprawnie wybierają wartościowe odpady (butelki, karton, puszki aluminiowe) i przerzucają je na odpowiednie rynny, które odchodzą od taśmociągu niczym rozgałęzienia rzeki. Śmieci płyną nieprzerwanie, kobiety tańczą wokół nich niczym baletnice. To odwrotność linii produkcyjnej.
„Przetwarzamy 200–300 ton dziennie”, przekrzykuje hałas Jamie Smith, dyrektor Green Recycling. Całe dorosłe życie przepracował w branży odpadowej. Ma czterdzieści lat, obłocone buty, ciemne włosy i wyraźnie zarysowaną kwadratową szczękę. Swój zakład zna od podszewki.
„Naszymi głównymi produktami są papier, karton, plastikowe butelki, zmieszane plastiki i drewno”, wymienia podniesionym głosem, kiedy zmierzamy ku linii sortowniczej. Taśmociąg biegnie na wysokości pasa, śmieci przesuwają się po nim niczym sushi w restauracji. Żadna z pracownic nie podnosi wzroku. („Kobiety lepiej radzą sobie z sortowaniem od mężczyzn – mówi Jamie. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale tak jest”). Dla moich niewyszkolonych oczu rzeka śmieci wygląda całkowicie jednorodnie, to nieustanny strumień brązu i beżu. „Przez ostatnie dwa lata odnotowaliśmy duży skok ilości kartonów, wszystko dzięki Amazonowi”, mówi Jamie, zupełnie jakby czytał mi w myślach. Dla sortujących każdy przedmiot ma określoną wartość ustalaną rano przez komputer w biurze dyrektora, monitorujący zmiany na międzynarodowym rynku surowców pochodzących z recyklingu. Aluminium jest cenne, podobnie plastikowe butelki (najlepiej przezroczyste), „choć kiedy do nas trafiają, nie przypominają za bardzo butelek”, dodaje Jamie. Wyciąga jedną z taśmociągu, kołysze ją z uznaniem między kciukiem i palcem wskazującym, po czym odkłada do bocznej rynny. Każda jest warta jedną setną pensa, ale jeżeli zgromadzi się ich odpowiednio wiele, można nieźle zarobić. A śmieci nigdy nie brakuje. „W tym biznesie chodzi o to, żeby uprząść złoto ze słomy”, mówi Jamie. To odwołanie do Rumpelsztyka braci Grimm. Uśmiecham się uprzejmie, ale baśnie jakoś niespecjalnie kojarzą mi się ze śmieciami.
Pod koniec taśmociągu rzeka zamienia się w strużkę, a wyciągnięte z niego odpady leżą w równo poukładanych belach, przygotowane do wywiezienia. Z tego zakładu trafią do… no cóż, tu właśnie sprawy się komplikują.
Wiosną 2019 roku przyjechałem do Green Recycling, żeby napisać reportaż dla „Guardiana” na temat kryzysu w branży odpadowej. Kiedy jednak podarte kartony, połamane meble i najróżniejsze zgniecione opakowania przesuwały się przed moimi oczami tona za toną, zdałem sobie sprawę, że do tej pory patrzyłem na tę kwestię od złej strony. Problemem nie jest kryzys w branży odpadowej – kryzysem są same odpady.
Każdego dnia media społecznościowe podsuwają nam kolejne przykłady zniszczeń powodowanych przez odpady: głowy żółwi uwięzione w pierścieniach z sześciopaków, wyrzucone na brzeg wieloryby z żołądkami wypełnionymi plastikiem. W mojej skrzynce e-mailowej co tydzień ląduje artykuł naukowy obwieszczający, że naukowcy znaleźli odpady w jakimś nowym miejscu – mikroplastiki w glebie, w powietrzu, którym oddychamy, a nawet w naszym układzie krwionośnym, plastik w topniejących lodowcach na Evereście[1] i w najgłębszych rowach oceanicznych[2]. Wielka Pacyficzna Plama Śmieci, wirujące skupisko odpadów, do którego według szacunków trafia większa część z 11 milionów ton plastiku[3], wyrzucanych co roku do oceanów, ma obecnie rozmiary trzykrotnie większe niż Francja[4]. Problem nie ogranicza się bynajmniej do powierzchni Ziemi. Na orbicie okołoziemskiej znajduje się tak dużo pozostałości po startach rakiet i materiału wyrzuconego z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej – a dalej, w przestrzeni międzyplanetarnej, nawet jedna z tesli Elona Muska – że Europejska Agencja Kosmiczna zaczęła opracowywać plany oczyszczenia orbity, aby chmura odpadów krążących z zawrotnymi prędkościami wokół naszej planety nie doprowadziła do tragicznego finału przyszłych startów rakiet kosmicznych. Taki hipotetyczny scenariusz, zwany syndromem Kesslera, przestrzega, że jeżeli nie podejmiemy szybko w tej sprawie jakichś działań, wystrzeliwanie rakiet w kosmos stanie się wkrótce niemożliwe z powodu nadmiernego zaśmiecenia orbity[5]. Na tym etapie lektury nie powinna was zaskoczyć informacja, że kiedy astronauci ostatniej misji Apollo odlatywali z powierzchni Księżyca, zostawili na niej wyprodukowane przez siebie śmieci.
Istoty ludzkie zawsze produkowały odpady, ale nigdy wcześniej na taką skalę. W 2016 roku (ostatnim, z którego dysponujemy wiarygodnymi danymi) wytworzyliśmy w skali całego świata 2,01 miliarda ton odpadów stałych[6]. Statystyczny obywatel Wielkiej Brytanii produkuje 1,3 kilograma odpadów dziennie. W Stanach Zjednoczonych, najbardziej śmiecącym państwie na świecie, wartość ta wynosi szokujące 2 kilogramy na dobę[7]. Im zamożniejsze społeczeństwo, tym więcej wytwarza odpadów, dlatego w miarę bogacenia się krajów rozwijających się problem coraz bardziej się pogłębia. Z prognoz wynika, że w 2050 roku będziemy wytwarzali o 1,3 miliarda ton odpadów więcej, z czego większość w krajach Globalnego Południa, czyli Afryki, Ameryki Południowej i Azji (bez Izraela, Japonii i Korei Południowej). Tak czy inaczej, dwa miliardy mieszkańców Ziemi żyje obecnie poza systemami zbiórki odpadów stałych, a jedna trzecia odpadów stałych na świecie jest przetwarzana w, jak to określa Bank Światowy, „sposób niebezpieczny dla środowiska”, co oznacza, że trafia na niezabezpieczone wysypisko lub zostaje spalona na wolnym powietrzu. Większość tych odpadów zostaje porwana przez wiatr lub spłukana do rzek i oceanów, gdzie dołącza do toksycznych strumieni ze ścieków, fabryk, elektrowni i innych źródeł. Z tego powodu wiele największych rzek na Ziemi, od Mekongu po Ganges, jest coraz bardziej niegościnnym miejscem dla organizmów żywych.
Żadna z tych informacji nie powinna nikogo zaskoczyć. Z kryzysem odpadowym stykamy się na co dzień w małej skali – w naszych żywopłotach, na poboczach autostrad, w gałęziach drzew i rynsztokach. Rzecz w tym, że do tego stopnia przywykliśmy do takich widoków, że trudno jest nam pojąć skalę problemu. Weźmy tylko jeden przedmiot, który trafia do naszych koszy na śmieci – plastikową butelkę. Na świecie co roku sprzedawanych jest ponad 480 miliardów plastikowych butelek, czyli około 20 tysięcy w ciągu sekundy[8]. Gdyby ułożyć je jedna za drugą, opasałyby Ziemię ponad 24 razy. A mówimy tu tylko o jednym odpadzie z naszych gospodarstw domowych. (I to bynajmniej nie najliczniejszym, ten wątpliwy zaszczyt przypada bowiem czterem trylionom plastikowych filtrów papierosowych rzucanym rokrocznie na ziemię i na niej rozdeptywanym)[9]. Pomyślcie teraz o wszystkim, co przechodzi przez nasze ręce w typowy dzień. Od czasu do czasu zastanawiamy się – a niekiedy nawet przywiązujemy do tego wielką wagę – skąd pochodzą rzeczy, których używamy. Gdzie jest uprawiana i hodowana nasza żywność, gdzie szyte są nasze ubrania, składane nasze iPhone’y? Jak wielu z nas zastanawia się nad tym, gdzie te przedmioty trafiają, kiedy przestajemy ich używać?
Pijecie coca-colę, wrzucacie butelkę do kubła na śmieci, wystawiacie go w odpowiednim dniu, żeby mógł zostać opróżniony przez pracowników zakładu oczyszczania, a potem o niej zapominacie. Tyle że owa butelka wcale nie znika. Od chwili odebrania przez śmieciarkę staje się własnością wielkiej globalnej branży odpadowej, która stara się odzyskać każdego pensa ze śmieci. Wpierw opakowanie ląduje w sortowni, takiej jak Green Recycling. Stamtąd odpady trafiają do zawiłej sieci pośredników i handlarzy. Makulaturę wysyła się do papierni, metal do odlewni, szkło myje i ponownie wykorzystuje lub przetapia. Jedzenie może zostać skompostowane i przerobione na nawóz. Wszystko, co da się odzyskać w całości – ubrania, telefony, meble – jest odsprzedawane na dobrze prosperującym globalnym rynku rzeczy używanych. Jeżeli macie szczęście (czyli mieszkacie w bogatym kraju), wasza plastikowa butelka zostanie załadowana na kontenerowiec i wysłana do leżącego tysiące kilometrów dalej specjalnego zakładu w Azji Południowo-Wschodniej lub Europie Wschodniej, a tam przerobiona na deskę klozetową lub parę designerskich adidasów. Jeżeli macie mniej szczęścia, trafi na nielegalne wysypisko śmieci w Malezji lub Turcji, gdzie biedni ludzie, często dzieci, przebierają odpady mieszkańców Zachodu w poszukiwaniu wartościowych rzeczy[1*].
Smutna prawda jest taka, że od wielu dekad większość odpadów, które uważaliśmy za poddawane recyklingowi, bynajmniej do odpowiednich zakładów nie trafiała – i wciąż nie trafia. Od dziesięcioleci my, mieszkańcy państw zachodnich, wysyłamy swoje śmieci do biedniejszych części świata, gdzie siła robocza jest tania, a standardy ochrony środowiska znacznie niższe. Zjawisko to nazywane jest „toksycznym kolonializmem”. Dzięki pracy dziennikarzy śledczych i organizacji pozarządowych wiemy dziś, że sporą część eksportowanych przez nas odpadów, teoretycznie nadających się do recyklingu, palono lub wrzucano do morza. Śmieci zapychające azjatyckie rzeki należą w jakiejś części do nas. Znaczna część pozostałych jest wytwarzana przez firmy Globalnej Północy, eksportujące nasz hiperkonsumpcyjny styl życia na nowe rynki. W Wielkiej Brytanii recyklingowi poddawana jest mniej niż połowa odpadów pochodzących z gospodarstw domowych (a nawet ten wskaźnik jest zawyżony, o czym później)[10]. W skali całego świata przetwarza się tylko 20 procent śmieci[11]. Większości naszych odpadów pozbywamy się nadal w taki sam sposób, w jaki ludzie czynili to przez tysiąclecia – paląc je lub zakopując.
Wpływ tych praktyk na środowisko jest absolutnie gigantyczny. Branża odpadów stałych emituje dziś 5 procent wszystkich gazów cieplarnianych – więcej niż branża żeglugowa i lotnicza razem wzięte[2*]. Rozkładające się śmieci wydzielają metan, silny gaz cieplarniany, który w atmosferze zatrzymuje znacznie więcej ciepła niż dwutlenek węgla. Z wysypisk śmieci wypływają tak zwane odcieki, czyli czarny lub żółty szlam powstający podczas rozkładu odpadów. Odciek jest trującym koktajlem wszystkich możliwych związków chemicznych i produktów ubocznych reakcji chemicznych, jakie tylko można sobie wyobrazić – kwasów, metali ciężkich, polichlorowanych bifenyli (PCB), dioksyn oraz innych szkodliwych i rakotwórczych substancji, które mogą następnie przesączać się do wód gruntowych lub rzek, a z nich przeniknąć do naszych sieci wodociągowych. Z tego powodu współczesne wysypiska śmieci są uszczelniane od spodu grubymi podkładami i plastikowymi wykładzinami, które uniemożliwiają (lub przynajmniej opóźniają) wycieki. Rzecz w tym, że tym samym hamują naturalny proces rozkładu odpadów, przez co zawartość wysypiska zalega na nim, pogrzebana w toksycznej trumnie. Tego rodzaju zabezpieczenia są kosztowne, dlatego w krajach rozwijających się wysypiska są rzadko uszczelniane. W skali całego globu na otwarte wysypiska trafia ponad jedna trzecia wszystkich śmieci.
Słowo „odpady” jest ze swej natury brudne. Ludzie są biologicznie zaprogramowani do unikania obrzydzenia oraz odwracania wzroku od nieczystości i rozkładu. Z tego powodu branża odpadowa działa w ukryciu. Jej ciężarówki przemieszczają się we wczesnych godzinach rannych lub późno w nocy, a jej zakłady działają na obrzeżach naszej świadomości. Sortownia Green Recycling leży na samym końcu strefy przemysłowej i jest ogrodzona dźwiękoszczelnymi, metalowymi płytami. Urządzenie o nazwie Air Spectrum wypompowuje w okoliczne powietrze zapach bawełnianych prześcieradeł, żeby zamaskować odór wydobywający się z zakładu. Można mieszkać dwie przecznice dalej i nie zdawać sobie sprawy z sąsiedztwa sortowni. Jeżeli mamy jakiś kontakt z branżą odpadową, to za pośrednictwem nazw wytłoczonych na kubłach na śmieci – na przykład Suez, Biffa czy Waste Management Inc., spółek notowanych co prawda na giełdzie, ale tylko sporadycznie trafiających na łamy gazet. Tymczasem w skali globalnej branża odpadowa jest warta miliardy dolarów, i to nawet bez części zajmującej się odpadami płynnymi – ściekami produkowanymi przez ludzi i zwierzęta, które wpompowujemy do mórz i rzek.
Branża odpadowa czerpie zyski z naszego obrzydzenia. Jest takie stare angielskie powiedzenie: „Gdzie jest gnój, tam jest i mosiądz”. Lub inne: „Śmieci jednego człowieka są skarbem drugiego”. Na odpadach można zbić bajeczny majątek, jeżeli tylko ktoś nie wstydzi się pobrudzić sobie rąk. W przeszłości gospodarowaniem odpadami zajmowali się pozbawieni skrupułów ludzie podejrzanej reputacji, od nowojorskiej mafii, przez japońską jakuzę, po włoską ’Ndrànghetę, która w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku przemycała odpady radioaktywne i wyrzucała je na wybrzeżach Afryki[12]. Nikogo tak naprawdę nie obchodzi, co się dzieje ze śmieciami, więc nikt nie zadaje niewygodnych pytań – co jest szczególnie wygodne, jeżeli akurat chcemy pozbyć się zwłok. Równie rzadko myślimy o ludziach przetwarzających nasze odpady: sprzątaczach objeżdżających wcześnie rano miasto, sortowniczkach z Green Recycling, ponad 20 milionach ludziach w skali całego świata, którzy utrzymują się z pracy w branży odpadowej, skrupulatnie zbierając i rozsortowując odpadki z naszych domów[13]. Są to najczęściej kobiety, ludzie starsi lub imigranci. Pracują w szkodliwych, słabo regulowanych warunkach. Nasze odpady usuwamy na margines świata i przerzucamy je na osoby marginalizowane.
Odpady są historią. Zwłoki się rozkładają, papier pleśnieje i się rozkrusza. Skarby są plądrowane lub przetapiane przez najeźdźców. A jednak nikt nie plądruje wysypisk, dlatego też od wieków archeologowie, zawodowi przeszukiwacze starożytnych śmietników, odtwarzali historię człowieka na podstawie śmieci – porzuconej broni, rozbitych garnków i urn, resztek jedzenia i śladów zębów utrwalonych na kościach. Odpady mogą nam wiele powiedzieć o ludziach, którzy je wyprodukowali: jak żyli, czym się odżywiali, co uprawiali, jak walczyli, jak się kochali i czemu oddawali cześć. Właśnie dzięki analizie odpadów wiemy, że Majowie początkowo wyrzucali swoje śmieci co miesiąc w miejscach, które można nazwać pierwszymi wysypiskami, lub że około 500 roku p.n.e. starożytni Ateńczycy uchwalili pierwsze prawa sanitarne, na których mocy odpady musiały być wyrzucane co najmniej półtora kilometra za granicami miasta[14]. Rzymianie dysponowali czymś w rodzaju systemu odbioru odpadów i byli zapalonymi recyklerami. W czasie niedawnych prac wykopaliskowych w Pompejach odkryto miejsca, gdzie segregowano śmieci. Z odzyskanych materiałów budowano nowe domy. Działała tam zatem swego rodzaju sortownia.
Przed nastaniem ekonomii przemysłowej ludzkość produkowała znacznie mniej odpadów. Największym problemem były nie śmieci, ale fekalia z ich obrzydliwym odorem i ryzykiem przenoszenia chorób. W miarę jak miasteczka rozrastały się w gwarne miasta, pozbywanie się tych wszystkich odpadów stanowiło coraz większy problem. W średniowieczu mieszkańcy Paryża wyrzucali takie ilości śmieci za mury miasta, że, jak mówiono, wroga armia mogłaby się po nich na nie wspiąć – gdyby nie szczury. Rozwiązaniem nieuchronnie musiał być recykling. Przez kolejne stulecia szperacze przegrzebujący śmieci stanowili nieodzowny element funkcjonowania miast. Niemal nic się nie marnowało. Łachy przerabiano na szmaty, z kości rzeźbiono sztućce lub lalki dla dzieci, popiół z pieców przerabiano na cegły lub nawóz. Zbierano nawet odchody z wygódek i rozrzucano je na polach. W XIX wieku śmieciarze byli nieodłącznym elementem krajobrazu wiktoriańskiego Londynu. Przeszukiwali ulice, rzeki, ścieki i zbierali wszystko, od mosiądzu po psie odchody (do produkcji mydła), by później to odsprzedać. Jak pisze w Samotni Charles Dickens, „wśród zwałów śmieci myszkowały cudaczne postacie w łachmanach, poszukując szpilek i jakichś innych rzeczy, które mogą być przydatne”[15]. Dopiero w 1875 roku brytyjski parlament – w odpowiedzi na rosnący w siłę ruch na rzecz reform społecznych oraz na serię tragicznych w skutkach epidemii cholery – nakazał, żeby każde gospodarstwo domowe umieszczało swoje odpady w przenośnym pojemniku, który miał być odbierany raz w tygodniu. W ten sposób wynaleziono współczesny kubeł na śmieci.
Po drugiej wojnie światowej nowy rewolucyjny produkt – plastik – całkowicie przekształcił naszą relację ze śmieciami. Jego wynalezienie nie tylko doprowadziło do tego, że zaczęliśmy wytwarzać góry śmieci, ale też zmieniło sposób, w jaki o nich mówimy, a nawet myślimy. Do czasu wynalezienia jednorazowych pieluch w 1943 roku angielskie słowo disposable znaczyło „zbędne”, „dodatkowe”. Później zaczęto nim opisywać również coś jednorazowego. W 1955 roku czasopismo „Life” wychwalało nowy „jednorazowy świat”. „Przedmioty jednokrotnego użytku zmniejszyły liczbę obowiązków domowych”, napisano obok zdjęcia przedstawiającego uśmiechniętą amerykańską rodzinę witającą z otwartymi ramionami sypiące się na nią z góry nowe jednorazowe produkty: talerze, sztućce, garnuszki, miski dla psów, ręczniki dla gości. (Na ironię zakrawa fakt, że – jak wynika z opublikowanych niedawno w czasopiśmie „Science” wyników badań – obecnie co roku spadają na nas dosłownie tony mikroplastiku. Naukowcy określają to zjawisko mianem „plastikowego deszczu”)[16].
Branża odpadowa nie tylko sprząta po współczesnej gospodarce, ale również ją napędza. Firmy, którym w przeszłości opłacało się wytwarzać wysokiej jakości produkty mające funkcjonować tak długo, jak to tylko możliwe, dały się wciągnąć w produkowanie coraz większej liczby tańszych rzeczy. Wiedzą, że koszt takiego rozwiązania poniosą nie one, a konsumenci. Jednocześnie coraz potężniejsza branża marketingowa zaszczepiła nam ideę „zaplanowanej żywotności”, w ramach której produkty projektuje się w taki sposób, żeby po jakimś czasie się psuły i musiały być zastąpione nowymi. W ten sposób narodził się współczesny świat, w którym najróżniejszych urządzeń – od smartfonów po traktory – często nie da się naprawić bez utraty gwarancji producenta. Jedna trzecia tego, co wyrzucamy, trafia na wysypisko w roku produkcji. Między 1960 a 2010 rokiem ilość odpadów produkowanych przez statystycznego Amerykanina uległa potrojeniu[17]. Współczesna gospodarka jest zbudowana na śmieciach.
W latach osiemdziesiątych XX wieku państwa zachodnie tonęły w śmieciach, więc branża odpadowa zrobiła to, do czego została powołana nowa zglobalizowana gospodarka światowa – przerzuciła problem na kogoś innego. W tamtym czasie do portów w krajach Zachodu przybywały dzień w dzień kontenerowce wypełnione chińskimi produktami, po czym wracały w dużej mierze puste. Wkrótce zaczęły odpływać wypełnione po brzegi śmieciami. Między 1988 a 2018 rokiem niemal połowa – a dokładnie 47 procent – wszystkich eksportowanych plastikowych odpadów wysyłano do Chin.
Aż w 2018 roku Chiny zamknęły drzwi. Na mocy programu Narodowy Miecz chiński rząd niemal całkowicie zakazał importu odpadów, argumentując, że te, które do tej pory trafiały w granice państwa, były zbyt skażone, a co za tym idzie, powodowały zbyt duże szkody w środowisku naturalnym. Narodowy Miecz wstrząsnął globalną branżą odpadową. Ceny plastiku, makulatury, ubrań i wielu innych surowców wtórnych poleciały natychmiast na łeb na szyję. Na całym świecie zaczęły upadać firmy recyklingowe.
Właśnie w wyniku tego kryzysu trafiłem do Green Recycling. „Cena makulatury spadła pewnie o połowę w ciągu dwunastu miesięcy – stwierdza z przygnębieniem Jamie. – Sytuacja jest trudna. Cena plastiku obniżyła się tak bardzo, że przestało się opłacać poddawać go recyklingowi. Jeżeli Chiny nie przyjmują plastiku, my nie jesteśmy w stanie go sprzedać”. Niewiele wcześniej musiał wysłać do spalenia tony surowców wtórnych, za które w dawnych czasach dostałby niezłe pieniądze na wolnym rynku.
Po wejściu w życie Narodowego Miecza śmieci zaczęto eksportować do innych państw, które nadal zgadzały się je przyjmować – Tajlandii, Indonezji, Wietnamu. Te kraje łączy jedno – odznaczają się jednym z najwyższych wskaźników niewłaściwego gospodarowania odpadami na świecie. Śmieci są tam wyrzucane gdzie bądź lub palone na otwartych wysypiskach, a jeżeli trafiają do zakładów recyklingu, to nieodpowiednio zaklasyfikowane, co utrudnia ustalenie ich faktycznych losów. Niektóre chińskie firmy zaczęły przemycać śmieci, obchodząc przepisy Narodowego Miecza. Jak to zwykle bywa przy gospodarowaniu odpadami, w proceder zaangażowała się zorganizowana przestępczość. Lokalne systemy gospodarowania odpadami wspomnianych państw szybko przestały sobie radzić z ich nadmiarem, co doprowadziło do jeszcze większego rozprzestrzenienia się nielegalnych wysypisk. Nikt nie chce być śmietnikiem świata, więc po wejściu w życie Narodowego Miecza między innymi Tajlandia, Indie i Wietnam również wprowadziły zakazy importu odpadów. Mimo to rzeka śmieci płynie nieprzerwanie.
Kiedy zacząłem poznawać branżę odpadową, odczuwałem nie tyle wściekłość, ile poczucie winy. Jak większość ludzi, rzadko kiedy zastanawiałem się nad tym, gdzie trafiają moje śmieci. Naiwnie zakładałem – w związku z całą paletą kolorowych kubłów i szeregiem mniej lub bardziej zrozumiałych oznaczeń na wszystkich opakowaniach – że odpady należą do kategorii tych problemów, z którymi współczesny świat zdołał się w jakimś stopniu uporać. W pewnym momencie mojej żonie Hannah i mnie urodziła się pierwsza z naszych dwóch córek, a my odkryliśmy ze zdumieniem (i niemałym obrzydzeniem), jakie ilości odpadów potrafi wytworzyć taka mała osóbka. Nie byliśmy maniakami podejścia zero waste. Używam wielorazowej butelki na wodę i podobnego kubka na kawę, w szafce mamy stertę materiałowych siatek na zakupy, ale stosowaliśmy jednorazowe pieluchy i mokre chusteczki, zamawialiśmy jedzenie do domu, a szampon i pastę do zębów kupowaliśmy, jak większość ludzi, w plastikowych opakowaniach. Wydawało mi się, że w tej kwestii lokowaliśmy się w okolicach średniej. Kiedy jednak zacząłem na poważnie myśleć o odpadach, nie mogłem się od tych rozważań uwolnić. Zacząłem widzieć śmieci dosłownie wszędzie. Chciałem zrozumieć, na czym polega problem, jak do niego doszło i – jeżeli w ogóle – czy da się coś w tej kwestii zrobić. Zasypani to moja relacja z tych poszukiwań.
To nie jest książka o śmieciach. Mimo że zacząłem od zgłębiania historii odpadów i poznawania ludzi, którzy się nimi zajmują, szybko przekonałem się, że prawdziwy kryzys odpadowy sięga znacznie dalej. W ten sposób z wysypisk trafiłem do slumsów, a z kanałów na rynki rzeczy używanych. Inżynierowie i politycy uważali tradycyjnie odpady stałe i ścieki (czyli odpady płynne) za odrębne problemy, za domenę różnych agend i budżetów. Kiedy jednak człowiek spędzi choć trochę czasu na Globalnym Południu, gdzie ścieki płyną ulicami, ponieważ kanały są zapchane odpadami stałymi, szybko sobie uświadamia, że oba zagadnienia są ze sobą nierozerwalnie powiązane.
Ta książka opowiada o odpadach w obu znaczeniach angielskiego terminu waste – o tym, co wyrzucamy, ale również o możliwościach, które trwonimy za sprawą naszej rozrzutności. Marnujemy co najmniej jedną trzecią pożywienia produkowanego w skali całego świata, a mimo to regularnie głoduje 820 milionów jego mieszkańców. Większość ludzi może korzystać z bieżącej wody i kanalizacji, a jednak za sprawą zmian klimatu w miastach zaczyna brakować wody. Stawienie czoła kryzysowi odpadowemu będzie wymagało czegoś więcej niż usunięcia odpadów z rzek i mórz. Namysł nad tym, co wyrzucamy, być może pozwoli nam nakarmić naszą planetę i zaopatrzyć ją w wodę, a tym samym wnieść skromny wkład w ratowanie zagrożonej planety.
Odpady nie są najatrakcyjniejszym tematem na książkę. Kiedy zacząłem opowiadać innym, o czym piszę, większość ludzi robiła dziwne miny lub w najlepszym razie sprawiała wrażenie rozbawionych. Dlaczego ktoś miałby ochotę pisać o czymś tak paskudnym? A jednak, jak miałem się po raz pierwszy okazję przekonać owego poranka w Essex, w odpadach może się kryć nie tylko piękno, ale również mądrość. Mało jest miejsc na świecie dających lepsze wyobrażenie o ludzkości niż wysypisko. Na taśmociągach widziałem nakazy komornicze, rodzinne fotografie, a raz nawet otwarty list z kliniki pomagającej radzić sobie z utratą dziecka. Z każdym wyrzuconym przedmiotem wiąże się jakaś opowieść: kto go wyprodukował, co znaczył dla osoby, która się go pozbyła. Ekonomista Leonard E. Read napisał kiedyś, że żadna z żyjących osób nie potrafiłaby zrobić ołówka od początku do końca. Każdy etap – od ścięcia drzewa, przez wykopanie grafitu, po obsługę maszyn produkujących ołówek (czy przecież nawet wyprodukowania samych maszyn) – zależy od wkładu szeregu niewidzialnych rąk. Nikomu z nas nie udałoby się odwiedzić każdej kopalni, każdej farmy, każdej fabryki. Niemniej wszystko koniec końców trafia w jedno miejsce – niewyczerpana pomysłowość ludzkości kończy żywot na paskudnej, fascynującej stercie.
Łatwo się załamać w obliczu kryzysu odpadowego. Podobnie jak kryzys klimatyczny, wydaje się on problemem całkowicie przerastającym jednostkę. Mimo to im więcej poznawałem ludzi próbujących ze wszystkich sił coś zrobić – farmerów, pracowników oczyszczalni ścieków, sprzątaczy – pragnących uratować świat, a przynajmniej jakiś jego drobny wycinek, tym większym stawałem się optymistą.
„Nie nazywamy ich odpadami. Nazywamy je materiałami”, wyjaśnił mi Jamie tamtego poranka w Essex. Dla niego nieprzerwana rzeka śmieci nie była tragedią, a możliwością. Każdy z wyrzuconych przedmiotów nie był końcem, a początkiem czegoś nowego. Wyruszając w swoją podróż, miałem nadzieję, że ma rację.