Osobista historia Hollywood. Debiutancka książka non-fiction autora „Pewnego razu w Hollywood” to intymny, zabawny i błyskotliwy wyraz obsesji na punkcie kina – wyjątkowy jak wszystko, co tworzy Quentin Tarantino.


Quentin Tarantino jest nie tylko jednym z najsłynniejszych współczesnych twórców filmowych, lecz także prawdopodobnie największym pasjonatem kina na świecie. Przez lata w wywiadach przekonywał, że w końcu zajmie się pisaniem książek o filmach.

Wreszcie nadszedł ten moment: długo oczekiwane „Spekulacje o kinie” są tak dobre, jak tylko fani reżysera i miłośnicy kinematografii mogli sobie wymarzyć.

• W którym filmie pojawił się pierwszy filmowy seryjny morderca?
• Jak Tarantino zakończyłby Ucieczkę gangstera, gdyby miał ją reżyserować?
• Ile Steve McQueen liczył sobie za przeczytanie scenariusza i dlaczego?
• Dlaczego Brian de Palma nie wyreżyserował „Taksówkarza”?

Tarantino skupia się na najważniejszych amerykańskich filmach lat 70., które po raz pierwszy obejrzał w młodości i które przyczyniły się do jego rozwoju artystycznego. Proponuje własne spojrzenie na kino: łączy elementy krytyki filmowej, teorii filmu i reportażu ze wspaniałą historią osobistą, a całość oddana jest charakterystycznym, niepodrabialnym głosem, który mógł wybrzmieć dzięki brawurowemu przekładowi Jana Dzierzgowskiego.

Quentin Tarantino
Spekulacje o kinie
Przekład: Jan Dzierzgowski
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 10 kwietnia 2024
 
 

Mały Q ogląda po­tężne filmy

 
Na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych Tif­fany The­ater od­róż­niało się od in­nych du­żych kin w Hol­ly­wood. Choćby dla­tego, że nie mie­ściło się przy Hol­ly­wood Bo­ule­vard. Wszyst­kie inne kina – z wy­jąt­kiem Ci­ne­rama Dome na­le­żą­cego do sieci Pa­ci­fic The­atres, które stało dum­nie na rogu Sun­set i Vine – znaj­do­wały się wła­śnie przy Hol­ly­wood Bo­ule­vard, czyli ulicy sta­no­wią­cej ostat­nią atrak­cję, jaką Stare Hol­ly­wood miało do za­ofe­ro­wa­nia tu­ry­stom.
Za dnia na­dal wi­dy­wało się tych tu­ry­stów, jak idą do mu­zeum fi­gur wo­sko­wych, pa­trzą so­bie pod nogi i czy­tają na głos na­zwi­ska na chod­niku Alei Gwiazd („Po­patrz, Marge, Ed­die Can­tor”). Hol­ly­wood Bo­ule­vard przy­cią­gał lu­dzi ze względu na tam­tej­sze kina, sławne na cały świat (Grau­man’s Chi­nese The­atre, Egyp­tian, Pa­ra­mo­unt, Pan­ta­ges, Vo­gue). Ale po za­cho­dzie słońca, kiedy tu­ry­ści wra­cali do swo­ich Ho­li­day Inn, wła­dzę nad Hol­ly­wood Bo­ule­vard przej­mo­wały nocne istoty. Ulica zmie­niała się w Hol­ly­wa­riat­kowo.
Tym­cza­sem Tif­fany The­ater znaj­do­wało się gdzie in­dziej, przy Sun­set Bo­ule­vard, i to na za­chód od La Brea. A więc ofi­cjal­nie przy Sun­set Strip.
Co za róż­nica?
Cał­kiem spora róż­nica.
W tam­tych cza­sach z no­stal­gią wspo­mi­nano wszystko, co miało zwią­zek ze Sta­rym Hol­ly­wood. Gdzie się czło­wiek nie obej­rzał, wszę­dzie wi­dział zdję­cia, ob­razy i mu­rale przed­sta­wia­jące Lau­rela i Hardy’ego, W.C. Fieldsa, Char­liego Cha­plina, Kar­loffa jako Fran­ken­ste­ina, King Konga, Har­low i Bo­garta (była to epoka słyn­nych psy­cho­de­licz­nych pla­ka­tów two­rzo­nych przez Ela­ine Ha­ve­lock). Zwłasz­cza w praw­dzi­wym Hol­ly­wood, czyli na wschód od La Brea. Ale za La Brea za­czy­nał się Sun­set Strip. Wspo­mnie­nia o fil­mach Sta­rego Hol­ly­wood nie miały tam wstępu, był to świat mło­dych lu­dzi, hip­pi­sow­skich im­pre­zowni, a także słyn­nych klu­bów roc­ko­wych (Whi­sky a Go Go, Lon­don Fog, Pan­dora’s Box)[1].
Wła­śnie tam, wśród wszyst­kich tych miej­scó­wek, na­prze­ciwko ka­wiarni Ben Frank’s, znaj­do­wało się kino Tif­fany The­ater.
Nie grali w nim Oli­vera!, Portu lot­ni­czego, Że­gnaj, Chips, Na­szego cu­dow­nego sa­mo­cho­dziku, Ko­cha­nego chra­bąsz­cza ani na­wet Ope­ra­cji Pio­run[2]. Tif­fany było do­mem fil­mów ta­kich jak Wo­od­stock, Gimme Shel­ter, Żółta łódź pod­wodna, Re­stau­ra­cja Ali­cji, Trash i Ciało dla Fran­ken­ste­ina Andy’ego War­hola albo Po­und Ro­berta Do­wneya.
Wła­śnie ta­kie filmy wy­świe­tlano w Tif­fany. Nie było to co prawda pierw­sze kino w Los An­ge­les, w któ­rym grano Rocky Hor­ror Pic­ture Show, ani na­wet pierw­sze, w któ­rym po­ka­zy­wano go re­gu­lar­nie na se­an­sach o pół­nocy, ale wła­śnie tam na­ro­dziła się le­gen­darna tra­dy­cja oglą­da­nia go w ko­stiu­mach, z ak­to­rami od­gry­wa­ją­cymi sceny na żywo, z wy­krzy­ki­wa­niem okre­ślo­nych tek­stów w okre­ślo­nych mo­men­tach i tak da­lej. Przez całe lata sie­dem­dzie­siąte w Tif­fany The­ater oglą­dało się kontr­kul­tu­rowe blan­towe filmy, cza­sami bar­dziej udane (Dwie­ście mo­teli Franka Zappy), cza­sami mniej (Son of Dra­cula Fred­diego Fran­cisa z Har­rym Nils­so­nem i Ringo Star­rem).
Kontr­kul­tu­rowe filmy z lat 1968–1971, i te do­bre, i te kiep­skie, były eks­cy­tu­jące. Ko­niecz­nie na­le­żało oglą­dać je w ki­nie, przy peł­nej wi­downi. Naj­le­piej, je­śli się wcze­śniej upa­li­li­ście. Wkrótce Tif­fany stra­ciło na zna­cze­niu, bo blan­towe filmy po­wsta­jące po 1972 roku były już tylko spa­dami po krót­kiej, ni­szo­wej mo­dzie.
Ale Tif­fany miało swój złoty czas. Mam na my­śli rok 1970.

*
Wła­śnie wtedy, w wieku sied­miu lat, pierw­szy raz zna­la­złem się w Tif­fany The­ater: matka (Con­nie) i oj­czym (Curt) za­brali mnie na po­dwójny se­ans: obej­rze­li­śmy Jo­ego Johna G. Avild­sena i Gdzie jest ta­tuś? Carla Re­inera.
Po­wie­cie: za­raz, mo­ment, w wieku sied­miu lat obej­rza­łeś Jo­ego i Gdzie jest ta­tuś? na po­dwój­nym se­an­sie ki­no­wym?
Ano obej­rza­łem.
I cho­ciaż to wy­da­rze­nie za­pa­dło mi w pa­mięć – dla­tego o nim pi­szę – nie mogę po­wie­dzieć, że­bym prze­żył wów­czas szok kul­tu­rowy. Je­śli przy­jąć chro­no­lo­gię dzien­ni­ka­rza i hi­sto­ryka Marka Har­risa, re­wo­lu­cja No­wego Hol­ly­wood za­częła się w 1967 roku. Uro­dzi­łem się cztery lata wcze­śniej, od ma­łego cho­dzi­łem do kina, więc za­ła­pa­łem się i na jej po­czą­tek, i na okres wojny do­mo­wej (lata 1968–1969), i na zwy­cię­stwo bun­tow­ni­ków w 1970 roku, kiedy Nowe Hol­ly­wood prze­jęło wła­dzę.
Joe Avild­sena wy­wo­łał sporo za­mie­sza­nia, kiedy tra­fił na ekrany (poza tym sta­no­wił in­spi­ra­cję dla Tak­sów­ka­rza). Był jak beczka pro­chu. Nie­stety w ciągu ostat­nich pięć­dzie­się­ciu lat tro­chę po­padł w za­po­mnie­nie. Opo­wiada hi­sto­rię fa­ceta z klasy śred­niej (Den­nis Pa­trick), który sza­leje z roz­pa­czy, bo jego córka (pierw­sza fil­mowa rola Su­san Sa­ran­don) tra­fiła w świat hip­pi­sow­skiej kontr­kul­tury i nar­ko­ty­ków.
Pa­trick wy­biera się do obrzy­dli­wej nory, którą Sa­ran­don dzieli ze swoim chło­pa­kiem, łajzą i ćpu­nem. Nie za­staje córki. Za to roz­wala jej ko­cha­siowi łeb. Po wszyst­kim lą­duje w ja­kiejś knaj­pie, pró­buje się uspo­koić, za­sta­na­wia się, co da­lej. Wła­śnie wtedy spo­tyka wy­szcze­ka­nego ro­bot­nika imie­niem Joe (Pe­ter Boyle, który dzięki tej roli zo­stał gwiazdą). Joe sie­dzi przy ba­rze, pije piwo po faj­ran­cie i wali gniewny mo­no­log pe­łen blu­zgów i ra­si­stow­skich tek­stów, na­rzeka na hip­pi­sów, na czar­nych i w ogóle na spo­łe­czeń­stwo roku 1970. Główny prze­kaz: „Je­śli Ame­ryka ci się nie po­doba – wy­pie­przaj”. Wszy­scy w knaj­pie go igno­rują (bar­man mówi mu, ewi­dent­nie nie po raz pierw­szy: „Joe, dał­byś już spo­kój, co?”).
Na ko­niec swo­jej dia­tryby Joe mówi, że ktoś po­wi­nien ich wszyst­kich po­za­bi­jać (w sen­sie hip­pi­sów). No cóż, Pa­trick przed chwilą jed­nego za­ła­twił i w przy­pły­wie szcze­ro­ści wy­znaje to Jo­emu.
Tak ro­dzi się po­krę­cona, an­ta­go­ni­styczna, a za­ra­zem sym­bio­tyczna re­la­cja dwóch go­ści z dwóch róż­nych klas spo­łecz­nych. Nie można ich na­zwać przy­ja­ciółmi (Joe de facto szan­ta­żuje zroz­pa­czo­nego ojca), ale w ja­kiś mroczny, ko­miczny spo­sób za­czyna ich łą­czyć dzi­waczna więź. Po­rządny czło­wiek na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku zre­ali­zo­wał fa­szy­stow­ską fan­ta­zję py­ska­tego ro­bola.
Joe zmu­sza Pa­tricka do cze­goś w ro­dzaju so­ju­szu. Zna jego mroczny se­kret i – do pew­nego stop­nia – jest współ­winny mor­der­stwa. Re­la­cja, która ich łą­czy, spra­wia, że za­du­fek z klasy ro­bot­ni­czej traci wszel­kie za­ha­mo­wa­nia, a przed­sta­wi­ciel elity wy­zbywa się po­czu­cia winy. Do­cho­dzi do wnio­sku, że po­stą­pił słusz­nie i spra­wie­dli­wie. Aż wresz­cie obaj biorą ka­ra­biny i urzą­dzają rzeź w ko­mu­nie hip­pi­sów. W tra­gicz­nym, iro­nicz­nym za­koń­cze­niu oj­ciec prze­pro­wa­dza eg­ze­ku­cję wła­snej córki. Stop­klatka.
Mocne? Mocne.
Tyle że z po­wyż­szego opisu fa­buły nikt by się nie do­my­ślił, jak ku­rew­sko za­bawny jest ten film.
Joe jest ostry, nie­przy­jemny, bru­talny, ale to przede wszyst­kim nie­praw­do­po­dob­nie czarna ko­me­dia o sto­sun­kach kla­so­wych w Ame­ryce, bez­li­to­sna, za­trą­ca­jąca o sa­tyrę. Nie­bie­skie koł­nie­rzyki, białe koł­nie­rzyki i mło­dzie­żowa kontr­kul­tura są tu re­pre­zen­to­wane przez swo­ich naj­gor­szych przed­sta­wi­cieli (każda mę­ska po­stać w tym fil­mie to od­py­cha­jący kre­tyn).
Dzi­siaj na­zwa­nie Jo­ego czarną ko­me­dią może bu­dzić kon­tro­wer­sje, ale w tam­tych cza­sach od­bie­rano go ina­czej. Ni­gdy jesz­cze nie wi­dzia­łem na ekra­nie tyle szpe­toty (cztery lata póź­niej, kiedy obej­rza­łem Ostatni dom po le­wej Wesa Cra­vena, Joe spadł w tym ran­kingu na dru­gie miej­sce). Tak na­prawdę naj­bar­dziej brzy­dził mnie syf w miesz­ka­niu dwójki ćpu­nów na sa­mym po­czątku. Jak na to pa­trzy­łem, było mi tro­chę nie­do­brze. (Po­dob­nie re­ago­wa­łem na­wet na ry­sunki przed­sta­wia­jące me­linę ćpu­nów w „Mad Ma­ga­zine”). W 1970 roku pu­blicz­ność w Tif­fany oglą­dała pierw­sze sceny w mil­cze­niu.
Ale kiedy Den­nis Pa­trick wszedł do baru i na ekra­nie po­ja­wił się Pe­ter Boyle, lu­dzie za­częli się śmiać. Do­ro­słym wi­dzom, któ­rzy jesz­cze chwilę temu czuli wstręt, na­gle zro­biło się nie­sa­mo­wi­cie we­soło. Pa­mię­tam, że śmiali się chyba z każ­dej, kurwa, kwe­stii Jo­ego. Śmiali się z wyż­szo­ścią, śmiali się z niego, ale też śmiali się, bo roz­ba­wił ich ży­wio­łowy Pe­ter Boyle. A Nor­man We­xler, uta­len­to­wany sce­na­rzy­sta, na­pi­sał mu mnó­stwo spek­ta­ku­lar­nie obu­rza­ją­cych kwe­stii. Ko­me­diowa rola Boyle’a prze­ła­muje mo­no­tonną szpe­totę filmu.
Nie że­by­śmy po­lu­bili Jo­ego. Ale z pew­no­ścią chcemy go oglą­dać.
Avild­sen po­łą­czył epa­to­wa­nie sy­fem i bra­wurę Pe­tera Boyle’a. Stwo­rzył kok­tajl, któ­rego skład­ni­kiem są szczyny, ale który wcho­dzi nie­po­ko­jąco do­brze.
Joe mówi różne chore rze­czy i jest to­tal­nym zje­bem. Wi­dzo­wie mo­gli czuć się tro­chę winni, że się z niego śmieją, tak samo jak kilka lat póź­niej, kiedy śmiali się na Sza­lo­nych de­tek­ty­wach, ale za­prawdę po­wia­dam wam: bra­cia re­cho­tali na całe gar­dło. Ja, sied­mio­letni, też się śmia­łem. Nie że­bym ro­zu­miał, co mówi Joe. Nie że­bym po­tra­fił do­ce­nić dia­logi Nor­mana We­xlera. Śmia­łem się z trzech po­wo­dów. Po pierw­sze, śmiali się wszy­scy do­okoła mnie. Po dru­gie, na­wet ja zdo­ła­łem za­ła­pać ko­miczny wajb Boyle’a. Po trze­cie, Joe przez cały czas blu­zgał, a umówmy się: dla dzie­ciaka nie ma nic śmiesz­niej­szego niż za­bawny ko­leś rzu­ca­jący mię­chem. Pa­mię­tam, że w pew­nym mo­men­cie pod­czas sceny w knaj­pie śmiech tro­chę przy­cichł. Ale tylko na mo­ment, bo po­tem Joe wstał ze stołka, pod­szedł do szafy gra­ją­cej i za­czął prze­glą­dać li­stę utwo­rów (jak za­kła­dam, do­mi­no­wała mu­zyka soul). I od razu za­wo­łał: „Chry­ste, na­wet mu­zykę udało im się spier­do­lić!”. Pu­blicz­ność w Tif­fany The­ater ryk­nęła jesz­cze gło­śniej­szym śmie­chem niż wcze­śniej.
Tro­chę po sce­nie w ba­rze, tro­chę po sce­nie, w któ­rej Den­nis Pa­trick i jego żona idą na ko­la­cję do domu Jo­ego, za­sną­łem. Więc prze­ga­pi­łem koń­cową ma­sa­krę hip­pi­sów. Moja matka uznała, że to w su­mie le­piej.

Pa­mię­tam, że kiedy wra­ca­li­śmy do domu, po­wie­działa Cur­towi:
– Cie­szę się, że Qu­int za­snął. Nie chcia­ła­bym, żeby zo­ba­czył to za­koń­cze­nie.
– A co się stało na ko­niec? – za­py­ta­łem z tyl­nego sie­dze­nia.
Curt wy­ja­śnił mi, co prze­ga­pi­łem.
– No, Joe i oj­ciec tej dziew­czyny za­strze­lili bandę hip­pi­sów. W ca­łym tym za­mie­sza­niu oj­ciec za­bił wła­sną córkę.
– Tę dziew­czynę, która po­ja­wia się na po­czątku? – spy­ta­łem.
– Tak.
– Dla­czego ją za­bił?
– Nie zro­bił tego umyśl­nie, tak wy­szło – po­wie­dział Curt.
Na co ja za­py­ta­łem:
– Było mu smutno z tego po­wodu?
Moja matka od­po­wie­działa:
– Tak, Qu­en­tin, było mu bar­dzo smutno.
OK, prze­spa­łem drugą po­łowę Jo­ego, ale kiedy film się skoń­czył i za­pa­lono świa­tła, od razu się obu­dzi­łem. Za­raz po­tem za­czął się film nu­mer dwa, czyli Gdzie jest ta­tuś?, o wiele bar­dziej oczy­wi­sta ko­me­dia.
Wcią­gnął mnie od sa­mego po­czątku – od mo­mentu kiedy Geo­rge Se­gal za­kłada ko­stium go­ryla, a Ruth Gor­don wali go w jaja. Wia­domo: dla sied­mio­latka je­dyną rze­czą za­baw­niej­szą niż ko­stium go­ryla jest wal­nię­cie ko­goś w jaja. A ko­stium go­ryla plus wal­nię­cie ko­goś w jaja to ab­so­lutny Olimp ko­me­dii. Od razu wie­dzia­łem: ten film bę­dzie ar­cy­za­bawny. Za­mie­rza­łem obej­rzeć go do sa­mego końca, cho­ciaż było już bar­dzo późno.
Od tam­tej pory ni­gdy nie wi­dzia­łem go w ca­ło­ści, za­wsze tylko w ka­wał­kach, ale roz­ma­ite ob­razy trwale we­szły mi w mózg, mimo że czę­ści z nich wów­czas nie ro­zu­mia­łem.
Ron Le­ib­man, gra­jący brata Geo­rge’a Se­gala, ucieka przez Cen­tral Park ści­gany przez czar­nych ban­dy­tów.
Nagi Ron w win­dzie z pła­czącą ko­bietą.
I oczy­wi­ście scena, która mnie zszo­ko­wała i – są­dząc po re­ak­cji – po­zo­sta­łych wi­dzów także: Ruth Gor­don gry­zie Geo­rge’a Se­gala w ty­łek.
Pa­mię­tam, że za­py­ta­łem matkę, dla­czego ban­dyci go­nią Rona przez Park.
– Dla­czego czarni go ści­gają?
– Bo chcieli go okraść.
– A dla­czego chcieli go okraść?
Matka wy­ja­śniła:
– Bo to ko­me­dia. Ko­me­dia wy­śmiewa różne sprawy.
Tak oto do­wie­dzia­łem się, czym jest sa­tyra.
Moi ro­dzice byli bar­dzo mło­dzi, czę­sto cho­dzili do kina i za­zwy­czaj za­bie­rali mnie ze sobą. Gdyby chcieli, na pewno mo­gliby mnie ko­muś pod­rzu­cić (bab­cia Do­ro­thy za­zwy­czaj się zga­dzała), ale za­miast tego po­zwa­lali, że­bym po­szedł z nimi. Mię­dzy in­nymi dla­tego, że umia­łem trzy­mać bu­zię na kłódkę.
Przez więk­szość czasu mo­głem so­bie być nor­mal­nym (wku­rza­ją­cym) dzie­cia­kiem: za­da­wać głu­pie py­ta­nia, strze­lać fo­chy, za­cho­wy­wać się jak to­talny sa­mo­lub. No wie­cie, jak to dzieci. Ale je­żeli wie­czo­rem ro­dzice za­bie­rali mnie do ele­ganc­kiej re­stau­ra­cji, baru (co się cza­sami zda­rzało, bo Curt za­ra­biał jako pia­ni­sta gra­jący do ko­tleta), do klubu noc­nego (by­wało i tak), do kina albo na spo­tka­nie ze zna­jo­mymi, wie­dzia­łem, że mu­szę prze­strze­gać re­guł obo­wią­zu­ją­cych na te­ry­to­rium do­ro­słych. Że mu­szę być tak bar­dzo cool, jak to, kurwa, moż­liwe, bo ina­czej wy­pad.
Spro­wa­dzało się to w grun­cie rze­czy do dwóch kwe­stii: po pierw­sze, żad­nych dur­nych py­tań, po dru­gie, niech ci się nie wy­daje, że tego wie­czoru wszystko kręci się wo­kół cie­bie, bo się nie kręci. Do­ro­śli chcą po­ga­dać ze sobą, nie z tobą, chcą się ra­zem po­śmiać i tro­chę po­żar­to­wać. Masz się za­mknąć i nie prze­szka­dzać. Wie­dzia­łem, że tak na­prawdę ni­kogo nie ob­cho­dzą moje ko­men­ta­rze pod­czas oglą­da­nia filmu (chyba że były „uro­cze”). Trzeba też po­wie­dzieć, że je­śli zła­ma­łem re­guły, nie po­no­si­łem żad­nej su­ro­wej kary. Ro­dzice po pro­stu za­chę­cali mnie, że­bym za­cho­wy­wał się doj­rzale. Gdy­bym za­cho­wy­wał się jak upier­dliwy dzie­ciak, na­stęp­nym ra­zem zo­stał­bym w domu z opie­kunką. I oczy­wi­ście wie­dział­bym, że moi ro­dzice po­szli na mia­sto i do­brze się ba­wią. Nie chcia­łem zo­sta­wać w domu! Chcia­łem iść z nimi! Chcia­łem zna­leźć się na te­ry­to­rium do­ro­słych!
W su­mie by­łem tro­chę jak bo­ha­ter filmu Griz­zly Man: ob­ser­wo­wa­łem do­ro­słych w ich na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku. Naj­le­piej wtedy za­mknąć gębę, nie rzu­cać się w oczy i pro­wa­dzić ba­da­nia.
Aha, czyli tak za­cho­wują się do­ro­śli w swoim gro­nie, kiedy w po­bliżu nie ma dzieci!
Aha, czyli tak wy­gląda ży­cie to­wa­rzy­skie!
Aha, czyli o tym roz­ma­wiają mię­dzy sobą!
Aha, czyli tym się ja­rają!
Aha, czyli to ich bawi!
Nie mam po­ję­cia, czy była to prze­my­ślana stra­te­gia wy­cho­waw­cza mo­jej matki – w każ­dym ra­zie uczy­łem się, jak do­ro­śli spę­dzają ze sobą czas.
Kiedy za­bie­rali mnie do kina, ocze­ki­wali, że będę sie­dział ci­cho i oglą­dał film, nie­ważne, czy mi się po­doba czy nie.
Trzeba przy­znać, że nie­które z tych fil­mów dla do­ro­słych były ab­so­lut­nie za­je­bi­ste!
MASH. Try­lo­gia Ser­gio Le­one. Tylko dla or­łów. Oj­ciec chrzestny. Brudny Harry. Fran­cu­ski łącz­nik. Pu­chacz i Kotka. Bul­litt. Na in­nych w wieku ośmiu czy dzie­wię­ciu lat ku­rew­sko się nu­dzi­łem. Po­roz­ma­wiajmy o ko­bie­tach? The Fox? Isa­dora? Ta prze­klęta nie­dziela? Klute? Że­gnaj, Ko­lum­bie? Sklep z mo­del­kami? Pa­mięt­nik sza­lo­nej go­spo­dyni?
Wie­dzia­łem jed­nak, że kiedy ro­dzice oglą­dają film, mają gdzieś, czy do­brze się ba­wię.
Je­stem pe­wien, że któ­re­goś razu, pod­czas jed­nego z pierw­szych wy­pa­dów do kina, po­wie­dzia­łem coś w stylu: „Mamo, nu­dzę się”. I je­stem pe­wien, że od­po­wie­działa: „Słu­chaj, Qu­en­tin, skoro za­wra­casz nam dupę, na­stęp­nym ra­zem zo­sta­niesz w domu z ba­by­sit­terką. Je­śli wo­lisz sie­dzieć przed te­le­wi­zo­rem, pod­czas gdy twój oj­ciec i ja do­brze się ba­wimy – nie ma sprawy. Na­stęp­nym ra­zem tak zro­bimy. Twój wy­bór”.
Więc wy­bra­łem cho­dze­nie z ro­dzi­cami.
I pod­po­rząd­ko­wa­łem się re­gule nu­mer je­den: nie za­wra­cać dupy.
Druga re­guła obo­wią­zu­jąca pod­czas oglą­da­nia fil­mów brzmiała: nie za­da­wać głu­pich py­tań.
Naj­wy­żej jedno albo dwa, na po­czątku se­ansu. Wszyst­kie póź­niej­sze py­ta­nia mu­siały po­cze­kać, aż film się skoń­czy. Za­zwy­czaj uda­wało mi się wy­trwać, cho­ciaż zda­rzały się wy­jątki. Mama opo­wia­dała przy­ja­cio­łom, jak za­brała mnie na Po­roz­ma­wiajmy o ko­bie­tach. Art Gar­fun­kel pró­buje na­mó­wić Can­dice Ber­gen na seks. Ich roz­mowa leci mniej wię­cej tak:
– Nie bądź taka, zróbmy to.
– Nie chcę.
– Obie­ca­łaś.
– Mó­wię, że nie chcę.
– Prze­cież wszy­scy inni to ro­bią.
Nie cza­iłem, o co cho­dzi, więc za­py­ta­łem pi­skli­wym gło­sem dzie­wię­cio­latka:
– Mamo, co oni chcą zro­bić?
We­dług mo­jej matki cała sala wy­bu­chła śmie­chem.
Poza tym nie zro­zu­mia­łem le­gen­dar­nej stop­klatki na za­koń­cze­nie But­cha Cas­sidy’ego i Sun­dance Kida.
Pa­mię­tam, że za­py­ta­łem:
– Dla­czego film się za­trzy­mał? Co się z nimi stało?
– Zgi­nęli – wy­ja­śniła mama.
– Zgi­nęli? – pi­sną­łem za­sko­czony.
– Tak, Qu­en­tin, zgi­nęli – po­twier­dziła matka.
– Skąd wiesz? – spy­ta­łem re­zo­lut­nie.
– Zo­stało to za­su­ge­ro­wane, kiedy ob­raz się za­trzy­mał – od­parła cier­pli­wie matka.
Po­wtó­rzy­łem py­ta­nie:
– Ale skąd wiesz?
– Po pro­stu wiem.
Ta od­po­wiedź mnie nie usa­tys­fak­cjo­no­wała.
– Dla­czego tego nie po­ka­zali? – spy­ta­łem nie­mal ura­żony.
Matka stra­ciła cier­pli­wość.
– Bo nie chcieli – wark­nęła.
Mruk­ną­łem pod no­sem:
– Po­winni byli to po­ka­zać.
I cho­ciaż koń­cowy kadr But­cha Cas­sidy’ego i Sun­dance Kida prze­szedł do le­gendy, na­dal uwa­żam, że mia­łem ra­cję. Po­winni byli to po­ka­zać.
Za­zwy­czaj jed­nak wie­dzia­łem, że kiedy mama i tata oglą­dają film, nie na­leży bom­bar­do­wać ich py­ta­niami. Wie­dzia­łem też, że je­śli film jest prze­zna­czony dla do­ro­słych, nie­któ­rych rze­czy pew­nie nie zro­zu­miem. Zresztą nie miało zna­cze­nia, czy – dajmy na to – po­ła­pię się, że w The Fox Sandy Den­nis i Anne Hey­wood na­wią­zują les­bij­ski ro­mans. Li­czyło się, że ro­dzice do­brze się ba­wią i że mogę spę­dzić z nimi wie­czór. Poza tym wie­dzia­łem, że po dro­dze do domu będę mógł za­py­tać o wszystko, czego sam nie umia­łem roz­k­mi­nić.
Kiedy dziecko czyta książkę prze­zna­czoną dla do­ro­słych, na­trafi na słowa, któ­rych nie zna. Cza­sami jed­nak do­my­śli się ich zna­cze­nia z kon­tek­stu. Tak samo z fil­mami.
Ja­sne, zda­rzało się, że ro­dzice wo­leli, że­bym cze­goś nie ro­zu­miał. By­wało rów­nież, że co prawda nie zro­zu­mia­łem ja­kiejś rze­czy w stu pro­cen­tach, ale z grub­sza do­my­śla­łem się, o co biega.
Do­ty­czyło to zwłasz­cza żar­tów, które ba­wiły całą wi­dow­nię. By­łem je­dy­nym dzie­cia­kiem w ki­nie peł­nym do­ro­słych i czu­łem się ku­rew­sko pod­ja­rany, ile­kroć lu­dzie śmiali się z – jak za­kła­da­łem – cze­goś nie­przy­zwo­itego. Może nie cza­iłem dow­cipu, ale cza­iłem wajb.
Na przy­kład: tak na­prawdę nie wie­dzia­łem, czym jest kon­dom, umia­łem jed­nak mniej wię­cej za­ła­pać, dla­czego wi­dzo­wie brech­tają się pod­czas sceny z filmu Lato roku 1942, w któ­rej Her­mie idzie do ap­teki po gumkę. To samo do­ty­czyło więk­szo­ści do­ro­słych żar­tów z Pu­cha­cza i Kotki. Kiedy oglą­da­łem ten film, śmia­łem się ra­zem z resztą wi­downi od po­czątku do końca. (Kwe­stia: „Bomby zrzu­cone!”, roz­ba­wiła lu­dzi do łez).
W re­ak­cji do­ro­słych na filmy, które tu wy­mie­niam, było jed­nak coś jesz­cze. Wtedy nie umia­łem tego roz­gryźć, ale dzi­siaj już wiem, o co cho­dzi. Je­śli za­bie­rze­cie dziecko na film, w któ­rym ko­leś blu­zga w za­bawny spo­sób, ktoś pier­dzi albo wdep­tuje w kupę, mały pew­nie się za­śmieje. Na­to­miast tro­chę star­szy dzie­ciak za­śmieje się, je­śli za­ła­pie ja­kiś dow­cip na te­mat seksu. Bo wie, że ogląda coś, czego chyba nie po­wi­nien oglą­dać. No więc się śmieje, bo czuje się tro­chę nie­grzeczny.
I te­raz tak: w 1970 i 1971 roku do­ro­śli wi­dzo­wie re­ago­wali ta­kim śmie­chem na żarty do­ty­czące seksu w fil­mach Gdzie jest ta­tuś?, Pu­chacz i Kotka, MASH, Lato roku 1942, Ładne dziew­czyny usta­wiają się w sze­regu lub Bob i Ca­rol i Ted i Alice. Re­ago­wali tak rów­nież na scenę z ciast­kami z ma­ri­hu­aną w Ko­cham cię, Ali­cjo B. To­klas. I na scenę w MASH, kiedy człon­ko­wie dru­żyny fut­bo­lo­wej palą jo­inta. I w ogóle na sceny, które w su­mie były za­bawne, ale co waż­niej­sze – jesz­cze rok czy dwa lata wcze­śniej nie mo­głyby się po­ja­wić na ekra­nie. Jak scena z Jo­ego, w któ­rej pierw­szy raz po­ja­wia się ty­tu­łowy bo­ha­ter, albo scena w ba­rze we Fran­cu­skim łącz­niku. Do­ro­śli śmiali się, bo czuli, że oglą­dają nie­grzeczne filmy, a więc sami ro­bią coś nie­grzecz­nego. Z per­spek­tywy czasu to cał­kiem zro­zu­miałe. Prze­cież nie byli przy­zwy­cza­jeni do ta­kich rze­czy. Nowe Hol­ly­wood do­piero star­to­wało. Ów­cze­śni wi­dzo­wie wy­cho­wali się na fil­mach z lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych. Do tej pory mieli co naj­wy­żej do czy­nie­nia z alu­zjami, mru­gnię­ciami okiem, dwu­znacz­nymi żar­ci­kami, grami słów. (Za­nim przy­szedł rok 1968, naj­od­waż­niej­szym dow­ci­pem, na jaki po­zwo­liło so­bie wy­so­ko­bu­dże­towe kino ko­mer­cyjne, było na­zwi­sko po­staci gra­nej przez Ho­nor Black­man w Gold­fin­ge­rze: Pussy Ga­lore).
A za­tem do­ro­śli wi­dzo­wie i ja je­cha­li­śmy w su­mie na tym sa­mym wózku. Ale do­ro­śli wi­dzo­wie śmiali się nie tylko wtedy, kiedy czuli, że film jest nie­grzeczny. Za­wsze re­cho­tali, kiedy na ekra­nie po­ja­wiali się geje. Ow­szem, cza­sami wy­ni­kało to z tego, że film też wy­śmie­wał się z ge­jów. (Dia­menty są wieczne, Zni­ka­jący punkt).
Ale nie za­wsze.
Cza­sami śmiech ujaw­niał brzydką prawdę na te­mat wi­dzów.
W 1971 roku, a więc do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie, kiedy na ekrany tra­fiły Dia­menty są wieczne i Zni­ka­jący punkt, po­sze­dłem z ro­dzi­cami na Brud­nego Harry’ego.
Skor­pion (Andy Ro­bin­son), fil­mowy od­po­wied­nik praw­dzi­wego se­ryj­nego za­bójcy, czyli Zo­diaka, stoi na da­chu bu­dynku w San Fran­ci­sco i ob­ser­wuje lu­dzi w parku miej­skim przez lu­netę ka­ra­binu snaj­per­skiego. Przy­gląda się czar­nemu ge­jowi w ja­skra­wo­fio­le­to­wym pon­czo. Scena za­pada w pa­mięć, bo przez chwilę wi­dzimy świat z per­spek­tywy za­bójcy. Ko­leś w fio­le­to­wym pon­czo gada z hip­pi­so­wa­tym kow­bo­jem albo kow­bo­jo­wa­tym hip­pi­sem z czar­nymi wą­sami, który cho­ler­nie przy­po­mina Den­nisa Hop­pera ze Swo­bod­nego jeźdźca. Nie­trudno zła­pać, o co cho­dzi. Dwaj fa­ceci ra­czej nie są parą; to randka. Kow­bo­jo­waty wła­śnie ku­pił ko­le­siowi w pon­czo lody wa­ni­liowe. Nie sły­szymy, o czym roz­ma­wiają, nie przy­tu­lają się ani nie ca­łują, mimo to wi­dać, że randka idzie cał­kiem do­brze.
Ko­leś w fio­le­to­wym pon­czo jest wy­lu­zo­wany, ewi­dent­nie po­doba się kow­bo­jo­wa­temu w ty­pie Den­nisa Hop­pera. Nie wiem, czy w któ­rym­kol­wiek wcze­śniej­szym fil­mie z Hol­ly­wood po­ka­zano ge­jow­ską randkę w rów­nie swo­bodny spo­sób, bez oce­nia­nia, bez po­tę­pia­nia.
Tyle że oglą­damy to wszystko przez lu­netę ka­ra­binu Skor­piona, który mie­rzy w ko­le­sia w fio­le­to­wym pon­czo. Skąd wie­dzia­łem, że ko­leś w fio­le­to­wym pon­czo jest ge­jem? Bo co naj­mniej pię­ciu wi­dzów za­re­cho­tało: „O, pe­dzio!”. W tym mój oj­czym Curt. Śmiali się z ko­le­sia w fio­le­to­wym pon­czo, mimo że film po­ka­zy­wał go z per­spek­tywy be­stial­skiego mor­dercy, a nie­po­ko­jąca mu­zyka Lalo Schi­frina do­dat­kowo przy­po­mi­nała: „Za­bójca z ka­ra­bi­nem mie­rzy w ofiarę”. Sie­dząc na sali peł­nej do­ro­słych, po­czu­łem coś jesz­cze: wi­dzo­wie nie byli szcze­gól­nie prze­jęci, czy ko­le­siowi w fio­le­to­wym pon­czo sta­nie się krzywda. Ob­cho­dził ich znacz­nie mniej niż inne ofiary Skor­piona. Po­wiem wię­cej: nie­któ­rzy za­pewne chcieli, żeby Skor­pion go za­strze­lił[3].

*
W dro­dze do domu ro­dzice roz­ma­wiali o fil­mie, który wła­śnie obej­rze­li­śmy, na­wet je­śli nie za­da­wa­łem żad­nych py­tań. Bar­dzo lu­bię wspo­mi­nać te roz­mowy. Cza­sami film im się po­do­bał, cza­sami nie. Za­zwy­czaj za­ska­ki­wało mnie, jak dużo mieli na jego te­mat do po­wie­dze­nia. Ich re­cen­zje i ana­lizy były na­prawdę cie­kawe.
Obojgu po­do­bał się Pat­ton, cho­ciaż cała dys­ku­sja w dro­dze do domu spro­wa­dzała się do za­chwy­tów nad rolą Geo­rge’a C. Scotta.
Nie po­do­bały im się Ładne dziew­czyny usta­wiają się w sze­regu Ro­gera Va­dima, nie pa­mię­tam dla­czego. Więk­szość fil­mów krę­cą­cych się wo­kół seksu, na które mnie za­bie­rali, ku­rew­sko mnie nu­dziła. Ale Ładne dziew­czyny usta­wiają się w sze­regu miały w so­bie au­ten­tyczną we­rwę, przez co już wtedy przy­cią­gnęły moją uwagę. Do dziś uwiel­biam ten film. Poza tym już w wieku ośmiu lat do­ce­ni­łem sa­voir-fa­ire i cool Rocka Hud­sona. Oczy­wi­ście oj­czym przez całą drogę rzu­cał ho­mo­fo­biczne obe­lgi pod jego ad­re­sem. Za to matka wsta­wiła się za Hud­so­nem: „Cóż, je­śli fak­tycz­nie jest ho­mo­sek­su­ali­stą, to zna­czy, że ma na­prawdę ogromny ta­lent ak­tor­ski, bo na ekra­nie w ogóle tego nie wi­dać”. Wiel­kim hi­tem roku 1970 był dla mo­ich ro­dzi­ców Port lot­ni­czy. Głów­nie dla­tego, że bomba, którą Van He­flin wnosi na po­kład, osta­tecz­nie wy­bu­cha. Wy­buch bomby w sa­mo­lo­cie za­li­czał się wów­czas do naj­bar­dziej szo­ku­ją­cych scen w hi­sto­rii Hol­ly­wood. Kiedy je­cha­li­śmy do domu, Curt po­wta­rzał: „By­łem prze­ko­nany, że Dean Mar­tin zdoła prze­mó­wić go­ściowi do ro­zumu”. Nie bez po­wodu: w fil­mie z De­anem Mar­ti­nem z roku 1964 albo 1965 tak wła­śnie by było. Ale w fil­mie z 1970 roku – na­wet względ­nie sta­ro­świec­kim – bomba eks­plo­do­wała.
Co wię­cej, zro­biła dziurę w ka­dłu­bie sa­mo­lotu i zo­ba­czy­li­śmy lu­dzi wy­sy­sa­nych na ze­wnątrz. Ni­gdy nie wi­dzia­łem tak moc­nej sceny. A prze­cież w 1970 roku na­oglą­da­łem się moc­nego szajsu.
Scena ry­tu­ału ini­cja­cyj­nego w Czło­wieku zwa­nym Ko­niem spra­wiła, że mózg mi eks­plo­do­wał. Tak samo jak try­ska­jąca krew Bar­na­basa Col­linsa prze­bi­tego beł­tem ku­szy w Ho­use of Dark Sha­dows. Pa­mię­tam, że ga­pi­łem się w ekran z sze­roko otwar­tymi ustami. Nie wie­rzy­łem, że w fil­mach mogą się dziać ta­kie rze­czy. Je­stem pe­wien, że po­tem, kiedy wra­ca­li­śmy do domu, na­wi­ja­łem naj­wię­cej z ca­łej na­szej trójki. (Oba te filmy uwa­ża­łem za ab­so­lut­nie nie­sa­mo­wite).
15 kwiet­nia 1971 roku, krótko po mo­ich ósmych uro­dzi­nach, w Do­ro­thy Chan­dler Pa­vi­lion od­była się ce­re­mo­nia wrę­cze­nia Osca­rów. W ka­te­go­rii naj­lep­szy film no­mi­no­wano Pat­tona, MASH, Pięć ła­twych utwo­rów, Port lot­ni­czy i Love Story. Wi­dzia­łem je wszyst­kie (oczy­wi­ście w ki­nie). Trzy­ma­łem kciuki, żeby Oscara do­stał MASH, któ­rego obej­rza­łem trzy razy. Mia­łem za­li­czone wszyst­kie naj­waż­niej­sze filmy tam­tego roku oprócz Córki Ry­ana i Mi­ko­łaja i Alek­san­dry, przy czym aku­rat tych dwóch nie za­mie­rza­łem nad­ra­biać. Zresztą tyle razy wi­dzia­łem ich tra­ilery, że wła­ści­wie jak­bym zo­ba­czył ca­łość. (No do­bra, nie obej­rza­łem też Gar­ści dy­na­mitu, bo Curt uwa­żał, że ory­gi­nalny ty­tuł brzmi głu­pio. Tak samo w przy­padku Mu­łów sio­stry Sary).
Na li­ście mo­ich ulu­bio­nych fil­mów tam­tego roku zna­lazł się nie tylko MASH, ale też Czło­wiek zwany Ko­niem i chyba Złoto dla zu­chwa­łych. Nowe Hol­ly­wood kształ­to­wało mój gust: za­le­d­wie dwa lata wcze­śniej moim fil­mem roku był Ko­chany chra­bąszcz. W 1969 na szczyt li­sty tra­fili Butch Cas­sidy i Sun­dance Kid. Ale już w 1970 roku pierw­sze miej­sce za­jął MASH, anar­chi­styczna ko­me­dia o sek­sie i woj­nie.
Nie zna­czy to, że prze­sta­łem lu­bić filmy Di­sneya. Di­sney wy­pu­ścił w tam­tym roku dwie duże pro­duk­cje: Ary­sko­tra­tów i The Bo­at­niks. Obie mi się spodo­bały. Nic jed­nak nie ba­wiło mnie tak bar­dzo jak pod­nie­sie­nie ściany na­miotu z prysz­ni­cami, kiedy Go­rące Wargi (Sally Kel­ler­man) się myje. Albo kiedy Ra­dar (Gary Bur­ghoff) umiesz­cza mi­kro­fon pod łóż­kiem, w któ­rym bzy­kają się Go­rące Wargi i Frank Burns, a Tra­per John (El­liott Gould) pusz­cza dźwięk przez gło­śniki na cały obóz. (Za to scena z den­ty­stą Bez­bo­le­snym, który wpada w pa­nikę, bo my­śli, że jest ge­jem, ani tro­chę mnie nie roz­śmie­szyła. Nic dziw­nego – to naj­chu­jow­sza część filmu).
Jesz­cze raz: MASH na­prawdę mi się po­do­bał, ale przy­jem­ność spra­wiało mi rów­nież słu­cha­nie, jak do­ro­śli wiją się ze śmie­chu, bo czują, że ro­bią coś nie­grzecz­nego. Nie wspo­mnę na­wet, jak faj­nie było po­tem opo­wia­dać o tych fil­mach dzie­cia­kom z mo­jej klasy, które nie mo­gły na­wet ma­rzyć, że obej­rzą MASH, Fran­cu­skiego łącz­nika, Ojca chrzest­nego, Dziką bandę albo Uwol­nie­nie. (Za­zwy­czaj w kla­sie tra­fiał się góra jesz­cze je­den dzie­ciak, który cho­dził ze sta­rymi na tego typu filmy – ale na pewno nie tak czę­sto jak ja).
Po­nie­waż po­zwa­lano mi oglą­dać filmy dla do­ro­słych, ró­wie­śnicy uwa­żali mnie za nad­zwy­czaj wy­ra­fi­no­wa­nego i doj­rza­łego. I słusz­nie: prze­cież za­li­cza­łem najam­bit­niej­sze kino naj­wspa­nial­szej ery Hol­ly­wood.
W pew­nym mo­men­cie do­tarło do mnie, że inni do­ro­śli nie za­bie­rają dzieci na ta­kie filmy. Za­py­ta­łem więc o to moją mamę.
Od­po­wie­działa:
– Qu­en­tin, bar­dziej mar­twię się o to, że za­czniesz oglą­dać wia­do­mo­ści te­le­wi­zyjne. Film to film, na pewno ci nie za­szko­dzi.
Święte, kurwa, słowa, Con­nie!
Czy zda­rzało się, że ja­kaś scena mnie wy­stra­szyła albo strau­ma­ty­zo­wała? No pew­nie, że tak. Ale to nie zna­czyło, że film mi się nie po­do­bał.
Kiedy w Brud­nym Har­rym po­li­cjanci zna­leźli na­gie zwłoki dziew­czyny, by­łem to­tal­nie wstrzą­śnięty. Ro­zu­mia­łem jed­nak, dla­czego ta scena mu­siała zo­stać umiesz­czona w fil­mie.
Dla­tego, że Skor­pion był nie­ludzko nie­ludzki. Bar­dzo do­brze, że Harry roz­wa­lił go z naj­po­tęż­niej­szego re­wol­weru na świe­cie.
Tak, czu­łem ścisk w żo­łądku, kiedy lu­dzie cią­gnęli roz­hi­ste­ry­zo­waną ko­bietę przez wieś i ba­to­żyli ją, bo uznali, że jest cza­row­nicą. To scena z Cry of the Ban­shee z Vin­cen­tem Price’em. Obej­rza­łem ten film pod­czas po­dwój­nego se­ansu: nu­me­rem dwa był świetny hisz­pań­ski hor­ror The Ho­use That Scre­amed. Fan­ta­styczny wie­czór!
Już sama li­sta bru­tal­nych scen, które wi­dzia­łem w ki­nie w la­tach 1970–1972, obu­rzy­łaby więk­szość czy­tel­ni­ków. Ja­mes Caan po­sie­kany ku­lami z ka­ra­binu ma­szy­no­wego na ro­gatce au­to­strady i Moe Gre­ene po­strze­lony w oko w Ojcu chrzest­nym. Fa­cet prze­cięty na pół śmi­głem sa­mo­lotu w Pa­ra­gra­fie 22. Sza­lona scena w No­wych cen­tu­rio­nach, w któ­rej Stacy Ke­ach kur­czowo trzyma się drzwi ja­dą­cego sa­mo­chodu. Don Stroud strze­la­jący so­bie w twarz z thomp­sona w Krwa­wej ma­mu­śce. Ale taka wy­li­czanka jest nie fair wo­bec fil­mów, z któ­rych po­cho­dzą te sceny, a to dla­tego, że w ogóle nie uwzględ­nia kon­tek­stu. Matka wy­ja­śniła mi póź­niej, że za­wsze uwa­żała kon­tekst za naj­waż­niej­szą rzecz. W przy­padku wszyst­kich po­wyż­szych fil­mów po­tra­fi­łem wy­trzy­mać bru­talne mo­menty, bo ro­zu­mia­łem całą opo­wieść.
Scenę, która na­prawdę wy­trą­ciła mnie z rów­no­wagi, zo­ba­czy­łem kilka lat wcze­śniej: w za­koń­cze­niu Isa­dory Va­nessa Red­grave gi­nie udu­szona sza­li­kiem, który przy­pad­kiem wkręca się w szpry­chy jej ro­ad­stera. Bar­dzo mnie to po­ru­szyło, chyba dla­tego, że aż do tego mo­mentu film okrop­nie mnie nu­dził. Kiedy wra­ca­li­śmy do domu, mia­łem mnó­stwo py­tań. By­łem to­tal­nie wy­stra­szony. Mama za­pew­niła, że nie mu­szę się mar­twić: oznaj­miła, że ni­gdy nie po­zwoli mi za­ło­żyć dłu­giego sza­lika na prze­jażdżkę ro­ad­ste­rem.
Prze­ra­ziła mnie rów­nież epi­de­mia dżumy w Ostat­niej do­li­nie Ja­mesa Cla­vella, cho­ciaż i tu nie było żad­nej prze­mocy. Po fil­mie oj­czym zro­bił mi wy­kład z hi­sto­rii. Kiedy go słu­cha­łem, czu­łem, że włosy stają mi dęba.
W ki­nie mocne mo­menty zda­rzały się nie tylko w fil­mach. Były jesz­cze tra­ilery.
Przez całe dzie­ciń­stwo ża­den hor­ror nie wy­stra­szył mnie tak bar­dzo jak zwia­stun Do­cze­kać zmroku.
Za­nim jesz­cze do­wie­dzia­łem się, czym jest ho­mo­sek­su­al­ność, obej­rza­łem scenę ero­tyczną z udzia­łem Pe­tera Fin­cha i Mur­raya He­ada w Tej prze­klę­tej nie­dzieli. Nie by­łem wstrzą­śnięty, ra­czej zdez­o­rien­to­wany. Praw­dziwy szok prze­ży­łem, kiedy zo­ba­czy­łem, jak Alan Ba­tes i Oli­ver Reed upra­wiają na­gie za­pasy przed ko­min­kiem w zwia­stu­nie Za­ko­cha­nych ko­biet Kena Rus­sella. Poza tym mniej wię­cej do­my­śla­łem się okrut­nych aspek­tów wię­zien­nej prze­mocy po­ka­za­nej w tra­ile­rze filmu For­tune and Men’s Eyes. Z ja­kie­goś po­wodu wy­stra­szył mnie też psy­cho­de­liczny zwia­stun Dwu­stu mo­teli Franka Zappy.
Czy ja­kiś film w tam­tych cza­sach na­prawdę mnie strau­ma­ty­zo­wał?
Ow­szem.
Bambi.
Bambi gubi się, nie umie zna­leźć swo­jej mamy. Mama zo­staje za­strze­lona przez my­śli­wego. I do tego jesz­cze ten okropny po­żar lasu. Ża­den film nie wstrzą­snął mną tak jak Bambi. Mógł się z nim rów­nać tylko Ostatni dom po le­wej, obej­rzany w 1974 roku. Bambi od dzie­się­cio­leci roz­je­buje dzie­ciom mó­zgi. Do­brze wiem, dla­czego mnie roz­kle­pał. Ja­sne, Bambi traci mamę – dla każ­dego dzie­ciaka to jak cios w splot sło­neczny – przede wszyst­kim jed­nak prze­ży­łem film tak mocno, bo w ogóle nie spo­dzie­wa­łem się tra­gicz­nych zwro­tów ak­cji. Zwia­stuny pusz­czane w te­le­wi­zji ani tro­chę mnie na to nie przy­go­to­wały. Po­ka­zano tylko uro­cze przy­gody Bam­biego i Tup­tu­sia, po­mi­nięto na­to­miast prze­ra­ża­jące ele­menty filmu. Pa­mię­tam, że kiedy oglą­da­łem Bam­biego, wszystko we mnie krzy­czało: „Co tu się, kurwa, dzieje?”, acz­kol­wiek nie do końca tymi sło­wami, bo mia­łem tylko pięć lat. Gdyby tra­iler był uczciw­szy, chyba ła­twiej by­łoby mi po­ra­dzić so­bie z trau­ma­tycz­nymi sce­nami.

*
Pew­nego razu ro­dzice po­szli do kina i nie wzięli mnie ze sobą. Wy­brali się na po­dwójny se­ans: naj­pierw Sweet Swe­et­back’s Ba­adasssss Song Me­lvina Van Pe­eblesa, po­tem Brew­ster McC­loud Ro­berta Alt­mana.
Ra­zem z nimi po­szedł Ro­ger, młod­szy brat mo­jej mamy, który do­piero co wró­cił z Wiet­namu i spo­ty­kał się z moją ba­by­sit­terką Ro­bin, sym­pa­tyczną rudą dziew­czyną z klasy śred­niej, miesz­ka­jącą przy tej sa­mej ulicy co my.
Wie­czór był nie­udany.
Filmy nie spodo­bały się im do tego stop­nia, że oj­czym i wuj na­rze­kali na nie jesz­cze przez wiele dni. Brew­ster McC­loud to je­den z naj­gor­szych fil­mów dys­try­bu­owa­nych przez dużą hol­ly­wo­odzką wy­twór­nię, na­wet je­śli weź­mie się pod uwagę Kwin­tet, inny film Alt­mana. Kwin­tet jest okropny, nudny i bez­sen­sowny, ale Brew­ster McC­loud to ki­nowy od­po­wied­nik ptaka, który sra ci na głowę. Z dru­giej strony na swój spo­sób śmie­szy mnie, kiedy my­ślę, że ro­dzice, wuj i moja sie­dem­na­sto­let­nia ba­by­sit­terka spo­dzie­wali się nor­mal­nego filmu.
Brew­ster McC­loud oka­zał się kom­plet­nie nie­zro­zu­miały (zwłasz­cza dla wuja).
Tak na­prawdę jed­nak chcieli obej­rzeć przede wszyst­kim Sweet Swe­et­back’s Ba­adasssss Song.
Nie za­brali mnie, bo nie mo­gli: film miał ka­te­go­rię X („Tak zde­cy­do­wała grupa bia­łych cen­zo­rów!”). Je­stem pe­wien, że Curt, wuj Ro­ger i Ro­bin nie wie­dzieli, jak za­re­ago­wać na film Van Pe­eblesa, bę­dący tak na­prawdę wy­krzy­cze­niem czar­nej dumy. Ja­sne, nie wie­dzieli też, jak za­re­ago­wać na Brew­stera McC­lo­uda. Ale na nie­po­ważny film Alt­mana mo­gli po pro­stu mach­nąć ręką. Na­to­miast film Van Pe­eblesa to było coś.
Coś, czego nie zro­zu­mieli.
Coś, czego nie po­tra­fili zro­zu­mieć (i dla­tego się wku­rzyli).
Coś, co nie było prze­zna­czone dla nich. Film skre­ślał ta­kich wi­dzów jak oni. Kiedy to zro­zu­mieli, oni też go skre­ślili. Tyle że – ina­czej niż z Brew­ste­rem McC­lo­udem – nie mo­gli go tak po pro­stu olać.
Co cie­kawe, po­szli do kina, bo na­mó­wiła ich na to moja mama. Wąt­pię, czy Curt, Ro­ger albo Ro­bin wcze­śniej sły­szeli o tym fil­mie. To mama im go za­re­kla­mo­wała. Za­wsze kiedy o nim mó­wiła, uży­wała peł­nej wer­sji ty­tułu: nie Sweet Swe­et­back, tylko Sweet Swe­et­back’s Ba­adasssss Song. Pa­mię­tam, że oj­czym i stryj przy­pie­przali się do filmu jesz­cze przez wiele dni, za to matka mó­wiła dość nie­wiele. Nie bro­niła go, ale też nie przy­łą­czała się do na­rze­kań. Po pro­stu nie po­ru­szała te­matu, co było do niej nie­po­dobne.
Nie­cały rok póź­niej zo­sta­wiła Curta. Przez na­stępne trzy lata uma­wiała się tylko z czar­nymi.
W tam­tym cza­sie rza­dziej cho­dzi­li­śmy ra­zem do kina. Matka oglą­dała filmy głów­nie na rand­kach. Za­li­czyła wtedy tro­chę fil­mów na­le­żą­cych do no­wego ga­tunku: bla­xplo­ita­tion. Mię­dzy in­nymi Su­per Fly.
Sły­sza­łem o nim, bo ja­kiś czas wcze­śniej ku­piła so­und­track, który był ogrom­nym hi­tem, i pusz­czała go w kółko w na­szym miesz­ka­niu. Poza tym film in­ten­syw­nie re­kla­mo­wano w pro­gra­mie Soul Train. A Soul Train oglą­da­li­śmy za­wsze. Nie było mowy, że­by­śmy w so­botę nie usie­dli przed te­le­wi­zo­rem. Tro­chę wcze­śniej prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do cał­kiem spoko miesz­ka­nia. Dzie­li­li­śmy je z dwiema bar­man­kami, które były wów­czas naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami matki: Jac­kie (czarną) i Lil­lian (Mek­sy­kanką).
A więc: fun­kowe lata sie­dem­dzie­siąte i trzy młode, nie­brzyd­kie, sek­sowne dziew­czyny (moja matka wy­glą­dała jak po­łą­cze­nie Cher i Bar­bary Ste­ele) rand­ku­jące ze spor­tow­cami. Jedna biała, jedna czarna, jedna Mek­sy­kanka. Do tego dzie­się­cio­letni syn bia­łej. Nor­mal­nie jak w sit­co­mie.
Jak matka oce­niła Su­per Fly? Uznała, że to tro­chę ama­torsz­czy­zna. Ale scenę, w któ­rej Ron O’Neal i She­ila Fra­zier ko­chają się w wan­nie, uwa­żała za nie­sa­mo­wi­cie sek­sowną.
Ko­lej­nym fil­mem z ga­tunku bla­xplo­ita­tion, o któ­rym mi opo­wie­działa, była Me­linda z Ca­lvi­nem Loc­khar­tem (rów­nież in­ten­syw­nie re­kla­mo­wana w Soul Train). Obej­rza­łem Me­lindę wiele lat póź­niej. Jest spoko (to coś w ro­dzaju kla­sycz­nego noir Laura, tyle że w wer­sji bla­xplo­ita­tion, z dużą dawką kung-fu na ko­niec). Matce bar­dzo się po­do­bało. Po­wie­dzia­łem, że też chciał­bym zo­ba­czyć Me­lindę. Tym ra­zem się nie zgo­dziła. Rzadko się to zda­rzało (były tylko dwa inne przy­padki: Eg­zor­cy­sta i Ciało dla Fran­ken­ste­ina), więc za­py­ta­łem dla­czego. Ni­gdy nie za­po­mnia­łem tego, co po­wie­działa.
A po­wie­działa:
– Słu­chaj, Qu­en­tin, to bar­dzo bru­talny film. Za­zwy­czaj nie mam z tym pro­blemu. Ale w tym wy­padku nie zro­zu­miesz hi­sto­rii. Więc nie zro­zu­miesz kon­tek­stu bru­tal­nych scen. Zo­ba­czył­byś w tym fil­mie tylko prze­moc dla sa­mej prze­mocy. Nie chcę, że­byś oglą­dał prze­moc dla sa­mej prze­mocy.
Cho­ciaż od lat mu­szę roz­ma­wiać o prze­mocy w ki­nie i będę o niej roz­ma­wiał do końca ży­cia, ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby ktoś wy­ło­żył sprawę le­piej niż moja mama. Z dru­giej strony – czę­sto zda­rzało się, że gu­bi­łem się w fa­bu­łach fil­mo­wych. Nie­wiele zro­zu­mia­łem na przy­kład z Fran­cu­skiego łącz­nika. Orien­to­wa­łem się tylko, że gli­nia­rze pró­bują do­paść tego fa­ceta z brodą. Mama naj­wy­raź­niej uznała, że to wy­star­czy.

 
Wesprzyj nas