Światowy bestseller. „Antyświat” ukazał się we Francji, gdy Nathan Devers miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. Przebojem wdarł się na listy bestsellerów i od razu zdobył nominację do prestiżowej Nagrody Goncourtów.
Świat nie ma Julienowi Libératowi nic do zaoferowania. Dziewczyna go rzuciła, z Paryża wygnała go bieda, a jego kariera muzyczna szoruje po dnie. Zanim zupełnie się podda, postanawia stworzyć dzieło życia… ale najpierw loguje się do Antyświata. Musi odpocząć. W ten sposób na wirtualny świat przychodzi Vangel.
Adrien Sterner oferuje światu wszystko. Dzieło jego życia, Antyświat, to pierwsza prawdziwa wirtualna rzeczywistość, zaprojektowane z diabelską precyzją i boskim rozmachem lustrzane odbicie Ziemi. Wystarczy założyć konto i zacząć od zera. A nad wszystkim czuwać będzie on: wizjoner, technokrata i pan cyfrowego stworzenia…
Tylko co, jeśli wzniesiesz się tak wysoko, że staniesz oko w oko z samym bogiem?
Powieść podbiła serca czytelników również poza Francją. Oto brawurowy miks prozy Michela Houellebecqa, Hevrégo Le Telliera i „Black Mirror”.
Antyświat
Przekład: Beata Geppert
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 10 kwietnia 2024
Szukam innego życia i marzeń realnych,
Miraży cielesnych, prawdziwego pozoru,
I zwidów, które w końcu otworzą mi oczy.
Chciałbym, by inny świat przygasił ten obecny.
Obcy sobie wrogowie, obcy przyjaciele,
Będziemy tam innymi więzami złączeni.
Trzeba nam więc zamazać wszechobecność rzeczy,
Zbudować nowy wszechświat lżejszy od ekstazy,
Gdzie pożeglujemy pośród sieci obrazów.
Wzniesiemy na wyżyny otchłanie człowiecze,
Dwie plagi, którymi są milczenie i nuda,
wzajemnie punktujące rytm naszych nadziei.
Świat jest udręczony, gdyż tak nędznie istnieje.
Wszystko w nim jest źródłem cierpienia i zamętu,
Nawiedzanym potrzebami nie do spełnienia.
O nic nie prosimy, jedynie o inny świat.
A my powstaniemy o nadchodzącym świcie,
Pięknym od euforii, które na nas czekają.
Pragnę, by nadeszła harmonia między ludźmi,
By opadło jarzmo naszych miałkich narodzin.
Płynąc na idealnych falach do arkadii,
Oślepieni odbiciem tego, co zanikło,
Zawieszeni w czasie, wędrujący w eterze,
Pozbawieni ciała, uczymy się oddychać.
Wzniesiemy na wyżyny przytłumione dusze.
W ogrodzie przyszłości powstanie nowy zenit,
Wiek spełnienia naszych marzeń dnia wczorajszego,
Raj, który się rodzi wśród półmroku nicości.
To nie obietnica, lecz pełne przekonanie:
Zdołamy zbudować ludzkość dnia jutrzejszego.
Świat potrzebuje jedynie jednego credo,
Jedna tylko myśl pragnie rozwinąć się z pąka,
Przesłanie tak czyste, że staje się palące.
Oto ono, zgasłe i pozbawione głosu:
„Możemy żyć razem jedynie rozdzieleni.
Razem i osobno; osobno, jednak razem”.
Warunki użytkowania Antyświata
Siódmego listopada dwa tysiące dwudziestego drugiego roku na Facebooku pojawił się nowy profil pod nazwą „Julien Libérat bis”. Jak można się było spodziewać, wydarzenie to spotkało się z kompletną obojętnością. Lecz Julien Libérat nie tracił czasu. W pierwszym poście udostępnił zrzut ekranu: czarny kwadrat z tekstem. Zdania były powściągliwe, a litery fioletowe. Napisał, że nazajutrz sfilmuje siebie na żywo i wykona „symboliczny gest”. Ponieważ przypuszczał, że zainteresowanie tymi paroma linijkami będzie słabe, dodał, że ci, którzy będą świadkami tej chwili, „zapamiętają ją na zawsze”. Musiał jeszcze wysłać link do swoich znajomych, a kiedy wyczerpał ich listę – do przypadkowo wybranych profili. Nie mówiąc o tym, że płatna opcja pozwalała na szybkie zwiększenie widoczności jego tablicy. Uznawszy, że sprawa jest najwyższej wagi, Julien wydał na to resztki swoich oszczędności.
Poczta pantoflowa i akcja promująca zadziałały. Około północy pod jego postem wisiały już setki lajków. Tylko czy ludzie wezmą go na poważnie? Niemądre pytanie. Oczywiście pojawiła się lawina szyderczych, złośliwych komentarzy, wyśmiewających przesadny, fałszywie tajemniczy ton jego deklaracji – ale czyż mogłaby być lepsza reklama? Prześmiewcy przyklejali się jak muchy do jego profilu facebookowego. Bezwiednie rzucali na niego snop światła. Ostatecznie taki rodzaj zjadliwej ironii był jednym ze sposobów ukrycia posmaku ciekawości, podglądactwa, niepewności: a jeśli ten nieznajomy ma naprawdę coś do powiedzenia? A jeśli ma zamiar wrzucić coś sensacyjnego? Zaintrygowanie zaczęło zataczać coraz szersze kręgi. Ludzie chichotali, bo tak ich korciło, żeby czegoś się dowiedzieć. Sytuacja rozwijała się dokładnie tak, jak zakładał Julien. Wszystko było gotowe, kółka zaczęły się kręcić samoistnie. Wystarczyło siedzieć cicho z włączonym trybem samolotowym aż do odpowiedniej chwili. Powziąwszy to postanowienie, wyłączył telefon i poszedł spać.
Wideo zaczęło się z kilkuminutowym opóźnieniem. Źle skadrowane. Najpierw pojawiły się nozdrza Juliena, małe kratery porośnięte pojedynczymi włoskami, potem jego spikselizowane czoło, rozmazane ucho, kilka rozwichrzonych kosmyków włosów, kawałeczek podbródka. Telefon za szybko się poruszał, obraz był niewyraźny. W końcu Julien ustabilizował obiektyw i starannie wybrał kadr. W tym momencie pojawił się cały jego tors. Stał nieruchomo, patrząc prosto do kamery, dzięki czemu wideo wyglądało jak fotografia. Na Facebooku komentarze wyskakiwały na dole ekranu. Hejterzy, jak to hejterzy, opisywali jego fizjonomię: „Czemu ten facio się nie rusza? Jak jakiś pomnik, strach się bać!”, „Widziałem mordy jak psia dupa, ale ty masz kurwa facjatę rozpierdoloną jak u teletubisiów, LOL!”. Internauci mieli rację. Miał dziwną, trudną do rozszyfrowania twarz. Przypominała wymyślone przez surrealistów wykwintne zwłoki, rozsypaną łamigłówkę ułożoną przez wiele różnych rąk, niedbale i okrutnie. Krzyżujących się rąk, z których każda chciała powołać do życia innego człowieka, kłócących się w nieskończoność o wygląd Juliena, bazgrzących po rysunkach swoich rywalek, rozpoczynających za każdym razem od zera, aż w końcu do spółki stworzyły jakiś monstrualny budyniowy przekładaniec. Głowa Juliena nie była brzydka: była nie do zniesienia. Twarz idealnego zięcia nakładała się na twarz desperata. Twarz wobec gęby, gęba wobec twarzy, wyglądające jak skopiowane jedna z drugiej, jakby sobie wypowiedziały wojnę na wycieńczenie.
Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu. W milczeniu spoglądał wyzywająco w obiektyw i opowiadał swoje życie oczami. Jakby próbował wydobyć na jaw swoją gębę, a jednocześnie obnażyć twarz, doprowadzając do ich ostatecznego pojednania. Publiczność zaczynała się niecierpliwić: „No i gdzie ta cholerna bomba?!”, „Co ten kretyn ma zamiar zrobić?”, „Ej, ludzie, a może on chce popełnić samobójstwo? Buahahaha!”, „Facet wygląda na radioaktywnego, a w głowie musi mieć tonę gówna”. Niektórzy zaczynali się wyłączać: „Takich jak ty gnojków, którzy wrzucają jakieś kurwa fałszywe ogłoszenia, jest na fejsie od chuja, spadaj, debilu”.
Z punktu widzenia Juliena wszystko przebiegało spokojnie, niemal łagodnie. Powoli wszedł na stół, otworzył okno, stanął na parapecie. Internauci podzielili się. Jedni pisali: „Cholera, trzeba szybko wezwać karetkę!”, „Pls, nie rób tego”, inni popadli w szał radości: „Bierze się za gołębia z teletubisiów”, „Co to za obłęd, facetowi peron odjechał”, „No dalej, ptaszyno, pokaż, jak fruwasz!”.
Na dworze padało. Julien nie odczuwał żadnych zawrotów głowy. Z mlecznobiałego nieba spływało ciężkie szare światło. Lało jak z cebra. Ulewa łączyła chmury z ziemią pionowymi krechami, niczym naciągniętymi i zawieszonymi w pustce harpunami. Aż trudno było sobie wyobrazić, że te krechy to płynąca z nieba woda. Przed Julienem ciągnął się szeroki bulwar, między kasztanowcami sunęły samochody. Julien wziął do ręki telefon. Jego szeroko otwarte oczy wyrażały głęboki, niewzruszony spokój. Musiał tylko odnaleźć jedność. Deszcz padał coraz intensywniej, a on spadł wraz z nim. W tej właśnie chwili Julien nie popełniał samobójstwa: był kroplą wody padającą wśród wielu innych.
Tak więc padał deszcz, i padało życie. Skapitulowało, zanim się zaczęło. Jego droga jest głucha, jego ruch do niego nie należy. Droga znikąd nie wychodzi, a kończy się dokładnie tam, gdzie się zaczęła, tyle że tymczasem straciła wysokość. Pod wpływem własnego ciężaru nie jest już niczym innym jak tylko uporczywą prędkością spychaną w nicość. Najgorsze, że sama nie może decydować o własnej podróży: wszystko jest z góry zapisane, trzeba się zdać na wiatr, na otaczające siły i wrogie moce. Kropla spada prosto w dół, ani na chwilę nie zbaczając z trasy, nie pozwalając sobie na taniec, ucieczkę, wolność. Maleje, spada, ale się nie przemieszcza. Czas upływa, a klęska narasta. Cel całkowicie znika, następuje wielki upadek.
Ziemia była coraz bliżej, komentarze pod wideo mnożyły się. Wyzwiska zostały już zastąpione przez okrzyki zgrozy. „Kurwa, trzeba coś robić!”, „Pomóżcie mu!”, „Biedak”, „To straszne, OMG”. Zbędne idiotyczne zdania nie pomogą mu wdrapać się z powrotem na parapet. Wpisywały się na próżno, towarzyszyły Julienowi w upadku, wyściełały prostokąt asfaltu, o który rozbije się jego ciało. Za chwilę jego czaszka ulegnie unicestwieniu. Rozpadnie się na kawałki pod szarym niebem. Mózg rozleje się z flegmą roztopionego sera. Wokół rozczłonkowanego ciała kałuża krwi zatoczy koślawą aureolę. Między warsztatem Citroena a centrum kultury Raymond-Devos, między odchodami gołębi a rozgniecionymi niedopałkami spotka go śmierć Chrystusa, żałosna i wzniosła, niewidoczna i chwalebna.
Nie po raz pierwszy ktoś popełniał samobójstwo na żywo w mediach społecznościowych. Prawdę mówiąc, w sieci niczego nie robiło się po raz pierwszy. Ktoś inny już wszystkiego spróbował. W czasie kiedy Julien się do tego zabrał, defenestracja była już znanym gatunkiem, mającym własne kody i stereotypy. Zdarzyły się liczne precedensy na Periscopie, YouTubie, nawet na Instagramie. Za każdym razem platformy blokowały dostęp do takiego wideo, żeby nie urazić wrażliwości użytkowników.
Czyn Juliena nie miał więc w sobie niczego szczególnie oryginalnego. W najbliższych dniach w prasie pojawi się wzmianka, że młody nauczyciel gry na fortepianie zadał sobie śmierć na oczach osłupiałej setki osób. Jego dawny pracodawca, IDNM, Instytut Domowego Nauczania Muzyki, opublikuje komunikat składający hołd temu, który przez siedem lat tam pracował, był miłym, wartościowym, pełnym pasji chłopakiem, choć w ostatnich miesiącach tajemniczo zniknął. W mediach społecznościowych ukażą się posty, a czytelnicy wyrażą swój żal, wstawiając smutne buźki. Telewizyjni komentatorzy uznają to zdarzenie za symptom współczesnego nihilizmu. Czy to normalne, będą pytać w oszołomieniu, że nasza młodzież popełnia samobójstwa, strzelając sobie selfie? Czy nie jest niedopuszczalne, a wręcz niewiarygodne, że wobec takiego spektaklu internauci wypisują aż tak nienawistne komentarze? Dlaczego tchórzliwie chowają się za swoimi nickami? Co robią administratorzy Facebooka, by w przyszłości uniknąć takich katastrof? W jakim obłąkanym świecie żyjemy? Czy wszyscy upadliśmy na głowę?
W następnych tygodniach, miesiącach, latach, czyli w miarę upływu tego, co można nazwać czasem długim, pojawią się bardziej szczegółowe pytania, podnoszące te elementy, które w całej tej sprawie nie pasowały. Dlaczego od początku do końca wideo Julien zachował milczenie? Jeśli miał zamiar popisać się swoim samobójstwem, czy logicznie rzecz biorąc, nie powinien wyjaśnić swojej „publiczności”, jakie motywy nim kierują? Ale nie, on niczego nie tłumaczył, nie dawał żadnego klucza tym, których wziął na świadków, nawet najmniejszego tropu, najdrobniejszej wskazówki pozwalającej zrozumieć. Ta cicha śmierć, skok wykonany z mieszaniną chłodu i natchnienia, obojętność przyszłego nieboszczyka wobec zalewu szyderstw, twarz ufnego skazańca, niewzruszonej ofiary – wszystko to wyglądało na jakąś makabryczną inscenizację. Czyn Juliena wydawał się dojrzale wyrachowany, a jednocześnie improwizowany w ostatniej chwili. Niczym rodzaj abstrakcyjnego performance’u lub zaszyfrowanego ostrzeżenia. Żadnego listu pożegnalnego poza zrzutem ekranu, na którym określił swoją defenestrację jako „gest symboliczny”. Gdzie w tej sprawie tkwi jakikolwiek symbol? A przede wszystkim, skąd ten wyzywający wzrok skierowany do kamery? I skąd ta spokojna, pozbawiona rozpaczy, niemal szczęśliwa twarz w chwili rzucenia się w pustkę?
Prawda zacznie powoli wychodzić na jaw w postaci doraźnych intuicji i raczkujących teorii. Pełna wątpliwości, zacznie poszukiwać szczątków hipotez. Wiedziona przypadkiem lub wytrwałością, napotka na swej drodze malutkie pewniki, słabe jak wierzchołki góry lodowej, prowadzące niekiedy do kolejnych hipotez. Trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość, by te ogryzki wyjaśnień, elementy nieznanego puzzle’a posklejać ze sobą w nadziei, że w końcu ułożą się w całość. W miarę posuwania się do przodu w tym niewdzięcznym zadaniu elementy puzzle’a zaczną coraz liczniej, coraz bardziej rygorystycznie składać się w coraz cenniejszą konstrukcję. Pewnego dnia historia Juliena wyjdzie w swoim rytmie na jaw. Wyłoni się z głębiny, uratowana od zapomnienia, które miało ją pochłonąć na zawsze. Będzie się stopniowo wynurzała na powierzchnię, aż wreszcie zostanie odtworzona w taki sposób, w jaki Julien ją przeżył. W końcu ten drobny incydent pojawi się w świetle dnia, w swoim własnym świetle, w świetle wydarzenia.
Przed swoim telefonem lub innym ekranem
Byty takie jak ja są pozbawione szansy.
Jest nam coraz gorzej, złościmy się, dusimy.
W wielkim jeziorze goryczy i przeciętności
Samotność nas zatapia, i zatapia gorycz.
Zdarzyło się niedawno, włączyłem komputer.
Kiedy się nudziłem, on sam zaczął scrollować.
Na Facebooku wszyscy rzygają pomyjami.
Twitter i Instagram? Nie ma niczego gorszego.
Obserwujemy regres ku nieskończoności.
Jesteśmy już tylko wyjącymi pępkami.
Piszemy o życiu, lajkując i hejtując.
Daremnie próbujemy przyciągnąć uwagę.
Spływamy jak inni do bezdennego ścieku,
W którym nasza pycha zamienia się w zwał ruin.
Scrollowanie
Rozdział 1
Niedziele w Rungis były wstrętne. Od kiedy Julien tam mieszkał, na wszelkie sposoby starał się wracać do domu jak najpóźniej. Od świtu do zmroku nad miastem wisiał klimat samotności. Na pustych ulicach nie było ani jednego otwartego sklepu w odległości mniejszej niż dwadzieścia minut na piechotę. Wychodząc na dwór, człowiek widział wygaszone okna biur, które sygnalizowały, że gmina jest równie zamknięta jak one. Rungis przypominało miasto porzucone na skutek katastrofy nuklearnej. Tylko dźwięk samolotów startujących z Orly przypominał o istnieniu świata. Na pokładzie nieznajomi sączyli sok pomidorowy, słuchając stewardesy, która ogłaszała, że lecą do krainy morza i plaż. Mieszkańcy Rungis, zamknięci w swoich mieszkaniach, spokojnie czekali na zachód słońca i początek nowego tygodnia, jakby godzili się na nieruchomą i bezwładną wegetację na skraju wielkiego lotniska. Wśród nich panowała milcząca reguła: w niedzielę wszyscy starają się siedzieć w domu; i nikomu nie przyszłoby do głowy, by zakłócić tę atmosferę ciszy i pustki, zapach nieskończonej samotności.
Julien mieszkał w Rungis od ósmego lutego. Po zerwaniu z May, kiedy wyrzuciła go z wynajmowanej wspólnie kawalerki, spróbował, bez szczególnej nadziei na powodzenie, zwrócić się o pomoc do rodziców. Oczywiście na próżno. Rodzice odwołali się do jednego z tak często używanych przez nich pretekstów: trzeba odmalować okiennice, mamy straszne rachunki do zapłacenia po awarii hydraulicznej, silnik w samochodzie do wymiany… U nich każdy czas był trudny. Julien zbyt dobrze znał ich manierę kręcenia się wokół tematu, mydlenia oczu, uzasadniania swojego wrodzonego egoizmu tysiącem absurdalnych argumentów. W czasie obiadu, kiedy wyłuszczył swój problem, a ojciec mu wyjaśnił, że przy najlepszej woli nie może sfinansować nawet połowy jego czynszu, Julien nie miał siły wybuchnąć. Zadowolił się odpowiedzią, że ich rozumie. W pewnym sensie mówił szczerze: nie był już w wieku oskarżania rodziców o własne kłopoty.
Po kolejnych wizytach w agencjach nieruchomości Julien zrezygnował z marzenia, by się nie przenosić zbyt daleko od rue Littré. W centrum Paryża jego dossier pozwalało mu zaledwie na wynajem jakiegoś nędznego pokoiku z toaletą na klatce schodowej. Musiał w końcu przyjąć do wiadomości, że jako młody „artysta” nigdy nie znajdzie przyzwoitego mieszkania w stolicy własnego kraju. Codziennie poszerzał horyzont poszukiwań, aż któregoś dnia wpadł na ogłoszenie o kawalerce do podnajmu w centrum Rungis. Tak jak wówczas widział sprawy, miał to być adres tymczasowy: najwyżej na dziesięć dni, może miesiąc, zanim się przeniesie na bliższe przedmieścia typu Montrouge lub Issy-les-Moulineaux. Dlatego nawet się nie zajął urządzeniem swojej garsoniery. Przy czym słowo „garsoniera” nie odpowiadało rzeczywistości. W jego pojęciu Rungis miało być tylko przejściową bazą. Po prostu miastem na przeczekanie.
Dziesięć dni trwało już trzy miesiące, a Julien przestał myśleć o perspektywie przeprowadzki. Nie żeby się czuł w Rungis jak u siebie – co to, to nie. Nic nie było bardziej obojętne i letnie niż to miasto leżące między autostradą, hangarami a lotniskiem. Tyle że w pewnym sensie było to przedmieście dokładnie na jego rozmiar. Ani wiejskie, ani zbyt bezosobowe, Rungis nie było miasteczkiem, lecz miniaturowym dużym miastem. Głównie zabudowane biurowcami, miało więcej ekspresów do kawy niż mieszkańców. Tak więc spotykało się tam mało istot ludzkich. Wszystko jednak było oswojone, poczynając od kwiatów, masowo sadzonych przez lokalne władze, żeby poprawić dobrostan obywateli i cieszyć się dobrą reputacją. Dlatego właśnie w Rungis nie działo się nic, absolutnie nic, ale w powietrzu czuło się absurdalny i urzekający zapach przygody, która już prosiła się na świat, ale jeszcze szukała miejsca, gdzie ma się pojawić.
Tego wieczoru rysował się jednak początek epopei: po raz pierwszy od dawna Julien miał zagrać koncert w piątej dzielnicy Paryża, w barze, który właśnie ponownie otwarto. Szef baru Piano Vache, Thibault Partene, przekazał mu radosną nowinę w triumfalnym esemesie: „Hello, mój drogi pianisto, z radością chcę cię zawiadomić, że po dwóch latach zamkniętych okiennic wracamy do naszych wieczorów spring jazzy! Spodziewamy się sporej grupy amerykańskich klientów. Pomyślałem sobie, żeby im wrzucić kompilację muzyki filmowej Woody’ego Allena, jak za starych dobrych czasów. Dasz radę przygotować kilkanaście kawałków na przyszły tydzień? Czy sto euro będzie okej? Pozdro”.
Bar Piano Vache znajdował się na szczycie Montagne Sainte-Geneviève, trochę poniżej Panteonu, przy wąziutkiej rue Laplace, gdzie każdego wieczoru gromadziły się stada turystów w poszukiwaniu przygody. Trzeba przyznać, że od dwa tysiące jedenastego roku, kiedy film O północy w Paryżu wszedł na ekrany, turystyczna atrakcyjność dzielnicy nieustannie pięła się w górę, przerastając nawet Montmartre i Pola Elizejskie. U Woody’ego Allena męski bohater, amerykański idealista grany przez Owena Wilsona, faktycznie spaceruje z głową w chmurach po piątej dzielnicy Paryża. O północy, kiedy bohater przygląda się dziedzińcowi kościoła Saint-Étienne-du-Mont, następuje cud: mężczyzna rusza w podróż w czasie, przenosząc się do Paryża szalonych lat dwudziestych w towarzystwie Hemingwaya, Fitzgeralda, nawet Picassa.
Od tego czasu dziedziniec ów zaczął symbolizować czar Paryża i dla każdego zwiedzającego to miasto w lecie stał się etapem nie do pominięcia. Co wieczór paliły tu papierosa dziesiątki turystów z sercem wypełnionym adrenaliną. Ponieważ cud Woody’ego Allena nie następował, przenosili się o kilka metrów dalej w poszukiwaniu romantycznego baru. Ku wielkiej radości Thibaulta Partene’a wchodzili w rue Laplace – tak wąską, że kamienice zdawały się stykać nad ich głowami. Jeszcze nie skończyli palić, a już dostrzegali front Piano Vache z jego łukowatymi oknami i lambrekinami w stylu retro. Słowa „Piano Vache” były wypisane na markizie nieco staroświeckim liternictwem; delikatny paseczek zdobił trzon każdej litery, co nadawało im wygląd roztańczonych nut. „Burgery”, jak ich czasami nazywał Thibault Partene, coraz bardziej zauroczone wkraczały do sali – gdzie światło było rozproszone, a ściany pokrywały buntownicze plakaty – zamawiały piwo, Paryż zaś do pierwszej nad ranem jawił im się zaczarowanym miastem.
Podobnie jak wszystkie sklepy, bary, kluby, bistra i restauracje, a więc jak niemal cała światowa gospodarka, Piano Vache poważnie ucierpiał podczas kryzysu covidowego. Między izolacją a ponowną izolacją, między odwołaniem ponownej izolacji a kolejną izolacją, między godziną policyjną a obowiązkiem noszenia maseczek, między przepustkami sanitarnymi a tysiącem innych procedur, a wszystko w sytuacji przedłużającego się braku turystów, Thibault Partene w końcu zbankrutował. Przez prawie dwa lata bar był zamknięty, po czym licencja została przekazana nowemu właścicielowi. W esemesach wysyłanych do Juliena między dwa tysiące dwudziestym a dwudziestym drugim rokiem Thibault miotał się między dwoma różnymi, ale nie sprzecznymi rodzajami złości: raz ciskał gromy na „tych debili z rządu”, a raz – w zdaniach wyrażających skrajne znużenie lub rezygnację – sypał wyzwiskami na samą pandemię, na „tę przeklętą koronę”, „tego cholernego wirusa, który nam psuje życie”, na „tę p****oloną chorobę, która wszystko rozwaliła”. W swoich atakach wściekłości nigdy nie zarzucał covidowi, że zabija ludzi. Raczej miał do niego pretensję o zatopienie jego baru.
Niemniej piętnastego maja dwa tysiące dwudziestego drugiego roku w barze panował nastrój optymizmu. Wchodząc do sali, już pełnej w trzech czwartych, Julien stwierdził, że wiele się tu nie zmieniło, tyle że było wyraźnie czyściej: graffiti i plakaty z Che nadal zdobiły ściany pod fałszywym belkowaniem, ale światło było żywsze, a stoły lśniły, jakby ulotniły się ślady alkoholu i warstwa brudu. Rozkładając nuty, Julien zauważył dwóch czy trzech widzów, na których będzie podczas wieczoru skupiał wzrok, żeby regularnie badać puls publiczności. Przy jednym stoliku siedziała grupa Amerykanek, śmiejących się ostentacyjnie i nagrywających stories. Dalej jakiś emeryt pił piwo; policzki miał pokryte bliznami po ospie, oczy utkwione w pustce. W rogu na drugim końcu sali jakaś para czekała na zamówienie. Facet miał na sobie tenisówki i białe spodnie. Był mocno opalony, usiłował trzymać się prosto i co chwila przeczesywał sobie włosy. Kiedy jego przyjaciółka odwracała głowę, kątem oka łypał na jej profil, nieśmiało pochylał się do niej i zbliżał o kilka centymetrów. Najwyraźniej wahał się przed objęciem jej ramieniem. Dziewczyna przez cały czas poprawiała sobie maseczkę, jakby poprawiała makijaż.
– Ladies and gentlemen, welcome to the Piano Va-a-ache!
Towarzysz Partene rzucił kilka zdań po angielsku, punktując swoją wypowiedź paroma słowami kluczowymi: trzykrotnie wspomniał o Frenchy style i Parisian way of life. Julien słuchał go jednym uchem, zastanawiając się, czy istnieje „Parisian way of taking the RER train, żeby przyjechać zarobić sto euro w kiczowatym barze”. Przez krótką chwilę Thibault mówił o temacie wieczoru, po czym mrugnął do Juliena na znak, że pora na muzykę.
Kładąc palce na klawiszach, Julien natychmiast poczuł zawroty głowy na widok własnych dłoni. Wyprostowane i sztywne, wyglądały jak stare turbiny załadowane wszelkimi możliwymi niezręcznościami. A jeśli silnik nie odpali? Jeśli maszyneria okaże się przerdzewiała? Niepokoił go przede wszystkim palec serdeczny: w przeciwieństwie do kciuka i wskazującego „palec miłości” nie ma żadnej wewnętrznej siły. Przyczepiony do środkowego jak czereśnia do czereśni, sztywny w stawie, nie potrafi sam się unieść, nabrać rozmachu i uderzyć w klawisz z pełną mocą. Przy braku treningu przekształca się w palec u nogi, kawałek suchego drewna. A on, Julien, poza udzielanymi korepetycjami od jak dawna nie grał na prawdziwym fortepianie, przed prawdziwą publicznością? Skąd mógł wiedzieć, czy nie utracił zręczności w palcach? Julien starał się odsunąć te pytania, ale było już za późno: syndrom oszusta powracał. Szumiało mu w skroniach. Serce biło szybko jak rozregulowany metronom. Wszystko przepadło, usłyszał własne myśli, gdyż świetnie wiedział: tracił wszelkie możliwości, gdy tylko odczuwał strach, że je utracił.
Take the „A” Train nigdy nie trwa dłużej niż dwie, trzy minuty niezależnie od tempa, w jakim się je gra. Ten kawałek Julien znał na pamięć. Początkowo palce wyśpiewują trele, gwiżdżą jak lokomotywa, wznoszą się w kierunku krzyżyków: pociąg rusza. Lewa ręka powoli włącza się do akcji. Nonszalancko płynie po lewej części klawiatury, przeskakuje między klawiszami i gwałtownie opada. Z jej wzlotów i upadków emanuje ochrypła, zimna fraza. Można rozpoznać linię basów, która będzie się powtarzać do samego końca niczym ruchy korbowodu. Prawa ręka trzepocze. Dla niej fortepian to tylko ogromna trampolina. Frunie nad klawiaturą z prędkością skakuna i opada na nogi, starając się nie zagrać żadnej fałszywej nuty. Między dwiema ósemkami daje sobie czas na odrobinę szaleństwa, na swingowanie w powietrzu, na figury taneczne zamiast nut. Jeśli zaiskrzyło, pianista zapomina o swoich palcach i uśmiecha się ze wzrokiem skierowanym na publiczność. Razem ze słuchaczami wsiadł do „A” Train, jedzie wraz z nimi wagonem pełnym jazzu, pociąg pędzi z ogromną prędkością, dźwięki kołyszą się, muzyka szaleje, klienci podskakują.
Tyle że Julienowi nie udawało się odgonić ponurej obsesyjnej myśli, która go dręczyła: czyżby właśnie wykolejał „A” Train? Już na początku jego palec puknął w zły klawisz i zgubił ósemkę. Nikt się nie zorientował, ale ten błąd zdenerwował Juliena, od stresu zaczął się pocić, a to go zatrwożyło. Przez chwilę chciał przerwać granie i zacząć od nowa. Lecz instynkt przetrwania kazał mu grać dalej jakby nigdy nic. Zrobiło mu się słabo. Tortura trwała w nieskończoność, a on przyglądał się swoim palcom, mając wrażenie, że niczym kiepscy narciarze jadący trasą slalomu zaraz się przewrócą wśród tłumu bemoli i krzyżyków. Chichot Amerykanek zabrzmiał jak cios miłosierdzia. Od tej chwili czuł się tak, jakby lokomotywie puściły hamulce, przekształcając ją w wielki taran: między przeszkodami a brakiem harmonii lokomotywa wyzionęła ducha pod surowym spojrzeniem Partene’a i Che Guevary.
Klienci wpadli jednak na to, żeby klaskać. Poza emerytem, który tajemniczo wzdychał za okularami. Amerykanki wyglądały na zadowolone z nagranych stories. Tylko nieśmiała para w rogu nie zwracała uwagi na porażkę pianisty; opalony mężczyzna w białych spodniach był zbyt zajęty próbami zbliżenia się do towarzyszki. Niczym pionki na szachownicy, jego dłonie skradały się w kierunku jej ramienia. Dziewczyna nie reagowała. Może później się uda.
Julien wypił trzy łyki piwa i oprzytomniał. Żeby dobrze zagrać Błękitną rapsodię, musiał zamknąć oczy i wyobrazić sobie czołówkę filmu Manhattan: czarno-biały świt na tle kanciastych wieżowców. W krajobrazie metalicznych elewacji i ostrych neonów ludzie wychodzą z domu i pieszo idą do pracy. Śpieszą się, a jednocześnie dają sobie czas, wędrując wśród witryn sklepowych, taksówek, markiz przed budynkami. Można sądzić, że każdy z nich niesie ze sobą własne intrygi: historie miłosne lub sekretne spotkania. Każdy biegnie w kierunku własnych przygód, a słońce gra w chowanego między wieżowcami. Stojący na jednym rogu budynek wchłania je jak chmura i w środku dnia zapada noc. A ono znowu wyłania się, jeszcze jaśniejsze, ciskając promienie nad oceanem wiązów: Central Park bierze kąpiel w zenicie. Tempo narasta, muzyka płynie dalej, pojawiają się sylwetki. Melodia gaśnie, zapada noc.
Czy teraz skatował Gershwina? Reakcje publiczności były sprzeczne. Amerykanki zapłaciły rachunek i wyszły. Czy dlatego, że z Manhattanu zrobił szmirę, a z Nowego Jorku Pjongjang? Natomiast ramiona staruszka z pustym wzrokiem podrygiwały. A para trwożliwych gołąbeczków nadal nie ośmielała się postawić kropki nad i. W sumie nic przekonującego. Z jednego kawałka na drugi Julien przez cały wieczór pogrążał się w udręce wątpliwości i nut. Darmowe kufle piwa gromadziły się na pudle fortepianu jak fiolki lekarstwa. Zagrał cały repertuar Woody’ego Allena, od Annie Hall po Złote czasy radia, od Sidneya Becheta po Ishama Jonesa, od Przejrzeć Harry’ego po Carmen Lombardo. Godziny mijały, bar pustoszał w rytm jazzu, a Julien czuł się coraz bardziej winny za każdym razem, kiedy kolejny klient prosił o rachunek.