Kruk uczestniczy w śledztwie, w którym przekraczane są nieprzekraczalne granice, myśliwi stają się zwierzyną, a prawo okazuje się pustym słowem.


Dwa zabójstwa prokuratorów wstrząsnęły północną Polską, sprawca uczynił z tych śmierci widowisko.

Wkrótce groźby dostaje kolejny prokurator. Ceną za jego życie ma być wypuszczenie z aresztu Józefa Danika, człowieka oskarżonego o spalenie żywcem swojej rodziny.

Gdy termin wyznaczony na uwolnienie Danika się zbliża, do sprawy zostaje zaangażowany Sławomir Kruk, mimo że parę lat wcześniej został zwolniony dyscyplinarnie ze służby. Ma wspomóc śledczych w schwytaniu mordercy, zanim ten uderzy ponownie.

Kruk uczestniczy w śledztwie, w którym przekraczane są nieprzekraczalne granice, myśliwi stają się zwierzyną, a prawo okazuje się pustym słowem. Aby wyeliminować zabójcę, Kruk musi być bardziej bezwzględny niż jego rywal.

Piotr Górski
Autostrada do piekła
Seria „Komisarz Sławomir Kruk”, tom 8
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 15 maja 2024
 
 

PROLOG 1

Samochód sunął podmiejską drogą w kierunku Gdańska. To był najładniejszy do tej pory poranek maja, ale siedząca za kierownicą Mirosława Zawiślak nie zauważyła tego dziś ani razu.
Przed wyjazdem odbyła trudną rozmowę z synem, którego zerwała z łóżka, a który od razu na nie wrócił, aby odespać nocną imprezę. Rozmowa nie odniosła skutku. Potem przetrwała milczące śniadanie z mężem. To śniadanie było najgorsze. Miał romans i od jakiegoś czasu zamierzał jej o tym powiedzieć.
Już kilka razy zbierał się na odwagę, ale ona nie miała odwagi, by mu na to pozwolić. Bała się, że odejdzie. Nie dlatego, że go kochała, miłość skończyła się dwa jego romanse wcześniej. Dręczyła ją myśl, że już nigdy nie znajdzie nikogo. Skończyła czterdzieści pięć lat, natłok pracy powodował, że przestała o siebie dbać i dla mężczyzn stała się niewidzialna.
Przejrzała się w lusterku wstecznym i pomyślała, że może to jeszcze zmienić, po prostu nie miała siły, żeby się do tego zabrać. Naszła ją myśl o Józefie Daniku, człowieku, który stanie dzisiaj przed sądem za zabójstwo żony i dzieci. Zamordował ich, bo chciał odejść do innej kobiety, a uważał, że dla jego rodziny będzie to tragedią. Wolał, aby umarli, niż cierpieli skazani na życie bez niego. A ponieważ bardzo ich kochał i nie był w stanie podnieść na nich ręki, zabił deskami okna, zamknął na klucz drzwi i podpalił dom. Spłonęli żywcem, podczas gdy on, patrząc na to z oddali, śpiewał im kołysankę.
Przynajmniej tego los mi oszczędził, pomyślała, o ile można było to uznać za okoliczność łagodzącą dla jej męża, człowieka, który przeżył z nią dwadzieścia jeden lat, a przez większość tego czasu ją okłamywał.
Na przystanku autobusowym przy wyjeździe z Lublewa Gdańskiego stał młody mężczyzna. Zawiślak zatrzymała samochód, a chłopak wskoczył na siedzenie pasażera. Obdarzył ją promiennym uśmiechem, który odwzajemniła i po raz pierwszy pomyślała, jaki to przyjemny dzień. Mężczyzna był studentem ostatniego roku romanistyki Uniwersytetu Gdańskiego. Czasami podwoziła go do Gdańska. Od lutego widywała, jak usiłuje złapać stopa. Kilka razy zdarzyło się, że jadący przed nią samochód zatrzymał się, aby go zabrać.
Droga była wąska, ruch z przeciwka znaczny, i to powodowało, że wszystkie auta za tym, do którego wsiadał, także musiały się zatrzymać. Młody mężczyzna wydawał się tym zmieszany i za każdym razem uśmiechał się i przepraszał Zawiślak wzrokiem.
Tak, to ten uśmiech sprawił, że ona też się kiedyś zatrzymała i od tego czasu zatrzymywała się za każdym razem, gdy go widziała.
Lubiła, gdy do niej mówił. Kiedy wsiadał do jej granatowego peugeota, był jak promyk czegoś ekscytującego w jej walącym się, ponurym życiu.
Teraz posunęli się o krok dalej. Po raz pierwszy umówili się z wyprzedzeniem, że Zawiślak go zabierze. Tego dnia miał egzamin, a ona obiecała, że go podwiezie, żeby nie musiał telepać się autobusem. Zdążył już jej się przyznać, że z całego serca nienawidzi komunikacji publicznej.
– Nastroje bojowe? – spytała. – Gotowy zdać w pierwszym terminie?
– To egzamin z psycholingwistyki. Jestem w tym naprawdę dobry.
Do tej pory widywała go jedynie w sportowych bluzach i dżinsach. W tej chwili mogła oglądać go w garniturze i musiała przyznać, że wyglądał świetnie. Wysoki, szczupły, o krótkich ciemnych włosach i jasnozielonych oczach. Często opowiadał o literaturze, a kiedy mówił, czuła pragnienie przeczytania tych wszystkich książek, na co od dawna nie miała czasu. W głębi duszy żałowała, że jej syn nie jest taki jak on: inteligentny, ciekawy świata, wrażliwy na słowa. Jej syn studiował prawo, kontynuując rodzinną tradycję, ale nie wykazywał w tym kierunku talentów. Wykazywał za to talent do degustacji narkotyków, co usiłowała ze wszystkich sił zatuszować. Zganiła się za to, co przemknęło jej przez głowę: że ten młody mężczyzna, Filip, mógłby zastąpić jej syna. Przez chwilę miała szaloną myśl, że mógłby też zastąpić jej męża.
Ten pomysł zawstydził ją podwójnie i natychmiast go odpędziła.
Tym razem Filip niewiele mówił. Lekko przechylony na bok, oparty ramieniem o boczną szybę, patrzył na drogę.
– Trema? – spytała.
– Trochę. A pani? Pani dziś nie ma tremy?
– Chyba mam. Tak, mam tremę.
– Pamiętam, że dla pani to też ważny dzień.
Nie miała tremy. Po tylu latach pracy uodporniła się na wiele rzeczy i na takie dni jak ten. Przyznała, że jest trochę zdenerwowana, by zrobić mu przyjemność i żeby poczuł w niej bratnią duszę.
Wjeżdżali do Gdańska. Przy zjeździe na Gdańsk Karczemki nadrobiła kilkaset metrów, aby wjechać na parking przy dużym centrum handlowym. Stamtąd Filip miał kilka kroków na przystanek PKM-ki Gdańsk Kiełpinek, skąd chciał jechać do Wrzeszcza.
Samochodów trochę już stało. Ponieważ były tu hipermarkety budowlany i spożywczy, które wcześnie otwierano, pojawiali się pierwsi klienci.
– Mogłaby pani tam podjechać? – Wskazał oddalone i dość puste miejsce na parkingu. – Stamtąd będzie mi bliżej.
Zmarszczyła brwi, podczas gdy on patrzył na nią z ujmującym uśmiechem na twarzy. Stamtąd było bliżej, ale na pewno nie do kolejki.
Pomyślała, że egzamin sprawił, że stał się kapryśny. Podjechała, gdzie prosił.
– Powodzenia – powiedziała z uśmiechem.
Nie oddał uśmiechu. W pobliżu zaparkował szary opel corsa. Filipa jakby to zniecierpliwiło. Rozejrzał się i wskazał jej inne miejsce. Plac parkingowy był olbrzymi, a on wskazywał punkt dosyć oddalony.
– Niech pani tam się zatrzyma.
– Filip, co ty wymyślasz? Wysiądź, proszę, tutaj, śpieszę się.
Patrzył na nią spokojnymi zielonymi oczami, które stały się nagle zimne. Uchwyciła krótki, gwałtowny ruch jego ręki i zobaczyła rozbłysk pod czaszką, poczuła ból, jej głowa uderzyła w boczną szybę. Przez moment była oszołomiona i straciła poczucie, co się z nią dzieje, a gdy z trudem skupiła wzrok, zobaczyła jego twarz przy swojej. Szukała spojrzeniem tego, co w nią uderzyło. Był to chwyt pistoletu, który chłopak trzymał w dłoni.
– Jedź.
Drżącymi rękami uchwyciła kierownicę.
– Filip…
– Zamknij ryj.
Pojechała, gdzie kazał, i zatrzymała się. Nagle przeraziło ją, jak bardzo oddalone od innych ludzi jest miejsce, w którym stanęli.
– Co robisz? – spytała.
Nie odpowiedział. Przyglądał się jej w milczeniu, wciąż lekko przechylając głowę. Miał dziwny wyraz twarzy, którego do tej pory u niego nie widziała, jakby przebywał w tej chwili gdzieś daleko. Cały jego urok i inteligencja gdzieś się ulotniły. Przypominał jej manekina.
– Wysiądź z mojego samochodu – powiedziała.
Nie poruszył się.
– Możesz się wpędzić w kłopoty. Pamiętasz, kim jestem?
W jego spojrzeniu i lekkim uśmiechu, który pojawił się w kącikach ust, przeczytała, że o tym pamiętał. Właśnie dlatego robił to, co robił, że pamiętał.
Włożył swoją płytę CD do odtwarzacza w samochodzie.
– Zostawisz kluczyki w stacyjce – powiedział – i przesiądziesz się na tylne siedzenie. Zrobisz to spokojnie, szybko i nie rozglądając się na boki. Jeśli zaczniesz zwlekać, krzyczeć, uciekać, zastrzelę cię.
– Dlaczego?
Znowu uderzenie w skroń, głowa opadająca w miejsce, z którego wysuwały się pasy bezpieczeństwa. Poczuła strużkę krwi ściekającą jej na policzek.
Z wysiłkiem otworzyła drzwi i wysiadła. Zrobiła dwa kroki, kierując się na tył auta. Niedaleko przechodziła jakaś kobieta. Nie patrzyła w tę stronę. Zawiślak poczuła palące pragnienie, żeby ją zawołać.
– Testujesz mnie? – usłyszała głos Filipa.
On też wyszedł z samochodu i zaczął otwierać tylne drzwi po swojej stronie. Miał w ręce pistolet i nie zadawał sobie trudu, by go ukryć.
Mirosława Zawiślak usiadła na tylnym siedzeniu i zatrzasnęła drzwi. Coś jej mówiło, że zatrzaskuje za sobą wieko trumny.
Filip usiadł obok niej, nisko trzymając pistolet lufą zwrócony w jej stronę. Na twarzy miał wyraz zadumy i ciekawości. To jeszcze dzieciak, przemknęło jej przez głowę.
– Co chcesz mi zrobić? – spytała.
Chwytem pistoletu uderzył ją w usta. Poczuła smak krwi i ułamany ząb na języku. Jeszcze nie poczuła bólu.
– Przepraszam – powiedział, jakby się wstydził. – Muszę cię wytresować. Mówisz tylko wtedy, kiedy ci każę. Ruszasz się, kiedy każę. Rozumiesz?
Skinęła głową.
– Mów.
– Rozumiem.
Ból nadszedł z opóźnieniem wraz z opuchlizną, która wydęła jej usta. I ze strachem.
Bez świadomości tego, co robi, wcisnęła się w oparcie fotela, byle tylko zwiększyć odległość dzielącą ją od młodego mężczyzny. O kilka centymetrów. O centymetr.
– Wyjmij telefon – rzekł. – Musisz zadzwonić.

PROLOG 2

Prokurator Marek Wilewicz złożył podpis na dokumencie i zamknął papierową teczkę. Akt oskarżenia przygotował wczoraj wieczorem, ale go nie podpisał, zostawiając to sobie na dzisiejszy poranek. Czekała go jeszcze przeprawa z naczelnikiem Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, który będzie się sprzeciwiał skierowaniu sprawy do sądu, jednak Wilewicz traktował to tylko jako jeszcze jedną przeszkodę na drodze do celu.
Szansę prokuratury w tej sprawie oceniał na czterdzieści dziewięć procent, o pięćdziesiąt jeden procent mniej, niż oczekiwali jego przełożeni. Wytaczał oskarżenie przeciwko ludziom trudniącym się zakrojonymi na wielką skalę oszustwami, których ofiarą padali starsi mężczyźni.
Mechanizm był zawsze ten sam: młode kobiety o pięknych twarzach i zimnych oczach znajdowały zatrudnienie jako opiekunki samotnych emerytów, posiadających własne mieszkania. Najdalej po kilku miesiącach mieszkanie zmieniało właściciela: zostawała nim opiekunka, najbliższa przyjaciółka i powiernica starego człowieka. W zamian zobowiązywała się troszczyć o niego i pozwalać mu dożywotnio zajmować mieszkanie, ale taki zapis, przez fatalne przeoczenie zawsze tego samego notariusza, nigdy nie dostawał się do umowy.
Emerytów nie wyrzucano na bruk. W ich mieszkaniach zaczynali pojawiać się tylko ogoleni na łyso mężczyźni o twarzach napuchniętych od sterydów. Nie okazywali wrogości, ale czuli się tam jak u siebie. Dawny właściciel był tolerowany, ale nie miał nic do powiedzenia, musiał znosić obecność obcych, alkoholowe imprezy i erotyczne życie opiekunek, które ukazywały inne oblicze. Po kilku tygodniach nieszczęśni emeryci byli zachwyceni, gdy mogli przenieść się do przytułków, gdzie czekały już zarezerwowane dla nich miejsca.
Mieszkanie natychmiast sprzedawano, a pieniądze trafiały na konta dwóch gdańskich biznesmenów.
Naiwność jest grzechem, za który trzeba zapłacić, pomyślał Wilewicz. Może sam był naiwny, zbyt mocno angażując się w pracę. O wartości prokuratora decydowała statystyka: liczba i terminowość załatwień bez względu na sposób zakończenia sprawy. Wielu jego kolegów pracowało na akord. On tak nie potrafił. Jak błędny rycerz szukał sprawiedliwości w świecie, w którym sprawiedliwość była już trochę niemodna.
Przekręcił sygnet na palcu, gest, który wykonywał zawsze, gdy szykował się do bitwy. Potem spojrzał na stojące na biurku zdjęcie kobiety i wzrok mu złagodniał. Byli tacy, którzy uważali za zabawne, że to zdjęcie tu stało. Głównie dlatego, że kobieta z fotografii pracowała dwa pokoje dalej. Widział się z nią dziesięć minut temu, bo razem przyjechali do prokuratury, ale już za nią tęsknił.
Sam wykonał to zdjęcie w Sopocie na deptaku któregoś upalnego letniego popołudnia. Miała na nim rozwiane włosy i przyzywała go gestem.
Zadźwięczała jego komórka i podniósł ją z nadzieją, że to ona dzwoni. Rozstali się zaledwie przed chwilą, ale to bez znaczenia. On trzymał na biurku jej zdjęcie, a jej zdarzało się dzwonić do niego z drugiego pokoju tylko po to, by usłyszeć jego głos. Nie mieli dziewiętnastu lat, ale zachowywali się tak samo głupio, jakby mieli.
To nie była ona. Dzwoniła Mirka Zawiślak.
– Co słychać? – rzucił beztrosko do aparatu.
Mówiła coś, ale jej nie zrozumiał, tak było to niewyraźne. Sepleniła, słowa nachodziły jedno na drugie, gubiła spółgłoski.
– Mirka, spokojnie, co się stało?
Kolejny potok słów, tym razem jednak zdołał coś wychwycić. Powinien rzucić wszystko, co robił, i natychmiast jechać do sądu.
– Po kolei, Mirka. Po co do sądu?
Z niemałym trudem zrozumiał, że chodziło o oskarżonego Józefa Danika, który będzie miał coś Wilewiczowi do powiedzenia.
– Gdzie jesteś, Mirka? Co z tobą?
Przez chwilę w aparacie panowała cisza, a potem usłyszał wyraźny męski głos:
– Jedź już. Nie masz do stracenia ani jednej sekundy.
Połączenie zostało zakończone.
Marek Wilewicz poczuł niepokój. W pierwszym odruchu chciał oddzwonić. Dziś zaczynała się rozprawa Danika, w której Mirka była oskarżycielem, a on trochę jej przy tej sprawie pomagał.
W drugim odruchu poderwał się z miejsca i szybkim krokiem wyszedł z pokoju.
Sąd okręgowy znajdował się na Nowych Ogrodach i przy dobrych wiatrach sygnalizacji miejskiej można było dojechać do niego samochodem w cztery minuty. Teraz jednak ulice wciąż były zatkane przez poranne korki, więc udał się tam piechotą. Wbiegł do budynku gnany niepokojem, który go nie opuszczał od zakończenia rozmowy. Jako prokurator był zwolniony od obowiązku poddania się kontroli przy wejściu i pracownik ochrony go znał.
Mirki jeszcze nie było. Danika właśnie przywieziono z aresztu śledczego i Wilewicz znalazł go w pomieszczeniu dla zatrzymanych. Był ubrany w czarny garnitur, przepisowo skuty i pod nadzorem funkcjonariuszy Wydziału Konwojowo-Ochronnego KWP. Siedział na ławce pod ścianą wyprostowany, ze wzrokiem skierowanym gdzieś przed siebie, i nie zaszczycił prokuratora spojrzeniem. Wilewicz chwilę rozmawiał z dowódcą konwoju, a potem stanął naprzeciw więźnia.
To zmusiło Danika do spojrzenia na przybyłego szarymi płaskimi oczami o martwym wyrazie.
Był wyjątkowo wysokim i silnie zbudowanym mężczyzną o ogromnych dłoniach. Miał trzydzieści cztery lata, ale wyglądał na pięćdziesiąt, nosił krótkie posiwiałe włosy, był blady, o niezdrowej cerze. W trakcie postępowania przygotowawczego przyznał się do zabójstwa i wyjawił jego motywy. Obserwacja sądowo-psychiatryczna wykazała, że nie jest chory psychicznie i miał pełną świadomość dokonywanego czynu. Pewnych rzeczy Wilewicz nie potrafił pojąć.
– Nazywam się Marek Wilewicz, jestem prokuratorem. Czy ma mi pan coś do powiedzenia? – spytał, opierając się o blat stołu i nachylając się nad więźniem.
Danik wskazał prokuratorowi wolne krzesło.
– Niech pan siada.
Wilewicz zawahał się, ale usiadł. Grymas, który mógł być uśmiechem, pojawił się na bladej twarzy Danika. Popatrzył na dłonie prokuratora.
– Ładny sygnet.
Prokurator zaplótł palce przed sobą. Czekał.
– Chce mi pan coś powiedzieć?
– Podoba mi się, sam powinienem taki nosić.
Widać było, że uważa, iż ma w tej chwili jakąś przewagę, i to poczucie sprawiało mu przyjemność. Wilewicz nie odezwał się ponownie, a milczący i nieruchomi funkcjonariusze stali przy zakratowanym oknie.
– Musicie mnie uwolnić albo zaśpiewam jej kołysankę – powiedział Danik. Mówił spokojnie, cicho, nie kładąc specjalnego nacisku na żadne ze słów.
– Komu?
– Prokurator Mirosławie Zawiślak.
Głos Mirki w telefonie… Wilewicz poczuł uderzenie adrenaliny, ale gdy się odezwał, mówił cicho, niemal ze znudzeniem:
– Co jeszcze?
– To wszystko. A ty nie masz do stracenia ani jednej sekundy.
Funkcjonariusze odsunęli się od okna i stanęli po obu stronach więźnia. Wilewicz zaciekawił się, czy chcieli go bronić przed prokuratorem, czy odwrotnie. Wstał, a Danik nie spuszczał go z oczu, w których pojawiło się szyderstwo.
Wilewicz wyszedł z pokoju, jednocześnie wyjmując smartfona.
– Natychmiast wyślij ludzi do domu Mirki Zawiślak – powiedział, gdy po drugiej stronie usłyszał głos Marcina Zycha, zastępcy komendanta Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku, z którym ostatnio trochę się przyjaźnił. – Niech patrole szukają jej samochodu na trasie między domem a sądem okręgowym, ona ma dom w Kolbudach. – Zawahał się. – Postaw na nogi czarnych.
Rozłączył się. Stał na sądowym korytarzu, myśląc o tym, że to może być jakiś żart. Nie, to nie był żart. Zadzwonił do Mirki, ale nie odebrała.
Nie zdążył odłożyć telefonu, gdy ten ożył. Zych, który podczas rozmowy nie zadał żadnego zbędnego pytania, wydał rozkazy i oddzwaniał po wyjaśnienia.
Zanim Wilewicz odebrał telefon, spojrzał na swoją prawą dłoń i na złoty sygnet z trupią czaszką na serdecznym palcu, tuż za obrączką.
Obrączka wciąż stanowiła dla niego skarb, choć nosił ją już od dwóch lat.

PROLOG 3

Od kilku minut siedzieli w milczeniu. Bała się odezwać, żeby jej znów nie uderzył, a on wydawał się zapomnieć, że tu była.
Miała gonitwę myśli. Nie rozumiała, co właśnie się stało. Kim naprawdę był ten młody mężczyzna i czego od niej chciał.
Była doświadczonym prokuratorem, stawiała czoła najgorszym mętom, ale ten człowiek ją przerażał. Mimo to usłyszała, że jej głos był zadziwiająco beznamiętny, gdy jednak ośmieliła się zadać pytanie:
– Co powie mu Danik?
Wydawało jej się, że to powiedziała, ale zmasakrowane usta, w których nie było dwóch zębów, wydały dziwne dźwięki. Mimo to ją zrozumiał. Wzruszył ramionami, leniwie przesunął wzrokiem po jej twarzy. Tym razem nie miał zamiaru jej bić.
– Że zginiesz, jeśli go nie uwolnią.
– Nie uwolnią go – wybełkotała.
– Nie uwolnią.
Jej oczy zadawały błagalne pytanie, co wtedy zrobi. Skinął głową, jakby potrafił je przeczytać.
– Nic ci się nie stanie. Pod warunkiem, że będziesz posłuszna.
Poczuła szaleńczą wdzięczność. Nie zamierzał jej zabić, udawała przed sobą, że nie brała nawet pod uwagę takiej możliwości, ale ulga, jaką poczuła, dowodziła, że tylko się oszukiwała. Przestało ją obchodzić, czego ten człowiek chciał. Wykorzysta ją do swoich celów i zniknie. Musiała tylko mu nie przeszkadzać.
Filip też czekał, obserwował samochody, których przyjeżdżało coraz więcej i gromadziły się głównie w pobliżu wejść do sklepów. W końcu się znudził.
– Przejedziemy się bliżej ludzi – powiedział.
Wykonał gest, jakby chciał się przesiąść, gdy kilka pustych miejsc od nich zaparkował samochód. Wysiadł z niego mężczyzna prowadzący rozmowę przez telefon. Miał na sobie marynarkę i lekki płaszcz. Ruszył w ich stronę, ale patrzył przed siebie zupełnie niezainteresowany samochodem, który za chwilę będzie mijał, i jego pasażerami.
– Albo nie. Mamy kierowcę – powiedział Filip.
Zwrócił się do niej, zaglądając jej głęboko w oczy. Miała przed sobą jego jasną twarz, która jeszcze niedawno tak jej się podobała. Teraz jego oczy wydawały się martwe. Podobnie jak usta, kiedy zadawał pytanie:
– Masz dobrą pamięć?
Pokręciła gwałtownie głową. Chciała, żeby wiedział, że go nie rozpozna. Zapomni o nim, jak wygląda, gdy tylko zniknie jej z oczu.
Wydawał się niezadowolony. Nie powiedziała słowa, ale on zrozumiał, co oznacza jej gest.
– Nie obchodzi mnie, czy mnie rozpoznasz. Pytałem, czy masz dobrą pamięć.
Uznała, że powinna potwierdzić. Skinęła głową.
– A więc pamiętasz, o czym rozmawialiśmy.
Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale nie chciała, by znów ją uderzył.
Kolejne skinienie.
– Rozmawialiśmy o tym, że masz być posłuszna. Wysiądę, żeby zaprosić kierowcę do samochodu, a ty pokażesz mi, że jesteś posłuszna. Inaczej zabiję najpierw jego, potem ciebie. Zrobię to bez najmniejszego wahania. Rozumiesz?
Jeszcze jedno skinienie.
– Powtórz, co zrobię.
– Zabijesz nas oboje – wybełkotała.
– Właśnie. Dlatego bądź taka, jak obiecałaś. Jaka?
– Posłuszna.
W jego nieruchomych oczach pojawiło się coś na kształt aprobaty.
– Właśnie.
Wysiadł i oparł się o samochód. Uśmiechnął się i rozejrzał jak ktoś, kto delektuje się ciepłem majowego słońca. Znów wyglądał jak wtedy, gdy mówił o literaturze. Pistolet trzymał w prawej ręce swobodnie opuszczonej wzdłuż ciała, tym razem także go nie ukrywał. Mężczyzna zaraz się z nim zrówna, szedł w kierunku marketu budowlanego, a zaparkował dalej najwyraźniej dlatego, żeby się przespacerować i skończyć prowadzoną przez telefon rozmowę. Patrzył na Filipa, ale zdawał się nie widzieć broni, choć miał ją przed oczami. Mirosława Zawiślak pragnęła go ostrzec, ale wiedziała, że nie ośmieli się tego zrobić.
Przez moment poczuła ukłucie wątpliwości. Czy on naprawdę by do mnie strzelił? – zadała sobie pytanie. Czy to w ogóle jest prawdziwa broń?
– Przepraszam – powiedział Filip łagodnie, a mężczyzna uprzejmie odsunął telefon od ucha, aby go wysłuchać.
Mocne uderzenie chwytem broni w skroń zachwiało nim. Filip dopadł go i rzucił na samochód. Usłyszała odgłosy ciała uderzającego o karoserię i telefonu upadającego na asfalt. Chwycił mężczyznę za włosy i dwukrotnie uderzył jego głową o maskę samochodu.
Przyłożył mu pistolet pod brodę.
– Chodź. – Pociągnął go, przytrzymując drugą ręką. Zawiślak widziała, że tamten człowiek był w szoku, jeszcze nie rozumiał, co się z nim dzieje, i poddał się rozkazującemu głosowi oraz mocnemu szarpnięciu za ramię.
Filip był zadziwiająco silny jak na tak szczupłego chłopaka. Obeszli samochód, Filip otworzył drzwi i wepchnął faceta za kierownicę.
– Siedź tu albo cię zabiję – powiedział.
Zatrzasnął drzwi i nie śpiesząc się, obszedł peugeota. Przez ten czas na parking z różnych stron wjechały trzy inne samochody. Zatrzymały się dość daleko, z jednego ktoś wysiadł, ale nie zauważył, co się tutaj działo.
Filip usiadł obok Mirki. Mężczyzna za kierownicą krwawił z ucha, był zdezorientowany, widziała jego półprzytomne spojrzenie w lusterku wstecznym.
Filip trzymał pistolet na kolanach. Czekał, aż tamten dojdzie do siebie.
– Nie zadawaj pytań – powiedział. – Daj mi swój portfel.
Mężczyzna bezwolnym ruchem sięgnął do kieszeni i podał portfel. Mirka zwróciła uwagę na jego palce, krótkie, przypominające serdelki. Filip wyjął dowód osobisty mężczyzny.
– Posłuchaj, Tadeuszu. Masz proste zadanie. Zawieziesz panią prokurator do sądu. Wjedziesz na to rondo, widzisz? A stamtąd na most w stronę Jasienia. Dalej jedziesz prosto aż do świateł, na światłach zjedziesz w lewo, a potem w zjazd na Armii Krajowej. Znasz tę drogę? Nie pomylisz jej?
Mężczyzna skinął głową. Zawiślak popatrzyła za szybę samochodu, czy zwrócili czyjąś uwagę. Ludzie wydawali się zajęci swoimi sprawami.
– Zatrzymujesz się na czerwonych światłach, ruszasz na zielonych. Zachowujesz ograniczenia prędkości. Jedziesz ostrożnie, nie wolno ci wyjść z samochodu, dopóki nie dojedziesz do sądu na Nowych Ogrodach. Gdy dojedziesz do sądu, będziesz wolny.
Filip nachylił się w stronę mężczyzny i dotknął pistoletem podstawy jego czaszki.
– Jeśli nie dowieziesz jej do sądu, odwiedzę cię w twoim mieszkaniu na Chełmie. Złożę wizytę tobie, twojej jasnowłosej żonie i dwóm smarkaczom, których zdjęcie nosisz w portfelu.
Filip się wyprostował. Mirka widziała, że jego wzrok napotkał przerażony wzrok tamtego człowieka w lusterku wstecznym.
– Zrobię im to.
Filip nie patrzył na Zawiślak, ale jego druga ręka wystrzeliła w bok i przez ułamek sekundy widziała zarys czegoś, co było podłużne, ciemne i ostre. Nie miała czasu, aby to ocenić.
Ten przedmiot, czymkolwiek był, wbił się jej z wielką siłą i śmiertelną precyzją w dołek między obojczykami i usłyszała dziwny dźwięk, jakby charczenie kogoś, kto bezskutecznie usiłuje nabrać powietrza.
Zanim zaczęła umierać, uświadomiła sobie, że ten dźwięk wydobywa się z jej ust.

PROLOG 4

Niebo było bezchmurne, warunki do jazdy dobre i aleja Armii Krajowej tętniła ruchem. Na skrzyżowaniu z Łostowicką światła zmieniły się na czerwone, zatrzymując samochody jadące w kierunku centrum.
Granatowy peugeot 307 stanął i czekał na zmianę świateł wraz z innymi. Wszystkie szyby peugeota były opuszczone, a z wnętrza dochodziła głośna muzyka metalowa zestawu audio ustawionego na najwyższą moc.
Kierowca furgonetki DHL niechętnie odwrócił głowę w tę stronę. Rozmawiał przez komórkę z dziewczyną i hałas zagłuszał jej głos. To, co zobaczył, sprawiło, że zapomniał o dziewczynie, o tym, że rozmawiają o bliskim ślubie, i w ogóle o tym, że trzyma telefon w dłoni.
Był tylko obraz, na który patrzył, i dźwięki heavy metalu, które słyszał. To AC/DC, przemknęło mu przez głowę, bo znał ten kawałek.
Kierowca peugeota pozostawał wyprostowany z obiema rękami zaciśniętymi na kierownicy i wpatrzony w czerwone światło nad sobą. Głowę miał zakrwawioną, ale nie zwracał na to uwagi. Za to musiał być świadomy tego, co znajdowało się za nim, na tylnym siedzeniu. Wyraz jego twarzy jakby zastygłej w przerażeniu i wręcz nienaturalnie wybałuszone oczy świadczyły, że jego umysł się zamknął na bodźce inne niż te płynące z sygnalizacji ulicznej.
Na tylnej kanapie siedziała kobieta z uniesioną głową, rozchylonymi ustami i otwartymi nieruchomymi oczami. W szyję wbity miała nóż z ozdobną rączką, który wystawał z niej pod kątem jak drążek sterowniczy. Kobieta ubrana była w jasną garsonkę, odpowiednią na słoneczny dzień, który właśnie się rozpoczynał, ale cała jej pierś i brzuch stanowiły jedną wielką plamę krwi.
Kierowca peugeota powoli odwrócił głowę i spojrzał na kierowcę furgonetki. Błędny wzrok i wyraz jego twarzy były wołaniem o pomoc. Światła się zmieniły, kierowca straszliwym wysiłkiem woli zmusił się, by znów spojrzeć przed siebie. Peugeot gwałtownie ruszył ze skrzyżowania, a zwłoki na tylnym siedzeniu drgnęły. Peugeot wyrównał prędkość i jechał już dalej spokojnie.
Muzyka wydobywała się z wnętrza samochodu dzika i gniewna. Wokalista krzyczał po angielsku, że jest na autostradzie do piekła.

1

Przestrzenna i pełna blasku hala magazynowa przywodziła Weronice Majewskiej na myśl nowoczesną świątynię. Europalety z kartonami piętrzyły się po bokach szerokiej alei z polerowanego betonu, trzeba było unieść głowę, żeby zobaczyć, jak wysoko sięgają. Ludzi było niewielu, każdy ubrany w czysty szary kombinezon z firmowym logo.
Kierownik magazynu, który służył im za przewodnika, miał słuchawkę w uchu, mikrofon na pałąku przy ustach i coś do niego mówił. Skręcił w boczną aleję, a ona i Wojtek Sawicki szli za nim. W odległości kilkunastu metrów wózek widłowy wsuwał na zawieszoną dwa metry nad ziemią półkę ogromnego regału europaletę z ładunkiem. Majewska popatrzyła z przyjemnością, jak precyzyjne są ruchy podnośnika, jak idealnie prosto umiejscowiona zostaje paleta, jak wózek cofa się, widły opadają, bez wysiłku trafiają w przestrzenie pod kolejną paletą i ją także unoszą nad posadzkę.
– To on. – Kierownik ruchem brody wskazał operatora wózka. – Już mu przekazałem, że jesteście. Zaprowadzi was do świetlicy i tam możecie rozmawiać.
Wojtek Sawicki podziękował mu krótkim skinieniem i w zamyśleniu poprawił marynarkę garnituru. Podeszli bliżej, podczas gdy sztaplarka ustawiała się równolegle do linii regałów, aby nie tarasować przejścia. Jej operator zeskoczył z siedziska i zaczął ściągać rękawiczki bez palców.
Był wysoki, barczysty i ubrany jak wszyscy tutaj, w ten szary kombinezon. Miał krótko ścięte włosy i twarz mężczyzny, który rozumie, że czterdzieści kilka lat pękło i nic nie można na to poradzić. Gdy podeszli bliżej, uderzył ją kolor jego oczu, intensywnie niebieski.
– Weronika Majewska – przedstawił ją Sawicki, a potem zaprezentował siebie: – Wojciech Sawicki. Podoficerowie ABW.
Skinął im głową bez słowa, niemal się uśmiechnął. Wiedzieli, kim jest, on nie musiał się przedstawiać. Było coś przyjemnego w zapowiedzi jego uśmiechu i coś niepokojącego w tych niebieskich oczach.
Dał im znać gestem, żeby szli za nim.
Poprowadził ich drzwiami awaryjnymi. Mruknął jakieś przeprosiny, że ich nie puszcza przodem. Majewskiej podobał się sposób, w jaki się poruszał, ekonomiczny, lekki, pozbawiony wysiłku. Gdy znaleźli się w świetlicy, zaproponował coś do picia. Cała jedna ściana zabudowana była automatami z jedzeniem i napojami. Krótkim naciśnięciem przycisku można było zaserwować sobie kawę, herbatę, colę, kanapkę albo słodki batonik, i nie trzeba było za to płacić.
Majewskiej podobała się ta firma i podobał jej się ten człowiek, choć ją przed nim ostrzegano.
Usiadła z nim przy stoliku pod ścianą, każde z nich z papierowym kubkiem kawy. W świetlicy było jeszcze trzech pracowników jedzących drugie śniadanie. Sawicki pokazał im legitymację i poprosił, żeby opuścili pomieszczenie. Wyszli z ociąganiem, choć nie musieli.
– Śledzi pan media? – spytał Sawicki, gdy usiadł.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Łagodnym, lekko badawczym spojrzeniem obrzucił Sawickiego i przeniósł wzrok na Majewską. Uśmiechnęła się.
– Na pewno pan o tym słyszał.
Sawicki pchnął po stole grubą papierową teczkę bez opisu. W środku były zdjęcia. Mężczyzna obejrzał je w milczeniu, włożył z powrotem do teczki i odsunął ją od siebie.
– Czego ode mnie chcecie?
– Ściągnąć pana do śledztwa, komisarzu Kruk.
Na krótką chwilę jego twarz pokryła się cieniem. Od dawna nie był komisarzem i Majewska odniosła wrażenie, że to słowo go poruszyło.
– Dwoje prokuratorów nie żyje. – Sawicki ściszył głos. – Trzeci dostaje groźby i jest pod ochroną dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Kto to?
– Nie mogę na razie ujawniać…
– Prokurator Wanda Czernicka – powiedziała Majewska.
Zobaczyła zdumienie na twarzy Kruka. Sawicki spojrzał na nią i wywrócił oczami. Zignorowała to, chowając teczkę.
– Nie czas na osobiste urazy, komisarzu – powiedział Sawicki.
– Nie żywię urazy.
Wanda Czernicka była prokuratorem z Warszawy i oskarżała w procesie Kruka. Postawiono kilka zarzutów: przekroczenie uprawnień, niedopełnienie obowiązków i spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Domagała się dla niego kary bezwzględnego więzienia, ale uzyskała jedynie wyrok w zawieszeniu.
Ku zaskoczeniu tych, którzy śledzili sprawę, nie wniosła apelacji.
– Dlaczego przychodzicie do mnie? – spytał Kruk.
– Zawsze był pan świetnym śledczym – odparł Sawicki.
– Naprawdę? – spytał uprzejmie Kruk. – Naprawdę chce mnie pan zwerbować takim wysrywem?
Majewska odczytywała strzępki emocji z twarzy Kruka. Rozwarcie źrenic, napięcie mięśni mimicznych, rozchylenie nozdrzy, układ ust i dziesiątki innych najdrobniejszych elementów jej umysł rejestrował w ułamku sekundy. Nie było to niczym niezwykłym, każdy człowiek robił to nieświadomie podczas obcowania z drugim człowiekiem. Ale ją wyszkolono, aby takie rzeczy rozpoznawać świadomie, a to ogromna różnica.
Sawicki potrząsnął głową i rozejrzał się po pustej sali. Wykorzystał ten czas, aby zmienić się na twarzy.
– Co pan tu robi? – spytał Kruka ze złością.
– Gdzie?
– W tych magazynach, wśród kartonów i palet. Nie miał pan lepszych propozycji po odejściu?
Kruk obserwował go spod przymrużonych powiek.
– Jeden bandzior, którego wsadziłem i wyszedł, chciał, żebym został wykidajłą w jego burdelu.
– Więc to miejsce – Sawicki wykonał szeroki gest, obejmując nim pomieszczenie świetlicy, ale wyraźnie chciał nim objąć coś jeszcze – to szczyt pańskich możliwości?
Kruk nachylił się nad stołem, w jego oczach błysnęło.
– Musiałem zrobić parę drogich kursów, żeby dostać tę robotę. Szef mnie lubi. Padł kiedyś ofiarą napadu i pozostał mu po tym tik nerwowy. Uważa, że przestępców należałoby wieszać.
– To inaczej niż w naszej branży, gdzie okazujemy przestępcom szacunek i dbamy o ich prawa – odezwała się Majewska.
Kruk się odprężył. To coś w jego oczach zniknęło.
– Nie odpowiedział pan na moje pytanie – rzekł do Sawickiego. – To znaczy odpowiedział pan, ale nie przyjmuję tej odpowiedzi.
– Nie mogę zaoferować żadnych odpowiedzi, dopóki nie podpisze pan klauzuli tajności.
– Jestem kryminalistą. Co panu po moich podpisach?
– Uhonorujemy je.
– Jak chcecie mnie przywrócić do służby?
Sawicki spojrzał na Majewską, szukając pomocy.
– Nie zamierzamy – powiedziała. – Wystąpi pan jako prywatny konsultant.
– Wystąpię? To przedstawienie?
– Będzie pan robił to, co zawsze, tylko będzie się pan inaczej nazywał.
– Konsultant do spraw czego?
– Zabójstw, naturalnie. Jeśli woli pan inną nazwę, pozwolimy panu ją wybrać. Dokona pan czegoś w rodzaju audytu śledztwa. Utknęliśmy. Zapozna się pan z zebranym materiałem i upewni się, że niczego nie przeoczyliśmy. Oczekujemy pomysłów i wskazania nowych kierunków działania.
– Audyt, mówi pani? – mruknął Kruk.
– To słowo najlepiej oddaje, czego od pana chcemy.
– Inni oficerowie policji wymarli? Musicie wziąć takiego, którego dyscyplinarnie usunięto ze służby i przyklepano roczny wyrok w zawiasach?
– My nic nie musimy, komisarzu – powiedziała. – Nic nie musimy i zarazem nie mamy żadnych ograniczeń. Możemy zatrudnić świętego albo degenerata, byle tylko śledztwo ruszyło z miejsca. Wybraliśmy pana, bo miał pan ponadprzeciętne wyniki. Czy moja odpowiedź podoba się panu bardziej niż wysryw mojego kolegi?
Kruk też zmienił się na twarzy. Sawicki prawie się uśmiechnął. Wiedziała, co sobie pomyślał: nie chciałeś mnie, to masz ją. Od jakiegoś czasu Wojtek ją drażnił i zastanawiała się, co z tym zrobić.
– My, czyli kto? – spytał Kruk. – Kto konkretnie mnie wybrał?
– Dlaczego to dla pana istotne?
– Chcę wysłać mu kwiaty.
– Grupą zadaniową kieruje major Waldemar Jander. Współpracujemy też z policją.
To nie była odpowiedź, tylko brak odpowiedzi, i Kruk właśnie tak to odebrał.
– Znam go, daję sobie łeb uciąć, że to nie jego pomysł. – Wykonał dłonią gest, jakby odsuwał tę kwestię. – Zapytaliście, czy znam sprawę z mediów, pokazaliście mi fotografie ofiar, żeby mnie podniecić, bo uważacie, że nieboszczycy mnie podniecają. Co więcej możecie powiedzieć o śledztwie na tym etapie naszych rozmów?
– Nic – odparł Sawicki, zawieszając wzrok gdzieś w przestrzeni. – Działania grupy zadaniowej są ściśle tajne. Prosimy pana, by do niej dołączył. Wtedy pozna pan szczegóły.
– Pani też należy do tej grupy?
Ubawiło ją, że nie zapytał o to Sawickiego.
– Tak.
– Ktoś z wojewódzkiej do niej należy?
– Nie. Sprawę prowadzi ABW.
– Zastanowię się.
– Liczyliśmy, że odpowiedź otrzymamy od razu – powiedział Sawicki. – I że będzie pozytywna.
– Liczyliście, że szlochając z wdzięczności, rzucę się wam w ramiona?
– Zrozumielibyśmy taką reakcję.
– Jestem drogi. Półtora roku temu odrzuciłem ofertę podwojenia pensji.
Majewska skinęła poważnie głową.
– Nie podwoimy panu pensji. Oferujemy tyle, ile pan ma obecnie na stanowisku, na jakim pan tutaj pracuje, minus dwadzieścia procent. Natomiast przewidziana jest niewielka premia za wyniki.
– Niewielka. – Kruk pokiwał głową. – Wyniki się nie liczą?
– Od wyników zależy ludzkie życie, nie przeliczamy tego na pieniądze.
– Sprytnie. Ale dlaczego tniecie dwadzieścia procent?
– Chodzi o rozważne dysponowanie środkami publicznymi. Uważamy, że i tak pan się zgodzi.
Nie uszedł jej uwagi błysk rozbawienia w oczach byłego policjanta.
– Zadaliście sobie trud – rzekł powoli Kruk – żeby mnie znaleźć i namawiać do współpracy, ale proponujecie nędzne warunki. Wy nie chcecie, żebym się zgodził. Ktoś wam kazał tu przyjść.
– To dla pana może być szansa, żeby się zrehabilitować – powiedział Sawicki.
Rozbawienie zniknęło z oczu Kruka. Pojawiło się w nich coś twardego.
– Zrehabilitować za co? – warknął.
Zapadła cisza. Sawicki już się nie odezwał. Majewska także milczała.
– Zastanowię się – powtórzył Kruk. – Jeden warunek. Zorganizujecie mi spotkanie z prokurator Czernicką. Chcę z nią pogadać.

2

Dom miał dwa piętra, cztery wieżyczki, które wyglądały jak z bajki, i rzeźbiony portyk. Był tandetną mieszanką stylów, kwintesencją złego smaku, przynajmniej zdaniem Kruka.
Ale może się mylił, może był to oryginalny dom, a w wieżyczkach mieszkały dobre karzełki. Po prostu Kruk nie przepadał za właścicielką domu, choć przemierzył dla niej całą drogę z Gdańska do podwarszawskiego Błonia.
Zaparkował na chodniku tuż przy furtce i wysiadł z samochodu. Dwa szybkie spojrzenia wystarczyły, by zidentyfikować wymierzone w niego kamery monitoringu. Jedną umieszczono na dachu budynku, drugą między liśćmi żywopłotu. Radiowóz z tajniakami w cywilu stał u wylotu ulicy. Kruk odruchowo skinął im głową, a oni udali, że go nie widzą. Albo uznali, że to nie do nich, albo miejscowa policja była pozbawiona manier.
Kruk nacisnął przycisk wideofonu. Chwilę trwało, zanim w głośniku usłyszał męski głos.
– Kto tam?
– Sławomir Kruk. Do pani prokurator.
Nastała cisza. Była środa siódmego czerwca, chmurzyło się i dzień był chłodny, przynajmniej jak na tę porę roku.
– Proszę wejść – z głośnika rozległ się ten sam głos i zadźwięczał brzęczyk.
Kruk pchnął furtkę i wszedł na posesję.
Drzwi otworzył młody mężczyzna z bronią przy boku. Miał spokojne i czujne spojrzenie profesjonalisty. Poprosił o pozwolenie na przeszukanie Kruka, a ten się zgodził. Mężczyzna zrobił swoje, zaprosił do salonu i zniknął.
Salon wydał się Krukowi równie tandetny, jak bryła domu. Na ścianie naprzeciwko wejścia wisiały dwie akwarele nieprzedstawiające niczego. Na półkach postarzanego regału i na podłodze stały małe koszmarne drewniane rzeźby. Za ładne mógł uznać je jedynie ten, komu podobały się akwarele na ścianie.
Kruk usiadł na kanapie i czekał. Minęło dziesięć minut i nic się nie zdarzyło. Minęło piętnaście minut.
Wreszcie usłyszał kroki na drewnianych schodach, szuranie stóp w kapciach na podłodze w holu i do salonu weszła prokurator Wanda Czernicka we własnej osobie. Była w zielonym szlafroku, wyjątkowo brzydkim, i niemal jej nie poznał bez togi. Wstał, a ona musiała unieść głowę, aby w całości zlustrować go wzrokiem.
– Niech pan siada.
Czernicka usadowiła się w fotelu, który z trudem ją pomieścił. Była niewysoka, ale wyjątkowo tęga. Obfitość jej kształtów onieśmieliłaby Petera Paula Rubensa.
Kruk widywał ją na sali sądowej podczas swojego procesu, ale wtedy musiały ściskać ją jakieś gorsety. W domu, w luźnej podomce, wyglądała jak inna osoba.
Dostrzegła, że jej się przygląda. Odwrócił wzrok.
– Bez urazy, komisarzu – powiedziała. – Tak, już od kogoś słyszałam, że szlafrok jest okropny. I tak, jestem gruba.
Skinął głową.
– Zgadza się pan z tym? – Nieznacznie podniosła głos, ale był w tym odpowiedni ładunek oburzenia. – Uważa pan, że jestem?
– Nie. – Sklął się w myślach za to bezmyślne skinienie.
– Doprawdy jest pan tego typu mężczyzną, który musi wypominać kobiecie lekką otyłość? To przez to, że pana oskarżałam? Zdołał znienawidzić mnie pan do tego stopnia?
– Przepraszam, jeśli odniosła pani takie wrażenie. Kiwnąłem głową instynktownie, nie zastanawiałem się nad pani figurą.
Zabrzmiało to nieprzekonująco. Utkwiła w nim przenikliwe spojrzenie. Przeszywała go nim na wylot.
– No to musi być pan ślepy jak kret. Człowieku, spójrz na mnie, dostrzeż mnie, jestem gruba i nic na to nie poradzisz.
Uśmiechnął się niepewnie, a ona odpowiedziała potężnym śmiechem dobiegającym z głębi szerokiego brzucha.
– Troszczą się tu o mnie, otaczają ochroną, boją się, że ktoś mnie porwie z ulicy. Człowieku, zanim ktoś zdoła zapakować to cielsko do samochodu, zdążą przyjechać wszystkie służby i każdy najbardziej leniwy gliniarz.
– Nie wygląda pani na zaskoczoną tym, że chciałem się spotkać.
– Nie jestem. Sypnęli się, że zaproponowałam pana do śledztwa. Niech ich wszyscy diabli.
Kruk zamrugał. Tego się nie spodziewał.
– A więc to mnie niech wszyscy diabli – powiedziała powoli, obserwując go. – Nie sypnęli się. Ale w takim razie czemu pan tu jest?
– To naprawdę pani pomysł?
– Zdaję sobie sprawę, co pan teraz myśli. Ta kobieta chciała mnie zniszczyć, bo obciąłem zwyrolowi palucha siekierą. Tak mówiłam w sądzie, bo co miałam robić? Ale niech pan pomyśli, komisarzu, co mnie obchodzą paluchy jakiegoś zwyrola? Mój ojciec był stolarzem, najuczciwszym człowiekiem pod słońcem, nigdy nie zrobił nikomu nic złego, ale jak większość stolarzy, którzy dożywają słusznego wieku, umierał uboższy o kilka palców. Wypadki z piłą są częstsze, niż się wydaje.
Wanda Czernicka była kobietą pełną niespodzianek. Podczas procesu wielokrotnie podkreślała, że Kruk nie zasługuje na to, by być oficerem policji, i nikt nigdy nie powinien już nazywać go komisarzem. Była przekonująca. Pod koniec procesu sam się z nią zgodził.
– Zawzięłam się na pana, to fakt, ale moim rzeczywistym, osobistym zarzutem wobec pana jest to, że wcześniej utrudniał pan własne śledztwo, przeszkadzając w nim swoim ludziom. Każdego może czasem ponieść, gdy zderza się z kreaturami, ale żaden policjant nie ma prawa uchylać się od poznania prawdy.
Ostatnie słowa powiedziała niemal ponuro.
Kruk złapał się na tym, że potrzebowała zaledwie kilku chwil, aby zmienił do niej podejście i wybaczył jej cały proces. Pomyślał, że te akwarele i rzeźby nie są takie złe. A wieżyczki to już w ogóle cudo architektury.
– Przejechałem przez pół Polski, żeby zadać pani jedno krótkie pytanie: Czy będzie pani ze mną współpracować, jeśli wejdę w to śledztwo? Nie zamierzam działać na pani rzecz wbrew pani woli.
– Ach, tak. No to już pan wie.
– Zanim podpiszę cokolwiek, te ich klauzule tajności czy czego oni tam chcą… Dlaczego ja, pani prokurator?
– Jestem na celowniku i szukam skutecznych ludzi.
Na jej twarzy, której tusza rozmywała rysy, nie pojawiał się cień uśmiechu. Tak jak go o to przed chwilą poprosiła, przyjrzał się jej bliżej. Dostrzegł przekrwione białka oczu wciśnięte w oczodoły, a pod nimi czarne smugi, oznaka nieprzespanych nocy.
– Ufa mi pani?
– Do pewnych granic. Jest pan zawzięty, a ślepa zawziętość bije na głowę wszystkie inne cechy charakteru.
– Myśli pani, że będę zawzięty w pani sprawie?
– Z tego, co o panu wiem, odpowiadam profilowi osoby, której przyznaje pan prawo do życia.
W jej głosie wychwycił szyderstwo. Udał, że tego nie słyszy.
– Nie boi się pani, że zechcę wziąć odwet? To łatwe, wystarczy udawać, że coś się robi, ale nie robić nic. Jeszcze ten jeden raz uchylić się od poznania prawdy.
– Nie boję się. Proszę mi odpowiedzieć: Czy wejdzie pan do śledztwa?
– Tak.
Zapadła cisza. Kobieta w fotelu zamyśliła się, Kruk również.
– Czy tylko o tę jedną rzecz chciał mnie pan zapytać?
Wiedziała, że nie tylko o to. Jej przenikliwość spowodowała, że niemal się uśmiechnął.
– Dlaczego nie wniosła pani apelacji?
– Dostałam, co chciałam. Może nie do końca, ale… Został pan skazany, orzeczono wobec pana zakaz wykonywania zawodu funkcjonariusza służb na pięć lat, obłożono pana grzywnami. Uznałam, że wystarczy.
– Tak po prostu?
– To, że sąd uniewinnił pana od zarzutu tortur, nie zrobiło na mnie wrażenia z powodów, o których wspomniałam przed chwilą. Za mącenie w śledztwie dostał pan tylko rok. To niezwykłe, bo dziewięćdziesiąt procent sędziów dałoby panu powyżej roku, a wtedy musiałby pan odsiedzieć wyrok. W sprawie jako oskarżyciel posiłkowy nie zgłosił się pokrzywdzony. Jego pełnomocnik na pewno wniósłby apelację, ale ja nie czułam takiego przymusu. Zrobiłam swoje, zrobiłam to dobrze, a pan miał sporo szczęścia.
Kruk skinął głową. Nie powiedział nic.
– W porządku – rzekł w końcu. – Z tego, co mi powiedziano, grożono pani i jest pani kolejną potencjalną ofiarą. Jak wiele pani wie o działalności grupy zadaniowej?
– Wszystko. Nadzoruję to śledztwo i czynności operacyjne. To prawdopodobnie powód, dla którego dostałam się na celownik Angusa.
Kolejna niespodzianka i Kruk kolejny raz skinął głową.
– Problem w tym – dodała – że w śledztwie nie ma postępów.
Do pokoju wszedł mężczyzna. Czernicka przedstawiła mu Kruka i vice versa. Mężczyzna był jej mężem.
O ile ona należała do kobiet, które w samolocie musiałyby wykupić dwa miejsca, jej mąż był drobny i wysuszony, jakby wytoczono z niego ostatnią kroplę tłuszczu. Trudno o mniej dobraną parę. Chcąc nie chcąc, Kruk wyobraził sobie, jak nocą w ich sypialni ten człowieczek z wysiłkiem wspina się po niej, żeby gdziekolwiek dotrzeć.
Mężczyzna mruknął, że nie będzie przeszkadzać, i wyszedł.
– Dostałam do dyspozycji całe piętro w dużej willi w Sopocie. – Popatrzyła na drzwi, za którymi zniknął jej mąż. – Spędzam tam ostatnio dużo czasu, mogliśmy się tam spotkać, nie musiałby pan tak daleko jechać… – Zamyśliła się.
– Dlaczego więc musiałem odbyć tę drogę?
– Chciałam, żeby zobaczył mnie pan w moim domu, w otoczeniu, które stworzyłam. Kazałam mężowi zejść do nas, żeby go pan poznał. Zależy mi, aby dostrzegł pan we mnie człowieka, nie tylko prokuratora.
Zapadła cisza.
Przedłużała się.
– Niech mnie pani wprowadzi w śledztwo.
– Zanim zaczniemy, komisarzu… – Uśmiechnęła się z trudem. – Wyjaśnijmy sobie jedno. Mirkę Zawiślak poznałam niedawno, nie przepadałam za nią, ale nie uważam, by zasłużyła na śmierć. Prokuratora Trajewicza nie znałam, ale słyszałam, że to był uczciwy człowiek w takim stopniu, w jakim uczciwy potrafi być nałogowy kobieciarz. O sobie mam jak najlepsze zdanie, też nie uważam, że można mnie zadźgać albo udusić i wystawić na widok publiczny.
Urwała. Po uśmiechu nie zostało śladu.
– Na początku tego wszystkiego bagatelizowałam zagrożenie.
Milczała i gdy to się znów przedłużało, Kruk zrozumiał, że ona nie może wydobyć z siebie głosu. Dał jej czas.
– Nie obchodzą mnie pańskie metody. Błagam, by ratował pan moje życie.

 
Wesprzyj nas