Ali Smith w książce „Piąta pora roku” w mistrzowski sposób opowiada o samotności, potrzebie bezpieczeństwa i wolności. Proza wspaniała i hipnotyczna.
Powieść czterokrotnej finalistki Nagrody Bookera. Bestseller „Sunday Timesa”. Nominacja do Highland Book Prize. Książka roku według magazynów „New Yorker”, „NPR” i „Kirkus”.
Sandy odbiera telefon od niewidzianej przez kilkadziesiąt lat znajomej ze studiów, która prosi ją o pomoc w rozwiązaniu pewnej zagadki. Rozpoczyna to serię dziwnych zdarzeń, nieoczekiwanych wizyt i zaskakujących wspomnień.
• „Piąta pora roku” to urzekający literacki odpowiednik kostki Rubika.
– „Publishing Weekly”
• Ludzie mówią, że książki to wspaniałe towarzystwo, jeśli to prawda, najnowsza powieść Ali Smith okazuje się doskonałym towarzyszem: bliskim i intrygującym. Dawno nie spotkałam się z prozą, która odnosiłaby się z takim szacunkiem wobec inteligencji czytających i niosłaby tyle wiary w komunikację międzygatunkową. W „Piątej porze roku” wszystko ma znaczenie.
– Mira Marcinów, autorka książki „Bezmatek”
• Ali Smith wskazuje nam drogę wyjścia z koszmarnego „teraz”.
– „The Observer”
Ali Smith (ur. w 1962 roku w Szkocji) uznawana za najwybitniejszą współczesną szkocką pisarkę. Debiutowała w 1995 roku zbiorem Free Love and Other Stories. Autorka wielu powieści, w tym cyklu „Pory Roku”, oraz zbiorów opowiadań. Za powieść „How to be both” (2014) zdobyła Baileys Women’s Prize for Fiction 2015, nagrodę Goldsmiths i Costa Novel of the Year 2014. Smith była nominowana do Nagrody Orwella, Orange Prize i czterokrotnie do Nagrody Bookera, a także wielu innych laurów. Pisarka mieszka w Cambridge.
Piąta pora roku
Przekład: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 10 kwietnia 2024
Kilka słów od tłumacza
Niektórzy być może się zastanawiają – tak jak ja, gdy usłyszałem o planach wydania tej książki – czy jest ona kontynuacją tetralogii Pory roku i czy spotkamy w niej postaci znane z czterech części tego cyklu. Otóż nie, jest to w pełni autonomiczna powieść, z zupełnie nową grupą bohaterów, i można ją z powodzeniem czytać niezależnie od tetralogii. Łączy ją natomiast z tamtymi tytułami modus operandi autorki. Twórczą dewizą Ali Smith jest ufać swoim czasom. I jak w przypadku Jesieni, Zimy, Wiosny i Lata, tak i tutaj inspirację dla autorki stanowią najnowsze wydarzenia, te, które dla czytelnika są całkiem świeżą przeszłością. W Piątej porze roku mamy do czynienia z okresem „postlockdownowym”, gdy trzeba na nowo zmierzyć się z pytaniem, jak otworzyć się na świat po zakończeniu izolacji.
Niniejsza książka, jak twierdzi autorka, domagała się napisania już w czasie, gdy powstawała ostatnia część tetralogii, nad którą Ali Smith zaczęła pracować na początku 2020 roku, czyli równolegle z pogłębianiem się kryzysu spowodowanego przez COVID-19. I chociaż w Lecie kwestie związane z pandemią są już zaznaczone, dopiero tutaj temat ten doczekał się pełniejszej eksploracji, aczkolwiek stwierdzenie, że Piąta pora roku jest powieścią covidową, byłoby zbyt wielkim uproszczeniem.
Główna bohaterka, Sandy, wyznaje w pewnym momencie: „Zawsze kochałam język, był moim głównym bohaterem, a ja byłam jego wiecznie lojalną sługą”. Słowa te pasują idealnie do twórczości Ali Smith, dla której język, także w tej powieści, jest jednym z głównych bohaterów. I – trzeba mocno zaznaczyć – jest to język angielski.
Czytelnicy mogą się dziwić, dlaczego niektóre fragmenty tekstu pozostawiono nieprzetłumaczone. Główne enigmatyczne pytanie stanowiące oś tej historii – Curlew or curfew? – zachowałem w wersji oryginalnej z kilku powodów. Po pierwsze, jest to dla bohaterek książki rodzaj zagadki, dla polskich czytelników zatem ta zagadka staje się dwupoziomowa, przy czym znaczenie obu tych wyrazów jest w tekście dogłębnie wyjaśnione. Po drugie, ważne jest, by słowa te różniły się tylko jedną spółgłoską – w polszczyźnie więc rzecz nie do oddania, gdy ważne są też pojęcia nimi wyrażone. Te dwa słowa, które różni jedna spółgłoska, znaczeniowo nie mogłyby tworzyć większego kontrastu – z jednej strony natura, dzikość, swoboda (curlew), z drugiej życie społeczne, kontrola, ograniczenia (curfew).
Jeden z fragmentów tej książki poświęcony jest pozdrowieniu hello, co w powieści, w której autorkę interesuje kwestia wyjścia z pandemicznej izolacji, otwartości i inkluzywności, ma szczególne znaczenie. Smith objaśnia etymologię tego wyrazu, jego występowanie w różnych niestandardowych formach w literaturze, a także jego uzusową elastyczność. Próżno by szukać równie uniwersalnego pozdrowienia w języku polskim, takiego, które można skierować do osoby zaprzyjaźnionej i obcej. Czy przeredagowywanie na siłę tego fragmentu z myślą o jakimś polskim pozdrowieniu miałoby sens? A abstrahując od wszystkiego, czy jest ktoś, kto nie znałby słowa hello?
W książce jest też scena, w której dwie studentki omawiają wiersz E.E. Cummingsa. I znów uznałem, że należy go przytoczyć w oryginalnym brzmieniu, dwie studentki anglistyki omawiałyby przecież utwór w oryginale, a nie w przekładzie. W trakcie tej rozmowy zastanawiają się nad jego fragmentami i formą – w ten sposób czytelnicy również poznają jego treść i konstrukcję. Myślę, że w tej postaci ta rozmowa wypada naturalnie.
Warto może wspomnieć, że podobną strategię translatorską przyjęły osoby tłumaczące tę powieść na inne języki. W przekładach włoskim i niderlandzkim ich autorki również zdecydowały się na pozostawienie form angielskich. Mamy (my, tłumacze książek Ali Smith z różnych stron świata) własny zakątek internetu, gdzie konsultujemy problemy oraz dzielimy się wątpliwościami i pomysłami. Dolors, Federica, Kristiina, Karina, Laetitia, Martine, Miled – thank you!
Chciałbym przy okazji podziękować Annie Osmólskiej-Mętrak i Katarzynie Skórskiej za pomoc przy przekładzie motta z wiersza Piera Paolo Pasoliniego, a także Maciejowi Tomaszczykowi i członkom forum kowalskiego za wskazówki dotyczące procesu wykuwania noży w siedemnastym wieku.
Last but not least: Ali, thank you for your kind, patient and informative replies to all my queries, past, present and future.
Jeszcze kilka słów o tytule. Ten oryginalny – Companion piece – to termin opisujący utwór stanowiący uzupełnienie innego, wcześniejszego dzieła. Do określenia takiego „utworu towarzyszącego”, także w muzyce i malarstwie, czasem stosuje się termin „pendant”. Tu jednak szczególne znaczenie ma słowo companion (towarzysz), jako że po części powieść traktuje o tym właśnie: o szukaniu towarzystwa w najdziwniejszych miejscach i rzeczach. Z kolei w polskim tytule Piąta pora roku kryje się sugestia podobieństwa do tetralogii (powieść ta powstawała w takim samym trybie jak cztery części cyklu – szybko w reakcji na bieżące wydarzenia), a jednocześnie rozsadza on jej zamkniętą czteroczęściową formę. Nieokiełznanej wyobraźni Ali Smith nie wystarczą cztery pory roku.
Mam nadzieję, że ten „utwór towarzyszący”, a zarazem „powieść kompanka” zapewni czytelnikom i czytelniczkom znakomite towarzystwo niezależnie od pory roku.
Jerzy Kozłowski
You choose/Wybierz ty
Halo…
Halo, halo, halo! Co tu się dzieje?
To głos mitycznego Cerbera, okrutnego trzygłowego psa (jedno halo na głowę). Jak głosi starożytny mit, strzeże on bramy do świata zmarłych i pilnuje, żeby nikt się stamtąd nie wydostał. Ma bardzo ostre zęby, z grzbietu wyrastają mu wężowe głowy, są jak najeżona sierść, i słowami rodem z angielskiej komedii rewiowej zwraca się do jednego z poczciwych – jak się zdaje – brytyjskich policjantów, których dawniej nazywano bobby.
Jednak ten brytyjski funkcjonariusz jest policjantem teraźniejszym, jego najnowszą skorumpowaną wersją, przeprawił się przez Styks i podszedł do bramy Hadesu, by pokazać głowom Cerbera kilka zabawnych fotek, na których on i inni mundurowi robią zabawne rzeczy, na przykład pokazują znak V nad zdjęciami ciał prawdziwych zamordowanych ludzi i dodają do nich zabawne rasistowskie/seksistowskie komentarze, zdjęciami wgranymi przez niego w zabawnej policyjnej aplikacji, z której on i jego koledzy ostatnio korzystają w tym kraju wymachujących flagą chojraków w roku Pańskim dwa tysiące dwudziestym pierwszym, kiedy dzieje się ta historia zaczynająca się od tego, że pewnego wieczoru siedzę na sofie w moim pokoju od ulicy i zapatrzona w nicość wyobrażam sobie, że dochodzi do spotkania pewnych przerażających aspektów wyobraźni i rzeczywistości.
Cerber nawet nie unosi brwi (a gdyby chciał, mógłby ich unieść aż sześć). Wszystko już widział. Niech ciała się piętrzą coraz wyżej – im więcej, tym lepiej – w kraju ludzi pogrążonych w żałobie, manipulowanych i poddawanych ciągłej presji, żeby się zachowywać, jakby to nie był kraj ludzi w żałobie.
Tragedia versus farsa.
Czy psy mają brwi?
Właśnie, bo w mitach pozory rzeczywistości są ważne, Sandy.
Mogłabym, gdybym chciała, dźwignąć się z sofy, przejść na drugi koniec pokoju i spojrzeć na głowę psa mojego ojca, żeby to sprawdzić.
Ale przestało mnie już obchodzić, czy psy mają brwi.
Nie obchodziło mnie, jaka jest aktualnie pora roku.
Nie obchodziło mnie nawet, jaki jest dzień tygodnia.
Wtedy wszystko się ze sobą zlewało, a raczej ja wszystko zlewałam. Gardziłam sobą nawet za tę małą grę słów, chociaż było to do mnie niepodobne, bo zawsze kochałam język, był moim głównym bohaterem, a ja byłam jego wiecznie lojalną sługą. Tylko że wtedy nawet słowa i wszystko, co potrafiły i czego nie potrafiły, mogły się iść fakać i już.
Wtem na stole zaświecił się mój telefon. Zauważyłam jego światło w ciemności pokoju.
Podniosłam aparat i wbiłam wzrok w ekran.
Nie ze szpitala.
Okej.
Nieznany numer.
Teraz się dziwię, że w ogóle odebrałam. Pomyślałam pewnie, że to może ktoś, dla kogo lub z kim pracował ojciec, ktoś, kto się dowiedział, co się stało, i zatelefonował, żeby spytać, jak ojciec się ma i tak dalej. Wciąż czułam krztynę odpowiedzialności za takie rzeczy. Więc miałam w zanadrzu przygotowane odpowiedzi. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Jest pod obserwacją.
Halo? – odezwałam się.
Sandy?
Tak – odpowiedziałam.
To ja.
Eee… – Zawiesiłam głos, nie wiedząc, z kim rozmawiam.
Przedstawiła się.
Po mężu mam nazwisko Pelf, ale kiedyś nazywałam się Martina Inglis.
Minęła chwila. I przypomniałam sobie.
Martina Inglis.
Studiowałyśmy w tym samym czasie; ten sam rok, te same zajęcia. Nie przyjaźniłyśmy się, byłyśmy raczej znajomymi. Nawet nie to. Znajome to za dużo powiedziane. Pomyślałam, że może usłyszała o moim ojcu (cholera wie skąd) i choć prawie w ogóle się nie znałyśmy, może dzwoniła do mnie teraz (cholera wie, jak zdobyła numer), żeby, nie wiem, okazać mi wsparcie.
Nie wspomniała jednak o ojcu.
Nie zapytała, jak się czuję, co robię ani o żadną z rzeczy, o które ludzie zazwyczaj w takich sytuacjach pytają.
Chyba dlatego właśnie nie przerwałam połączenia. Nie było w niej ani krztyny fałszu.
Przyznała, że już od jakiegoś czasu chciała ze mną porozmawiać. Poinformowała, że jest wicekustoszką jednego z państwowych muzeów (przypuszczałaś kiedyś, że wyląduję w takim miejscu?) i wróciła z jednodniowej podróży za granicę, gdzie muzeum wysłało ją w jednej z przerw między lockdownami, żeby przywiozła z objazdowej wystawy późnośredniowiecznych i wczesnorenesansowych eksponatów angielski zamek z kluczem, mechanizm, wyjaśniła, wyprzedzający swoje czasy, wyjątkowo solidna i piękna robota, rzecz historycznie dosyć ważna.
Przyjechała wieczorem i bardzo długo czekała w kolejce do kontroli granicznej z tymi wszystkimi, których paszporty sprawdzano ręcznie (większość cyfrowych urządzeń nie działała). I gdy wreszcie podeszła do okienka, mężczyzna za szybą oznajmił jej, że dała mu zły paszport.
Nie rozumiała, o czym mówi. Jest coś takiego jak zły paszport?
A, zaraz – powiedziała. – Już wiem. Przepraszam, prawdopodobnie podałam nie ten, z którym wyjeżdżałam, chwileczkę.
Nie ten, z którym pani wyjeżdżała – powtórzył mężczyzna za szybą.
Mam dwa – wyjaśniła.
Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnęła drugi.
Podwójne obywatelstwo – dodała.
Jeden kraj pani nie wystarczy? – burknął mężczyzna za szybą.
Słucham?
Zapytałem, czy jeden kraj pani nie wystarczy – powtórzył.
Popatrzyła na jego oczy nad maseczką. Nie uśmiechały się.
To chyba moja sprawa, nie pańska – oznajmiła.
Wziął od niej drugi paszport, otworzył, spojrzał na nią, spojrzał na oba paszporty, spojrzał na ekran, zapisał coś, a ona zdała sobie sprawę, że bardzo blisko niej stoi teraz dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, tuż za nią, z jednej i drugiej strony.
Jeśli mógłbym tylko rzucić okiem na bilet, z którym pani dzisiaj podróżuje – powiedział mężczyzna za szybą.
Wyciągnęła telefon, znalazła w nim bilet i odwróciła aparat ekranem w jego stronę. Jeden z funkcjonariuszy wyjął jej z ręki telefon i podał go mężczyźnie za szybą. Ten odłożył go na oba paszporty. Po czym zdezynfekował ręce płynem z butelki na blacie.
Pozwoli pani z nami – powiedział drugi funkcjonariusz.
Dlaczego? – spytała.
Rutynowa kontrola – odparł ten pierwszy.
Zaczęli ją gdzieś prowadzić.
Mój telefon został u waszego kolegi. I oba moje paszporty – przypomniała.
Zostaną zwrócone w odpowiednim czasie – zapewnił ją ten, który szedł za nią.
Przeszli przez jedne drzwi, potem drugie i dotarli do nijakiego korytarza, gdzie znajdował się jedynie skaner. Prześwietlili torbę z małą skrzynką zawierającą mechanizm z kluczem. To był cały jej bagaż podręczny.
Zapytali, co za broń przewozi w skrzynce.
Niech panowie będą poważni. Naturalnie to nie żadna broń – odpowiedziała. – Ten szerszy przedmiot to zamek, kiedyś zainstalowany w szesnastowiecznej baronowskiej skrzyni na pieniądze. Ten długi przedmiot obok to nie nóż, tylko oryginalny klucz do tego zamka. Zwanego zamkiem Boothby’ego. Gdyby mieli panowie jakiekolwiek pojęcie o późnośredniowiecznej i wczesnorenesansowej metaloplastyce, to wiedzieliby panowie, że jest to bardzo ważny zabytkowy artefakt i zachwycający przykład kowalstwa artystycznego.
Funkcjonariusz niedbale odemknął wieko skrzynki nożem.
Nie możecie go wyjąć! – zaprotestowała.
Wyciągnął zawinięty zamek i zważył go w dłoniach.
Proszę go w tej chwili odłożyć! – wrzasnęła.
Wypowiedziała te słowa z taką zajadłością, że funkcjonariusz przestał przerzucać przedmiot z ręki do ręki i dosyć sztywno włożył go z powrotem do skrzynki.
Drugi funkcjonariusz zażądał, by udowodniła, że jest tym, za kogo się podaje.
Ale jak? Macie już oba moje paszporty. I telefon.
Więc nie ma pani żadnego druku z oficjalnym zezwoleniem na transport zabytkowego eksponatu? – spytał funkcjonariusz trzymający skrzynkę.
Próbowali zaprowadzić ją do pokoju, który nazwali salą przesłuchań. Chwyciła oburącz przenośnik taśmowy skanera, starając się, żeby jej ciało było jak najcięższe, jak demonstranci w wiadomościach, i odmówiła udania się dokądkolwiek z własnej woli, dopóki nie oddadzą jej odemkniętej skrzynki i nie pozwolą sprawdzić, czy zarówno zamek Boothby’ego, jak i klucz wciąż się w niej znajdują.
Zamknęli ją razem ze skrzynką w niewielkim pokoju, pustym, nie licząc stołu i dwóch krzeseł. Stół zrobiony był z szarego plastiku i aluminium – krzesła tak samo. Na stole nie było telefonu. W pokoju nie było okien. Na ścianach nie było widać żadnej kamery, do której mogłaby pomachać albo coś pokazać, choć może były tam kamery, których nie widziała, ale cholera wie gdzie, Sandy, teraz obiektywy są zminiaturyzowane, można z nimi zrobić wszystko. Obiektyw jest teraz mniejszy od muszki owocówki. Nie żeby w tym pokoju oprócz mnie było jeszcze coś żywego. Poza tym na drzwiach od wewnątrz nie było klamki i nic nie dały próby manipulowania z boku; na dole i na krawędziach widać było zadrapania i drobne wgłębienia od dawniejszych prób tego rodzaju. Nie było kosza na śmieci, co odkryła, gdy łomotaniem w drzwi chciała ściągnąć kogoś, kto mógłby jej powiedzieć, gdzie jest toaleta, lub zaprowadzić ją do niej, i zostawili ją tam samą, jak się okazało, na całkiem długo.
A potem wypuścili bez przesłuchania czy wyjaśnienia, oddali jej telefon, ale zatrzymali paszporty, które miały zostać zwrócone, jak poinformowała ją kobieta w recepcji przed wyjściem, w odpowiednim czasie.
Wciąż ich nie odzyskałam, żadnego z nich – relacjonowała dalej. – I nie wiem, co o tym myśleć. Albo zamknęli mnie tam i naprawdę o mnie zapomnieli, albo zapomnieli o mnie celowo.
Tak czy siak – odparłam. – Niesamowita historia. Siedem godzin.
I pół – dodała. – Calusieńki dzień pracy. Zaczął się o wpół do piątej rano i zszedł głównie na staniu w kolejkach do kontroli granicznej. Ale siedem i pół godziny. W pokoju.
Długo – przyznałam.
Bardzo.
Wiedziałam, co powinnam teraz powiedzieć. Powinnam ją zapytać, co robiła w tym nijakim pokoju przez siedem i pół godziny. Ale znajdowałam się w takim punkcie mojego życia, że nic mnie już nie obchodziło, miałam gdzieś przymus uprzejmości i towarzyskich pogaduszek.
Powstrzymywałam się.
Milczałam przez jakieś dziesięć sekund.
Hm, halo? – odezwała się.
Nie wiem, jak tego dokonała, ale coś w jej głosie sprawiło, że zrobiło mi się jej żal.
Więc co? Co tam robiłaś przez tyle godzin? – spytałam.
Ach. Z tym się wiąże dłuższa historia – odparła (a ja usłyszałam ulgę w jej głosie, gdy powiedziałam to, czego ode mnie oczekiwała). – Zresztą właśnie w związku z tym w ogóle do ciebie dzwonię. Posłuchaj. Stało się coś naprawdę dziwnego. Nikomu o tym nie mówiłam. Częściowo dlatego, że nie mam pojęcia, komu mogłabym powiedzieć. To znaczy myślałam o tym, ale nikt mi nie przychodził do głowy. Aż w zeszłym tygodniu eureka: Sandy Gray. Sandy z przeszłości. Z czasów, kiedy byłyśmy na studiach. Ona będzie wiedziała, co o tym myśleć.
O czym myśleć? – spytałam.
…ale zaczęłam się po cichu martwić, bo od tamtej pory tyle się zmieniło i chociaż pozornie żyłam dalej jak gdyby nigdy nic, udając częściowo jak cała reszta, że wszystko jest w porządku, choć było beznadziejnie, w rzeczywistości tak wiele się zmieniło, że byłam całkiem pewna, że nie jestem tą samą osobą, którą byłam kiedyś.
Na początku – mówiła dalej – siedziałam tam bezczynnie z rękami na kolanach. Byłam wściekła, ale perswadowałam sobie, że nie mogę się denerwować. Musiałam się przygotować do tego, czego miało dotyczyć przesłuchanie.
A potem w pokoju zrobiło się dosyć chłodno, więc wstałam i poruszałam się trochę, nie był zbyt duży, ten pokój, zaczęłam truchtać w kółko, a ponieważ było tam mało miejsca, od tego biegania zakręciło mi się w głowie, szczęście, że nie cierpię na klaustrofobię.
Potem znowu próbowałam otworzyć drzwi. Ale nie miałam czym. Pomyślałam nawet o tym, żeby odpakować klucz Boothby’ego i wykorzystać jego krawędź, ma tam taką wystającą część z małym ostrym haczykiem, pomyślałam, że zaczepię nim o dół drzwi i sprawdzę, czy uda mi się coś wskórać. Ale uznałam, że nie, nie chciałam być odpowiedzialna za zniszczenie tego klucza, w żadnym wypadku.
Więc potem pomyślałam sobie, że nigdy tak naprawdę nie miałam okazji pobyć sam na sam z tym zamkiem, nie miałam nawet, prawda, szansy dobrze mu się przyjrzeć.
Wyciągnęłam skrzynkę z torby, zresztą skrzynka została już odemknięta, zniszczył ją tamten facet swoim nożem, wyjęłam oba zawinięte przedmioty i położyłam je na stole, odwinęłam zamek i położyłam go przed sobą na materiale. Ach, Sandy, zamek Boothby’ego, cholera wie, jaką czarodziejską moc miał w swoich rękach ten, kto go wykonał. Widziałaś?
Nie.
A słyszałaś o nim?
Nie.
Wygugluj. Spodoba ci się. Akurat ty będziesz umiała go docenić.