Przygotuj się na bezkompromisową podróż, w której Manuela Gretkowska zadaje trudne pytania… Czy czasem warto zaryzykować, by znaleźć swoje miejsce na ziemi?
„Kochanie, sprzedałam nasz dom!” – krzyczy do zdumionego męża. Od tego wszystko się zaczęło. Gdy napisała ogłoszenie i wcisnęła Enter – odpaliła rakietę. Dom pod Warszawą odleciał, a wraz z nim ogród. Została walizka pieniędzy.
Manuela Gretkowska ma dosyć chorowania na Polskę. Postanawia znów zostać emigrantką. Szukając nowego adresu, nie przestaje chodzić na przeciwrządowe demonstracje, bezlitośnie punktować polityków i zwykłą głupotę. Zanim znajdzie nowe wymarzone miejsce, czeka ją niejedna przeprawa z rzeczywistością.
Ale czy od Polski da się uciec, a dom na wzgórzach boskiej Krety może stać się prawdziwym domem?
Czy można pogodzić się ze światem na własnych warunkach?
Manuela Gretkowska – jedna z najbardziej wyrazistych i bezkompromisowych polskich pisarek, autorka ponad 20 książek, w tym bestsellerów takich jak • Poetka i książę, • Faworyty czy • Mistrzyni; scenarzystka filmowa, felietonistka.
Przeprawa
Wydawnictwo Znak
Premiera: 15 maja 2024
2020
LIPIEC
– Kochanie, sprzedałam nasz dom! – krzyczę do męża przez ścianę kupionego kilkanaście lat temu 120-metrowego pseudodworku. Tej architektonicznej chluby polskich przedmieść końca XX wieku. Wybudowano go seryjnie z pobielanej dykty i desek. Tuż przed nastaniem obowiązującego wśród patodeweloperów NMPMU: Napierdolić Maximum Powierzchni Mieszkalno-Użytkowej.
Dowiedziałam się o NMPMU na przyjęciu z przewagą architektów, wspominających swoje pierwsze prace po studiach. Jeden z nich został znanym reżyserem filmowych musicali, drugi terapeutą. Słysząc nowe słowo, pasujące formą do treści, czuję dreszcz zadowolenia, jakbym próbowała nowego smaku. Pamiętam takie momenty latami. Na przykład jechaliśmy na wakacje do Włoch wozem pełnym dzieci. Pola zaczynała mówić, a jej bracia ze Szwecji byli coraz mniej pewni swojego polskiego. W pierwszym na granicy słowackim McDrivie obsługująca nas dziewczyna podała zamówione hamburgery, pytając z werwą: „Nafukać?!”. Bez pojęcia, na co się godzimy, ale pod wpływem jej entuzjazmu, wszyscy przytaknęliśmy. Nadmuchała nam reklamowy balonik.
Wystawiony przeze mnie na sprzedaż pseudodworek zdobią od frontu dwie drewniane kolumny imitujące grecko-szlachecki design. Przypominają rury kanalizacyjne odprowadzające do gruntu ścieki ambicji klasy średniej. Byle nie zatkać ich kolorową gazetą do podcierania marzeń.
– Co sprzedałaś? – Piotr sądzi, że siedzę na Allegro, urozmaicając sobie wieczór wyborczy.
– Tak jak mówiłam, przegramy, wyjeżdżamy. – Po wstawieniu zdjęć, opisu domu i ceny mam natychmiast chętnych.
Nie przeraziła mnie twarz prezydenckiego zwycięzcy. Maska głupoty jest przechodnia. Przygniótł mnie ciężar głosującego na niego elektoratu. Przeciwko niemu, słuchającemu disco polo, palącemu plastikiem, uszczelniającemu krajobraz śmieciami zbudowaliśmy rok wcześniej przydomowy Biskupin – płot z surowych, dwumetrowych dech. Ale suweren celuje wysoko, nadal wpadały nam do ogrodu butelki po wódzie.
Należy traktować ludzi z szacunkiem, chociaż mając w zasięgu palca wiadomości z internetu, wybierają debili. Trzeba też brać na siebie inteligencką odpowiedzialność za to, że nie rzuciłam wszystkiego i nie pobiegłam dokształcać wielomilionowej suwerennej biedoty umysłowej. Ta elitarność nas wcześniej czy później wykończy. Dlatego lepiej wyjechać. Tak myślałam przed ekranem, gdzie powiewał wyborczo całun polskiej flagi. Owinięto nim demokratyczne państwo, odsyłając je w niebyt na kolejne ileś lat.
– Manuela – mówi Piotr i wiem, że jest źle.
Tej uroczystej formy mojego imienia użył zaledwie kilka razy, odkąd się znamy – prawie 30 lat.
– Czy ty się dobrze czujesz? – Zobaczył moje ogłoszenie na FB. – Sprzedamy dom i gdzie pójdziemy?
Jeszcze nie jest za późno, mogę się wycofać. Ale naciskając enter, odpaliłam rakietę. Nasz dom odlatuje, za nim ogród. My zostajemy z jedną walizką pełną kasy.
Zakochani szukają czterech ścian, żeby móc być razem i się kochać. Z tego rodzą się dzieci, nie są więc już sami, aż te dzieci dorosną i się wyprowadzą, żeby robić własne dzieci. To jest ten moment. Pola, jak każda córka, największy skarb ludzkości, zostawia nas. Jesteśmy wolni.
– A zresztą zawsze żałowałeś Szwecji – przypominam niechętną wyprowadzkę Piotra po dwudziestu latach z mrożonki skandynawskiego raju.
Nie wymyślam zalet męża, za to szanuję wady. Nie ma wśród nich tej najbardziej upierdliwej: narzekania na moje pomysły. Piotr argumentuje, przekonuje, ale nie dręczy. Dręczenie zachowuje na bardziej perfidne okazje niż dzisiejsza, gdy bez jego wiedzy ogłosiłam sprzedaż domu, w którym właśnie spokojnie jadł kolację.
Czy z biegiem lat, starć, rozstań i powrotów to wreszcie związek idealny? Nie, w takie nie wierzę. Wystarczy kochać wady, nie uzależniać się od zalet. Jeszcze lepiej tych zalet nie wymyślać. Nie ozdabiać nimi czyjejś pustki.
*
Zapraszam wszystkich chętnych. Oferta sprzedaży naszego domu ogłoszeniem stulecia: zero kosztów i zasięg na pół Polski. Pokazali je też w szczujni TVP. Wreszcie mieli na mnie coś więcej niż cytaty z moich antypisowskich tekstów. Kiedy pojawiała się Janda, Stuhrowie, elitarni wrogowie głupoty, doklejano Gretkowską z jej pogardą dla suwerena. A tu gratka, antypisiara opuszcza kraj, taka z niej patriotka. Dzień po programie o mojej zdradzie narodowej, okraszonej zdjęciami dworku, TVP czatowało z kamerą na Okęciu, żeby triumfalnie pokazać: „Nie wyjechała!”. Jasne, dom sprzedaje się w dzień, za granicę ucieka następnej nocy, po ciemku. Sukces władzy i prezydenta, że nie udało mi się wyemigrować. Najlepiej w bagażniku samochodu z dyplomatyczną rejestracją, jak szpiegom za komuny.
Zapowiedział się tłum kupców. Pierwsi zjawiają się Rowerzyści aż z Ursusa. Para w średnim wieku, sympatyczni, na wycieczce krajoznawczej. Też w piękną niedzielę pozwiedzałabym okolicę, wypiła herbatę pod bambusami, ogrodniczą chlubą Piotra. Dziękują za poczęstunek i oprowadzanie. Składają ofertę. Rowerzyści? Nie mogę uwierzyć.
Po nich następni, następni. Zaplątał się nawet facet z Kostaryki. Widząc w przedpokoju fotkę Sophii Loren objadającej się makaronem, pyta, czy to zdjęcie Poli. Bardziej od domu interesowało go, dlaczego jesteśmy tacy chudzi.
– Nie wiem, może dlatego, że nie żremy? – Pola głośno się zastanawia zmęczona tłumem turystów w jej pokoju.
Są zainteresowani tym, jak żyjemy, na czym śpimy, gdzie sramy. Niektórzy przychodzą upewnić się w swoich decyzjach: „Stare belkowanie, my budujemy teraz, więc zamówiliśmy nowoczesne”.
Przeżyliśmy dawno temu sprzedażowe oglądanie naszego domu pod Sztokholmem. Miałam wtedy wrażenie, że ludzie, zwiedzając, zadeptują mnie. Dzień wizyt przypadł na popołudnie, gdy odeszły mi wody płodowe. Leżałam w sypialni, czekając na skurcze, i potrzebowałam intymnego spokoju. Nic z tego, co jakiś czas agent otwierał z rozmachem sypialniane drzwi, za którymi ugniatałam fałdy kołdry, ukrywając wśród nich brzuch w kształcie wieloryba. Mama opowiadała, że rodząc mnie, obeznana z bólami porodowymi po mojej starszej siostrze, obiecała sobie zacisnąć zęby na poszewce i nie krzyczeć. Nie chciałam przy ludziach gryźć pościeli. Pola przeczekała najazd, urodziła się dzień później. Nie była podobna do Sophii Loren. Położna porównała ją do Elizabeth Taylor: jak gwiazda w „trwałej” czarnych loków, również przyssana do butelki.
Czego ja Polusi uprowadzonej za młodu przez nas ze Szwecji nie naopowiadałam, tłumacząc wybór Polski.
– Nie mogłam tam chodzić na spacery z tobą po lesie wokół domu. Szwedzkie trolle zaglądały do wózka, spychałam je patykiem – bajałam kilkuletniej. – Tak się do ciebie kleiły.
– Dlaczego? – Chciała słuchać ciągle tej samej ekscytującej historii.
– Myślały, że jesteś ich, one też mają zielone oczy.
*
Oprócz teraz jest terraza, słowo bardziej panoramiczne w czasie i lepiej nadające się do opisania roku emigracji z Polski. Zaczął się od przyjścia do nas promiennej blondynki. Otworzył jej Piotr. Trzymał pęk kluczy, sprawdzając, które coś jeszcze otwierają, a które zostały po wymienionych zamkach i zagubionych kłódkach. Trzeba było je przekazać nowym właścicielom. Sprzątałam po dziewczyńskiej imprezie Poli. Z pustymi pudłami wyjedzonej pizzy i grami planszowymi niosłam talię kart.
– Jestem znajomą sąsiadki… – Wchodząca prawie dygnęła.
Światło przez uchylone drzwi rozświetliło jej naturalny blond, nazwę ją więc Naturalną.
– Aaa. – Zaprosiłam bez entuzjazmu.
Nie chcieliśmy więcej zwiedzających. Dom kupują Rowerzyści. Sąsiadka jednak bardzo prosiła: „Wpadnie na chwilę, chociaż się poznacie…”. Potem Naturalna powiedziała, że widząc Piotra z kluczami jak Świętego Piotra w raju, pomyślała, że to znak…
– Ale nie ma już czego oglądać. – Chciałam zatrzymać ją w progu.
– Wiem, wiem, może jednak porozmawiamy. Od dwóch lat bywam w okolicy i mam przeczucie, że będę tu mieszkać.
– Chyba nie u nas. – Zaprosiłam na taras.
– Kocham ten ogród. Wszyscy mówili: „Nie jest na sprzedaż”. – Podziwiała nasze chaszcze, których nie był w stanie ukryć nawet kryptonim „ogród romantyczny”.
Sąsiedzi kosili, strzygli. My latami tylko karczowaliśmy ścieżkę od furtki.
– Rzeczywiście nie zamierzaliśmy się stąd ruszać. Proszę. – Podsunęłam jej karty. – Proszę wyciągnąć jedną, czy dom będzie… – Nie dokończyłam.
Z pełnej talii tarota, z 78 kart wyciągnęła jednoznaczną odpowiedź.
– Zapłacę więcej – dopowiedziała wyrocznię.
Nie myśleliśmy o licytacji. Cena była uczciwa. Jeszcze niczego nie podpisaliśmy… Następnego dnia Rowerzyści nie podbili ceny Naturalnej. Spisałyśmy umowę wstępną, odręcznie jak cyrograf. Zamiast własnej krwi – własnej roboty olejek różany produkowany przez Naturalną. Natarłyśmy nim dokument. Zapisałyśmy termin: rok na wyprowadzkę.
Naturalnej się nie spieszyło. Nasz dom miał być letnią odskocznią od jej własnego w Warszawie. Może miejscem warsztatów tłoczenia olejków, zbierania ziół. Skoro karty były już na stole, powróżyłam z nich jeszcze raz.
– Twoje życie się zmieni, za rok. – Rozkładałam Rydwan obok Asa Kielichów.
– Oczywiście. – Naturalna nie wątpiła w sfinalizowanie transakcji.
– Nieruchomości zostaną nieruchome – zażartowałam. – Zmieni się coś, co naprawdę cię poruszy i postawi twój świat, nie meble, do góry nogami na dobre, nie na złe, czego ci z całego serca życzę.
*
Nie wierzę, że tyle lat mogłam wstawać na dźwięk budzika i odwozić Polę do szkoły przed siódmą rano. Powyginany metalowy zegar stoi nadal przy łóżku. Tykający mechanizm kół zębatych naciągał jakąś linę, podnoszącą we mnie do pionu macierzyństwo. Zegarki elektroniczne czy ten w telefonie nie mają takiej siły przekonywania. Chyba że nastawiam dźwięk alarmu z filmów katastroficznych. Promieniowanie rośnie, rośnie, zaraz będzie oślepiający wybuch słonecznego dnia.
Od kilku lat już nie muszę się rano zrywać. Głaszczę psa, przenoszę rękę nad telefon, też go uspokajam dotknięciem i leżymy tak jeszcze pół godziny. Nie muszę dla nikogo wstawać, unikam tortur łamania mnie kołem zegarowej tarczy.
Jestem sama. Piotr z Polą pojechali do Szwecji szukać dla nas nowego domu. Jeśli emigracja – to tylko tam, gdzie oboje mają obywatelstwo, a on zna język.
Emigracja, nie anihilacja. Jednak ludzie się dziwią, spotykając mnie w sklepie. „Jeszcze pani nie wyjechała?”
Nie, tym razem. Zamiast uciekać jak w roku 1988 na azyl we Francji, wypierdalam godnie. Rządzący szubrawcy nie chcą wyprowadzić Polski z Europy, oni nigdy w Europie nie byli. Chcą zabrać nam europejską Polskę. Najpierw ją rozmontować i wynieść dla niepoznaki w kawałkach.
*
Piotr zjeździł w tydzień Smalandię i okolice, wokół Järnforsen, gdzie co roku rodzina zbiera się na Midsommar. Nie ciągnęło mnie tam od wyjazdu dwadzieścia lat temu. Francja przez ten czas się zmieniła, czemu nie Szwecja…
– Kochana, nie ma niczego do kupienia, sama zobacz w necie. – Podesłał mi stronę.
Ceny przez covid pomnażają się szybciej niż wirus.
– A zresztą co ty byś tu robiła? – Ostateczny argument.
Rozumiem, że naprawdę jest źle. Przeglądam oferty. Gdybym nie wiedziała, czym pachną tamtejsze stare domy nasiąknięte grzybem, uwierzyłabym opisom: romantyczna siedziba z ogrodem.
W latach 90. lecieliśmy czarterem ze Sztokholmu na Bali. Najbardziej męczące było wielogodzinne odwracanie się do okna od współpasażerów z takiego „romantycznie” zagrzybionego domu. Śmierdzieli stęchlizną. Wracaliśmy razem dwa tygodnie później. Kąpiele w oceanie, klima, wmasowane na plażach olejki, a ich nadal trawił grzyb, wydzielając zapach zatęchłej piwnicy.
– Jeden dom mi się podoba. – Zadzwoniłam do Piotra w nocy.
Pojawiły się najnowsze oferty.
– Dzień otwarty pojutrze, ostatni adres, nigdzie więcej nie szukam.
Naprawdę musiało być beznadziejnie. Nie przeważyła bliskość dzieci, wnucząt.
Sprawdzam ciągle stronę idealista.it albo jej francuską wersję. Setki domów na sprzedaż, pustych. Jeszcze większa pustka wokół nich. Kto tam mieszka w sąsiedztwie?
Idę sama na przyjęcie do sąsiadów z naprzeciwka. Długi stół, kilkunastu znajomych. Sieć powiązań, uśmiechów. Umawiają się na nurkowanie, planują, a ja gdzieś z boku, poza ich czasem, w limbo, bardo, rozpierdolu z prawie sprzedanym domem, nigdzie.
Gdzie znajdę takich sąsiadów jak moi tutejsi? Niezawodni Ala i Jacek Malinowscy za płotem, wychowywaliśmy razem dzieci, gasiliśmy pożary, przeżywaliśmy razem tyle dobra, radości i smutków. Jasne, zawsze można do nich przyjść, ale już nie wpaść przez dziurę w płocie jak Alicja przez dziurę – norę króliczą, inna magia. Ala Malinowska, matematyczka i świadkowa moich corocznych zeznań podatkowych. Załamań, ulgi, gdy nie musiałam dopłacać ponad moje zasoby, beztrosko wydawane bez pamięci o czyhającym w kwietniu Picie-36. O tak, Eliot miał rację: „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”.
Albo sąsiad Pilot umiejący wyłączyć silnik samolotu nad naszą piaszczystą wiejską ulicą i włączyć go tuż nad głową ofiary swojego żartu, padającej ze strachu na glebę. Ludzie, skarb tej okolicy. Pawlak z Bolkiem zamierzali zamówić tablicę „Hrabstwo Ustanów”. Zrezygnowali, gdy poprawiłam realia i ortografię na „Chrapstwo”. Sąsiedzi z naprzeciwka – Grzybowscy, epopeja wspólnych historii. Spacer po sąsiedniej ulicy, gdzie przy każdej chałupce rozmowy, serdeczności. Oryginały, pasjonaci różnych zawodów: Beaty – jedna polonistka z powołania, druga kopistka średniowiecznych ksiąg. Salwa – szalony meteorolog, Renata – artystyczna delikatność. Żyłam w raju, tylko tego nie zauważyłam.
Francuski chleb, podpiekany w piecu opalanym drewnem, jest lepszy od polskiego. Szwedzkie powietrze czystsze. I brak codziennego upokorzenia, że są jacyś „oni” zarządzający bezprawiem. Tyle lat człowiek żył w tęsknocie za światem z filmów o Zachodzie. Nie chcę znowu tęsknić za normalnością ani bać się „ich”. Pamiętam ten lęk i obrzydzenie. Został na poziomie fizjologii: niedawno zaparkowałam przy konstancińskiej Starej Papierni. Weszłam do sklepu, przede mną w kolejce Urban. Rzecznik rządu w stanie wojennym, obiecujący „terrorystom” – moim aresztowanym za rozrzucanie ulotek kolegom ze studiów w Krakowie – dożywocie. Stałam za nim po kawałek sera. Nie dałam rady. Musiałam wyjść, trzęsło mną, jakbym zobaczyła diabła. A to był skromny milioner z Konstancina, szanowany redaktor własnej gazety, poczytnej i naprawdę śmiesznej. Urban, zwykły Urban, jednak mną telepało, napad obrzydzenia i paniki razem. Siedzi to w człowieku, zamienia się w instynkt… ucieczki? Dlatego dezerteruję? Już nie mam sił, nie mam dwudziestu lat. „Nie buduję demokracji”, jej ruiny sypią się mi na głowę.
W „moim” buddyzmie tybetańskim mistrzowie mogą komunikować się z uczniami we śnie. Nie każdy mistrzowski sen jest celowym przekazem, ale bonpo (wyznający tybetańską odmianę buddyzmu bon) rozróżniają jakość snu jak znawcy materii jej fakturę. W jednym z takich znaczących, świetlistych majaków nocnych pojawił się mój mistrz Tenzin Wangyal, ostrzegając: „Nie wygrasz z wszystkimi Chińczykami”. Był to czas pierwszych błagalnych wielogodzinnych manifestacji nawołujących prezydenta do opamiętania: „Nie podpisuj” niszczenia sądów i demokracji. Zamiast złamać długopis, podpisem złamał konstytucję.
Radę mojego mistrza przełożyłam na realia: dla Tybetańczyków najeźdźcami niszczącymi ich kulturę są komunistyczni Chińczycy, armia miliardowego narodu. Mój kraj rozwalają od środka komuchy uważający się za katoprawicę. Wzięli ze sobą suwerenną armię. Idiotom bajki zastąpiła „narracja”. Później zaczęły pojawiać się pogłoski i książki o przyjaźni Dudy, PiS-u z Chinami. Łączy ich z Państwem Środka umiłowanie praworządności.
*
Nie wyobrażam sobie powrotu do niewolnictwa. Urodziłam się w niewoli, nie zamierzam w niej umierać.
*
Wczoraj musiałam przejechać wzdłuż Nowogrodzkiej, obok blaszano-betonowej siedziby PiS-u. Nie wiem, czy koczowanie tam Kaczyńskiego i jego partii ma być manifestem: „Skromni i równie jak suweren pozbawieni gustu”. Architektoniczny przekaz wydaje się bardziej dosadny: „Jesteśmy tak samo brzydcy moralnie, skorodowani hipokryzją i pogięci cynizmem jak ty, suwerenie, i ten budynek”. Tak odrażający, że mógłby pomieścić na jednym poziomie mentalu: szulernię, agencję towarzyską, całonocny sklep korupcji, alkoholi i sejm z pisowską większością.
Nieprawda, że estetyka nie ma wiele wspólnego z inteligencją. Piękno wynika z harmonii, ładu wewnętrznego i talentu. Wszystkiego, co jest zaprzeczeniem rządzących Polską.
Kicz przynajmniej próbuje się sentymentalnie przypodobać. Celowa brzydota siedziby Kaczyńskiego wyraża brutalną siłę. „Mam gdzieś zasady i tradycję waszej cywilizacji z jej grecką trójcą: piękna, dobra i prawdy”.
Nowogrodzka siedziba partii przypomina architektonicznie chlew, gdzie można się tarzać bezkarnie w moralnej brzydocie. To stąd kiełkują Dwie Wieże na Srebrnej. Dwa srebrne, wampirze kły wbijane w przyszłą Warszawę. Wysysają z tego kraju to, co jeszcze ich państwowe spółki uroniły.
Piotr przesyła najciekawszą szwedzką ofertę dla nas, tam gdzie najtajniej i względnie blisko świata. Okolice Kalmaru. Piękny dom za dobrą cenę, gotyckie okna wysokie na trzy metry. Żwirowy podjazd. Czytam dokładniej: to plebania. Jak ogrzać? Czym umeblować protestancką salkę katechetyczną?
Piotr się poddaje. Kupuje z Polą na drogę powrotną tradycyjne kotleciki köttbullar (czytaj sitbular), zwane przeze mnie shitbullarem.
Na promie z Karlskrony wymyśla dla poprawienia mi humoru list naszpikowany aforyzmami i końcówką, że mięknę:
To, że nie chcesz czasem żyć, oznacza, że nie chcesz TAK żyć.
Z wiekiem mniej mówię, lepiej słyszę, więcej widzę.
Dlatego nic dla nas w Szwecji nie znalazłem. I nie narzekaj na mnie, bo uzależniony od słodyczy, umieram z tęsknoty za Tobą.
Żonie:
Cięta kibić sarkazmu
Spękane wargi erudycji
Smukłe uda wyobraźni
Małe piersi autoironii…
Kocham figurę Twoich myśli.
*
Jedna z naszych sąsiadek, architektka Beata ma dość ekscentryczne hobby. Zbiera po lasach zgniłe liście dębowe pełne narośli. Wytwarza z tego czarny barwnik. W moździerzu tłucze też lapis lazuli na sproszkowany błękit. Używa go do kopiowania średniowiecznych miniatur. Uprawia też ziemniaki. Kopistką średniowiecza nie będę, ale na uprawę własnych kartofli mnie namówiła. Biorę się za wykopki, zanim zakwitną. Dokopałam się do małych twardych bulw. Tak smakują niepędzone nawozami pyry? Chyba się nie udały. Za to bambus wystrzelił tego roku, aż szumi. Co się z polską ziemią porobiło? Gdzie my się podziejemy na tej Ziemi? Innej nie ma. Filmowe ziemniaki z Marsa, uprawiane przez Matta Damona, na pewno lepiej wyrosły i były smaczne.
Im więcej czasu mija od śmierci Taty, tym tęsknota za nim większa, ale lżejsza. Pokrywa obszary, z którymi nie miał wiele wspólnego. Ostatnio słuchając piosenek Leonarda Cohena, czuję, że brakuje mi go jak ojca. Tacie pod koniec wszystko się myliło, brał nas za ludzi ze swojego dzieciństwa, książek. Znajduję więc usprawiedliwienie, myląc go z Cohenem, który po śmierci własnego ojca napisał swój pierwszy wiersz. Mógł mieć wtedy 9–11 lat? Zakopał rękopis w kanadyjskim śniegu.
SIERPIEŃ
Polę nudzą studia on-line, czasem śmieszą.
– Profesorka zapytała ludzi z mojego roku, do którego świata należy Polska. Powiedzieli, że do trzeciego. Też mam iPhone’a, ale w nim tego nie znalazłam – próbuje być sarkastyczna. Jest przerażona nowym rokiem szkółki.
Sprawdziła, że urodziła się w ten sam dzień co Pola Raksa. Przypadek. Tego dnia zatonął też Titanic. Moje dziecko wiosłuje w szalupie ratunkowej przedłużonego przez covid dzieciństwa, blisko rodziców, daleko od prawdziwego życia.
Wiadomość o śmierci Ewy Demarczyk. Teraz się zacznie to samo co z Grechutą, Osiecką. Tym razem z „pierwszą damą piosenki”, legendą tamtych lat.
Dekadę temu prosiłam o wstawiennictwo kogoś, kto mógłby jej finansowo pomóc przez ministerstwo. Godnie, bez jałmużny… Odmówiła. Nie znałam jej, jak widać, naprawdę. Cisza po niej zapadła już dawno, teraz nagrobek nieobecności.
Osieckiej na koniec nie drukowano. Proponowała redakcjom wiersze, nie chcieli. Mówiła mi o tym. Nie ma jej i dopiero wtedy jest: na pierwszych stronach, okładkach notatników, kalendarze z twarzą „naszej Agnieszki”, pamiętniczki.
Grechuty nie widziałam na żywo, na scenie. Za to widziałam go w okropnej scenie z końca lat 80. Piwnica pod Baranami, jakieś kotary, wino, dym. W ciemnym kącie żebrał u Skrzyneckiego o pozwolenie na występ, z jedną piosenką chociaż. Skrzynecki opędzał się od niego, ignorował błagania, wreszcie wyrwał się i dzwoniąc, zapowiedział nowy numer kabaretu, nowych wykonawców. Grechuta, nie młody ani romantyczny, wtedy już schorowany, pokonany klaskał w pierwszym rzędzie z nadzieją, że ktoś go zauważy i wyklaszcze na scenę. Nikt nie zauważył. Morał? Nie ma morału bez pomnika. Jeśli nie postawią ci go za życia, kamienując sławą, musisz zaczynać ciągle od początku. Wrócić do kolejki i czekać na śmierć. Wtedy zrobią z ciebie mem, fame, przypinkę, okolicznościowe wydanie. Polska, zardzewiała od łez maszynka do mielenia talentów.
WRZESIEŃ
Siedzę na scenie Kongresu Kobiet między Środą i Bochniarz. Podziwiam, że im się jeszcze chce, co roku to samo. Od stulecia identyczne hasła, potrząsanie parasolkami. Poprzednie kongresy odwiedzały prezydentowe. Obecna-nieobecna, Dudowa, przyszłaby, ale na różańcowe kółko.
Dziewczyny przemawiają, moje wycie się nie nadaje do mikrofonu. Polki skulone, przerażone. Niektóre plastycznie ponaciągane, wszystkie naciągnięte jak pacynki na sięgającą wszędzie łapę Kościoła. Uwięzione w swoich syndromach sztokholmskich mówią, że coś się im podoba albo nie, chociaż nikogo to nie obchodzi. Gdyby przystawić im lusterka, w których się przeglądają przerażone starością, przystawić je bliżej twarzy, do ust, nie będzie śladu oddechu. Polki nie żyją, próbują przetrwać. Niektóre nadal się modlą do Błogosławionego Pedofila. Nie ma jeszcze takiego? To będzie, w obronie godności kleru. Nie wiem, czy łatwiej w tym kraju o rozumną waginę, czy myślącego penisa.
PAŹDZIERNIK
Schorowana mama, w szlafroczku, w szkatułce betonowego wieżowca, rozłożyła na stole zeszyt i odkreśla. Dawniej 3 października przychodziła z pracy zasłonięta (153 centymetry wzrostu) bukietami kwiatów „z przybraniem”. Imieniny za komuny pachniały goździkami karbowanymi jak z bibułki. Od lat na emeryturze odhacza tym samym długopisem, którym rozwiązuje codziennie krzyżówki, nazwiska znajomych. Układają się w szaradę życiorysów: życzenia złożone albo nie. W tym wieku jedynym alibi jest śmierć lub demencja.
Wczoraj Tereski, zawsze dla mnie świętej, dziś Franciszka. Świętego z Asyżu, opiekuna zwierząt.
Kiedyś wykorzystałam jego autorytet w celach nie tyle niecnych, co rozrywkowych, bo zabawy na wsi mało. Teoś w szczenięcych miesiącach był łudząco podobny do liska, przecież lisy to psowate. Jedną z zalet szetlandzkiej rasy jest chodzenie od małego przy nodze, bez tresury. Teo nie nosił więc obroży. Chociaż miewał szczeniackie wyskoki – do ulubionych rowów melioracyjnych. Szliśmy spacerowo przez naszą wieś. Nagle zrobił skok w przydrożny rów. Jadący właśnie samochód z naklejoną chrześcijańską rybką gwałtownie się zatrzymał. Jechała nim młoda para, przejęta losem zwierzaka błąkającego się przy drodze.
– Lisek! Biedny lisek! Widziała pani? Tam się schował! – Próbowali ratować nurkującego w dziurze Teosia. Chrześcijańska naklejka kusiła do wypróbowania wiary tych dobrych ludzi. Albo raczej łatwowierności.
– Noo, widziałam, malutki. – Nie ruszyłam się z miejsca. – Bez matki, sam. – Nie przeszkadzałam im w przedzieraniu się przez krzaki za rozkosznym Teosiem. – Wiedzą państwo, że Święty Franciszek znał mowę zwierząt? Z ptakami rozmawiał…
– Tak – przyznali gorliwie.
– Bóg po grecku znaczy Teo, teologia, nauka o bogu – mądrzyłam się nad rowem.
– Aha. – Kijem próbowali wydobyć szczeniaka z błota i chaszczy.
– Święty Franciszek przywołałby liska bożym imieniem. Teo! Teo! – zawołałam.
Zobaczyli franciszkański cud. Lisek przybiegł. Chwilę potrzymałam ich w nadprzyrodzonym nastroju. Święty Franciszek był naiwnym biedaczyną, nie jak jego watykański imiennik – głupcem.
*
Przed czym uciekam? Czego nie chcę widzieć? Własnych myśli. Jestem uzależniona od logiki jak inni od wódy czy nikotyny. Pisałam dziesiątki razy: obudzimy się któregoś dnia z całkowitym zakazem przerywania ciąży, jeżeli wcześniej nie obudzimy się do buntu. I tak się stało. Prezydent marzył o podpisaniu wyroku na Polki, mówił o tym głośno. Zbieramy się na ulicach za późno.
*
Pakujemy Teosia, Polę i do Kazimierza Dolnego szukać domu. Daleko od Warszawy. Sprawdzamy ceny. Nad Wisłą, za cmentarzem, gdzie zawsze parkujemy od strony klasztoru Franciszkanów, ziemia w dobrej cenie. Nie wolno jednak budować, chyba że domek holenderski, wóz Drzymały. Wracamy po bruku Krakowskiej na Rynek. Telefon z redakcji on-line:
– Przyszłość Strajku Kobiet?
Zamiast słodzić, mówię, co myślę:
– Nic z tego nie będzie.
– Dlaczego?
– Nie ma gdzie się rozpędzić, wybory są za daleko. Nikt kobiet nie wesprze.
Wracam wieczorem, otwieram kompa – łajno hejtu za to, że się nie zachwycam buntem kobiet. Dlaczego nie tańczę w strajkowym karnawale? Tańczę, pójdę w straceńczym polonezie manifestacji, chociaż nic z tego nie wyniknie.
*
Pola wraca z konsultacji w klinice rżnięcia piękności. Jest pełnoletnia, chciałaby poprawić nos. Nie widzimy sensu, ale to jej sprawa.
– Chirurżka nie daje gwarancji przy tak małej poprawce. Może nie być efektu. I powiedziała, że nos nie jest moim problemem. Bałam się zapytać, co według niej jest. – Wyjmuje na chwilę z uszu słuchawki, nie żeby pogadać, tylko je poprawić w rozmowie z kimś innym.
Ekran telefonu, komputera – najbardziej płaska forma rzeczywistości odpowiadająca niby lustereczko na wszelkie pytania tego pokolenia. Również to, kto jest najpiękniejszy na tym świecie, Kardashianki?
*
Hitlerówki mordujące polskie dzieci zdobią się znakiem esesmańskiej błyskawicy – tak w wersji rządowej wygląda protest Strajku Kobiet.
Skoro nas, Polki, będą bić rodzimi faszyści, zbijamy się w grupy. Mamy zbiórkę u Poli na Mariensztacie. Jej koleżanki, chrzestni (tak, kiedyś nosiło się dzieci do pedokleru), wszyscy malujemy hasła. Obwiesiłyśmy się wielkimi deskami pomocowanymi sznurkiem. Pola napisała czerwonym mazakiem: „Co miesiąc krwawię dla ciebie, Polsko”. Mój napis, pielgrzymkowy, na Żoliborz: „Bój się, gnido, kobiety po ciebie idą”.
Zbijamy się w grupki Strajku Kobiet. Uciekamy z placu Zamkowego po okrzyku: „Faszole!”.
Kiedyś uciekałam przed ZOMO. Dlaczego moje dziecko musi uciekać przed taką Polską, jej solą i popieprzeniem?
Protestuje inteligencja, jedyne, co jej zostało, to sarkazm i pomysłowość haseł. Najbardziej w rewii desperacji podobało mi się literacko dosadne, niesione przez dziewczynę w berecie: „Siodłaj kota, karle”. Pola z leitmotivu Strajku „Nigdy nie będziesz szła sama” robi mem – czarownice na stosie: „Nigdy nie będziesz płonąć sama”.
Przy Krakowskim Przedmieściu dogoniła nas grupa szturmowa prowadzona przez dwudziestokilkuletnią laskę z megafonem. Dziewczyny szły tak szybko, rytmicznie wrzeszcząc: „Wypierdalać!”, że nie zdążyłam ich nagrać. Załzawiona nie umiałam włączyć w telefonie „relacja”, ktoś mi pomógł. Pobeczałam się, autentycznie pobeczałam. Tyle lat bez wkurwionej młodzieżówki na ulicach. A tu taki impet, rewolucyjna szpica. Przed kościołem Świętego Krzyża głośniki nadające podkład do Egzorcysty. Wrzask „nienarodzonego”. Nocą, przy wyciu syren, ten upiorny dźwięk staje się warczącą, pełną nienawiści kolędą puszczaną na okrągło. Ze schodów kościoła patriotyczni kibole wyzywający nas od dziwek. Kościół polski stał się Kościołem kibolskim. Syntezą polskiego modelu męskości. Świętojebliwy cham, oskalpowany z myśli i empatii, żądający respektu. Bo jak nie, to w mordę i do piekła.
Skurdupel lubujący się w trumnach, obiecujący Polkom trumienkowe. Mizogin, jak wielu podobnych zakochany w mamusi. Wynoszący ją do rangi świętej albo Matki Boskiej, żeby nienawidzić realnych kobiet, budzących w nim strach albo obrzydzenie.
Zgubiłam się w tłumie pod sejmem. Odnalazłam z moimi przed Rotundą. Zatrzymaliśmy się w pustawym pasażu, zastanawiając się, gdzie idziemy. Chodzić wokół ronda nie ma sensu, Żoliborz daleko. A tu mija nas z rozwianą płachtą flagi samotny kibol. Biegnie prosto w tłum rozsuwający się przed nim ze strachu. Krzyczy rozpaczliwie: „Kocham kobietyyyy!!!”. Bezbronni ludzie przestają przed nim uciekać. Jednak nieprzytomny z rozpaczy kibol dokrzykuje: „Aleee nienawidzę pedałów”. To mu każe, rozdartemu emocjonalnie, rzucić się w centrum „pedalskiego pochodu”.