Awanturnicza opowieść o bandzie przyjaciół, których zmieniła wojna. W tej pasjonującej, łotrzykowskiej historii o dojrzewaniu w czasie okupacji Roy Jacobsen stawia fundamentalne pytania o to, jak żyć, gdy życie jest zagrożone.
Tego lata ręce sięgały głębiej w życie niż we wszystkie wcześniejsze lata razem wzięte. Co drugi wieczór wychodzili pojedynczo i znikali w cieniach miasta jak myszy w piwnicach bez okien. Przełazili przez płoty, włamywali się przez bramy i kradli.
Trwa wojna. Carl, Olav i Roar mieszkają we wschodnim Oslo w dzielnicy, która cieszy się złą sławą. Niemiecka okupacja daje się wszystkim we znaki, więc nastolatkowie zmuszeni są szybciej dorosnąć i wziąć życie w swoje ręce. Coraz rzadziej chodzą do szkoły, a coraz częściej podejmują działania na granicy prawa. Stają na czele grupy okolicznych chłopców oraz dziewcząt, którzy nie tylko oszukują, kradną czy fałszują dokumenty, ale też starają się sabotować działania wroga.
Roy Jacobsen oddaje głos młodym bohaterom i z brutalną szczerością, a jednocześnie wrażliwością opowiada o dorastaniu podczas wojny. Kiedy zamazują się granice między dobrem a złem, bo najważniejszym celem jest przeżyć.
W tej pasjonującej, łotrzykowskiej historii o dojrzewaniu w czasie okupacji Roy Jacobsen stawia fundamentalne pytania o to, jak żyć, gdy życie jest zagrożone. Żongluje emocjami czytelnika niczym rasowy autor kryminałów, co sprawia, że ebook «Niegodni» wciąga i zostawia po sobie ślad. Warto!
Robert Małecki
Niegodni
Przekład: Iwona Zimnicka
Seria „Dzieła Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 10 kwietnia 2024
1
Kolejna zaciśnięta pięść. Carl wpatrywał się spod grzywki w smażonego śledzia z ponacinaną ukośnie skórą, przypalony szczypiorek i połówkę ziemniaka – tyle miał do zaproponowania ten dzień. Zauważył cieniutkie żyłki na kamionce, kojarzące mu się z pajęczyną, odkąd pamiętał, i skoncentrował się na czasie, który musiał upłynąć, zanim znów będzie mógł wbić wzrok w ojca – ten imponujący przeciwnik po drugiej stronie stołu położył obok dwóch śledzi i trzech ziemniaków zaciśniętą pięść z widelcem sterczącym spomiędzy knykci jak zasadzone drzewo – na zasmuconych oddechach matki oraz ledwie słyszalnych starszej siostry Mony i małej Agnes starającej się z całych sił gryźć z zamkniętymi ustami; na owym nierównym tańcu dźwięków i ruchów, niezbędnym, aby zebrać tę pięcioosobową rodzinę wokół stołu przy obiedzie.
Carl powtórzył:
– Dupek.
Nie wywrzeszczał tego, po prostu stwierdził, przedstawiając ponurą opinię syna o ojcu.
Widelec drgnął, ale nie opadł. Pan domu odchylił się na krześle, aż drewno zatrzeszczało, a pozostali, każdy ze swojego stałego posterunku wokół miejsca zdarzenia, mogli podziwiać poruszającą się rytmicznie grdykę w owłosionym zagłębieniu szyi, gdzie znów zbierało się na burzę.
Ale nic się nie wydarzyło.
Ojciec opuścił głowę, dotykając podbródkiem piersi, wydał z siebie prychnięcie, którego sensu nikt nie zrozumiał, potem wbił oczy w talerz, sięgnął po nóż i zaczął jeść; zaraz też spytał z pełnymi ustami – bez najmniejszego śladu wzburzenia – czy Agnes wie, czym różni się czarne od białego. To była ich zabawa: ojca i jego najmłodszej córki.
Agnes wpatrzona w resztki swojego jedzenia uśmiechnęła się niepewnie i tak jak od niej oczekiwano, powiedziała, że nie, więc ojciec z krzywym uśmieszkiem mógł zacząć opowiadać dowcip o dwóch zakonnicach, które Bóg opuścił, bo nie widział żadnej różnicy między nimi a dwiema srokami; najstarszy żart tego domu, kończący się zburzeniem wieży i rozstrzygnięciem na korzyść srok. Matka – którą dzieci i mąż nazywali Mamcią – wydała z siebie westchnienie ulgi, z wdzięcznością i rezygnacją, po czym wstała, odwrócona do rodziny tyłem dokończyła posiłek na stojąco, balansując talerzem na pięciu palcach, zbierający wszystko do ostatniej drobiny widelec w prawej ręce, a następnie z trzaskiem włożyła talerz do kamiennego zlewu, nalała sobie szklankę wody, opróżniła ją wielkimi łykami i stanowczo za głośno zawołała, żeby Carl wreszcie jadł, bo przecież nie codziennie jest śledź, a potem brał się do lekcji.
Carl przeniósł wzrok z jej zasupłanej na plecach tasiemki od fartucha na świeżo ogolone policzki ojca, unikając jego spojrzenia, i dalej powędrował oczami w stronę starszej siostry Mony, której w ciągu ostatniego roku zmieniły się zarówno kształty, jak i usposobienie, zaczęła przypominać zagniewaną, lecz zgrabną gruszkę. Wiedział, że odmiana w postaci solidnych bioder i ud oraz zaokrąglonych, lekko opadających ramion deprymowała ją i irytowała, miała jednak zagorzałych zwolenników wśród chłopaków z ulicy, choć żaden nie ośmielił się mówić o tym głośno. Na skutek tego Mona przechodziła męki okresu dojrzewania raczej z kwaśną, obrażoną miną niż z drwiącym uśmiechem świadczącym o pewności siebie, nieświadoma, że bez podejmowania jakichkolwiek wysiłków w nieco ponad rok przeobraziła się z chudego czupiradła – z tej wersji siebie również nie była zadowolona – w imponującą piękność.
Czy nie było jej trochę za dużo?
Nie, Mony z powodzeniem mogłoby być więcej, a zarzucić coś należało raczej jej humorom i ciętemu językowi, a nie sylwetce, żywo patrzącym oczom, głodnym ustom, bystremu umysłowi i płatkom uszu, których w ogóle nie dało się opisać. Carl widział to wszystko oczami ulicy, widział własną siostrę; to było zarazem imponujące i wstrętne.
Mona patrzyła teraz na brata z mieszanką pogardy i podziwu, co Carl uznał za dobry znak – owszem, nie rozumiała go, ale przynajmniej nie straciła nadziei, że któregoś dnia z niego też będą ludzie. Tak brzmiało najzacieklejsze hasło ulicy, powtarzane również przez najmłodszych: „Z ciebie nigdy nie będą ludzie”. Nauczyciel do ucznia, rodzice do dzieci, podrośnięta młodzież do młodszej młodzieży, mali chłopcy i dziewczynki do jeszcze mniejszych chłopców i dziewczynek.
Z ciebie nigdy nie będą ludzie.
Jeśli istniała gdzieś dzielnica, z której absolutnie nikt nie miał wyjść na ludzi, to właśnie tutaj.
Carl położył na stole brudne dłonie wnętrzem do góry i zapatrzył się na białą kratę linii na skórze, zaczął ją porównywać z pajęczyną na kamionce, znów zerknął na dwuznaczny uśmiech Mony, potem na ojca i oświadczył:
– Z ciebie nigdy nie będą ludzie.
Mamcia zaniosła się krzykiem, Mona zasłoniła usta rękami, a Agnes zakrztusiła się jedzeniem.
Ale ojciec siedział jak przyśrubowany, mocno zgarbiony, przeżuwając resztki obiadu – zaledwie pół godziny wcześniej wychwalał go wyszukanymi słowami, nie dlatego, że to on osobiście go zorganizował, ani też dlatego, że był śledź; po prostu wyjątkowo starczyło dla wszystkich – i powoli kiwał głową w rytm potępiających słów syna, jakby chciał je potwierdzić albo przynajmniej zastanawiał się nad tym, że bezczelny syn ma tak deprymujący obraz rodzonego ojca; tak, tak, było się nad czym zastanawiać.
Carl wstał, zabierając cały swój zbuntowany głód, wypadł z mieszkania i zbiegł po schodach, po dwa–trzy stopnie naraz. Ostatnich pięć pokonał jednym skokiem, aż poczuł, że palą go podeszwy stóp, a po otwarciu drzwi wejściowych dał się wchłonąć wiosennemu dniowi, usiadł na najniższym stopniu przed wejściem do budynku przy Knud Graahs gate 7 w okupowanej stolicy europejskiego kraju, złożone ręce oparł na kolanach i czołem zaczął walić w kostki palców.
Na chodniku między ulicą a domem Olav i Roar odwrócili do góry nogami zdezelowany rower, damkę. Olav z kluczem nastawnym w prawej ręce, mańkut Roar z kluczem płaskim w lewej; Olav zajęty naprawianiem scentrowanego tylnego koła, Roar przedniego. Twierdzili, że znaleźli tego grata przy młynie, przypuszczalnie zmaltretowała go ciężarówka przewożąca zboże, i mozolili się przez cały dzień, usiłując doprowadzić go do stanu używalności, nie poszli nawet do szkoły.
Nie wyglądało to najlepiej, no ale rower to rower, nawet jeśli nie ma hamulców ani opon, zresztą te rzeczy już zwinęli z jednośladu przypiętego przed sklepem Mięso, Ryby i Artykuły Kolonialne Dagny Salangen i przypuszczalnie niebędącego niczyją własnością. Teraz podnieśli głowy, popatrzyli na Carla, wymienili między sobą spojrzenia i Olav zapytał, czy coś się stało.
Carl nie odpowiedział.
Olav wzruszył ramionami i wyregulował klucz. Przed nim na płachcie naolejowanego płótna leżały narzędzia ułożone porządnie jak pędzle w pudełku malarza, sprzęt w większości pożyczony ze szczodrego warsztatu Martinsena. Palące promienie popołudniowego słońca padały ukosem na podwórze, gruchanie gołębi, świergot wróbli w krzakach i rynnach, bez najmniejszego powiewu wiatru. Carl rozważał, czy nie zdjąć koszuli. Dwa piętra nad nim otworzyło się okno kuchenne i przenikliwy głos Mony zmroził go aż po cebulki włosów: ma natychmiast wracać na górę i skończyć obiad, do diabła!
Dźwięczny złośliwy śmiech.
Carl zarejestrował, że Olav i Roar zadarli głowy i osłonili oczy, żeby przyjrzeć się Monie, która z całą pewnością wychyliła się z okna najdalej, jak mogła. Głośny, chociaż niepewny chichot chłopaków, zachęcający sarkazm z dołu i z góry, po czym okno znów się zatrzasnęło, a oni na powrót mogli się skupić na rowerze, dusząc w sobie ten chichot i słowa, których nikt nie mógł usłyszeć.
Za Carlem otworzyły się drzwi wejściowe. Ojciec wyszedł i w przelocie coś upuścił – plaśnięcie o kamienny stopień, zawiniątko z jedzeniem – ruszył dalej boczną alejką i skinąwszy pospiesznie głową samozwańczym mechanikom, skręcił na ulicę, włożył kapelusz na głowę, wreszcie zniknął między kolumnami, wychodząc na Hans Nielsen Hauges gate, żeby jeszcze raz porzucić świat.
Carl zauważył coś niezwykłego w paczce z jedzeniem – zorientował się, że to ojciec musiał ją zapakować, nie Mamcia, sposobu Mamci na przygotowanie drugiego śniadania nikt nie umiałby powtórzyć. Rozwinął papier i zobaczył zimnego śledzia wciśniętego między dwie kromki razowego chleba, tego samego śledzia, którego porzucił w gorączce walki. Przypominało to amerykańskiego hamburgera, żołnierskie żarcie; chwycił je w obie ręce i zjadł skórę, ości, śledzia, chleb i margarynę, z zamkniętymi oczami, po drodze musiał dwa razy zrobić przerwę na złapanie oddechu.
Podszedł Olav, stanął przed nim, ręce wytarł w szmatę i spytał, czy było dobre.
– Mhm.
– Śledź?
– Mhm.
– Co to ja miałem powiedzieć…? Nie mamy wentyli. Ani linki do hamulca.
– No i?
Olav milczał, zdziwiony, że Carl nie rozumie, do czego on zmierza, w końcu powiedział:
– Pomyśleliśmy, że mógłbyś iść do Nie-Żyda i spytać, czy czegoś nie ma.
– Ja?
– Tak, ty.
– Dlaczego? To przecież twój ojciec.
– No właśnie. Jakie są szanse, żebym coś od niego dostał? Roara też nie lubi.
– A mnie lubi?
– Tak mówi. Kalle to jedyny dzieciak z tej ulicy, który ma coś w sobie.
– Mówi tak?
– Mówi.
Olav był najlepszym kolegą Carla; nieco ponad rok starszy i dwanaście centymetrów wyższy, trudny, mocny jak skała i wymagający przyjaciel. Przygarbiony i kościsty, o grubych rysach twarzy i włosach obciętych na jeża; podobno przez nieokiełznane wicherki wyglądały jak stóg siana, a wszelkie próby ich przyklepania podejmowane przez matkę spełzały na niczym. O dziwo, matka miała wielkie nadzieje wobec syna, który oświadczył, że skończy zarówno szkołę realną, jak i liceum, będzie kimś, jak się mówiło, w co jego ojciec szczerze wątpił, ale nie dlatego, by Nie-Żydowi brakowało ufności w zdolności syna – tu po prostu nikt nie chodził do liceum, poza tym Nie-Żyd przestał się rozumieć na własnym potomku, a w dodatku jeszcze zaczął się go bać.
Olav nigdy nie odrabiał lekcji, a w domu nie mówił ani słowa o szkole, nauczycielach, uczniach, przedmiotach, o niczym. Kiedy rodzice kilka miesięcy przed zakończeniem roku dostali od wychowawcy list z informacją, że ich syn źle się czuje w szkole i w ogóle tu nie pasuje, Nie-Żyd dostrzegł płomyk nadziei: może uda się oddać chłopaka na naukę zawodu. Olav jednak spokojnie dziękował za wszystko, co przypominało dobre rady, zamierzał swoją naukę sfinansować sam i twierdził, że w szkole jest mu dobrze, to nauczyciele niczego nie rozumieją. Dostawał lepsze stopnie niż większość jego kolegów.
Zezował lekko na lewe oko, a to dwuznaczne spojrzenie od razu dawało mu przewagę. Ludzie zastanawiali się, czy Olav w ogóle ich widzi, czy może omija ich wzrokiem, bo nie zasługują, by na nich patrzeć, albo może patrzy na wskroś nich z ciężką, nieznającą strachu powagą. Olav śmiał się bardzo niechętnie. Miał dwanaście lat młodsze rodzeństwo, bliźnięta Lassego i Minnę, a rodzina jak wszyscy inni tutaj mieszkała w pokoju z kuchnią, finansowana nie tylko przez ojca, lecz również przez Olava, który od czasu do czasu wtykał matce nie wiadomo skąd brane pieniądze.
– Co ty na to? – spytał teraz swojego przyjaciela Carla.
– Nie wiem – odparł Carl, siedzący jak właściciel na swoich osobistych schodach.
– Czyli będzie tak jak zwykle.
– To znaczy?
– Dostaniesz w gębę, zanim pójdziesz na górę, albo pójdziesz na górę, nie dostając w gębę.
Carl się uśmiechnął, zgniótł papier i rzucił nim w kolegę, który zwinnie się uchylił.
– No to sprawa jest prosta.
– Prawda?
Olav już chciał się odwrócić do niego plecami, ale dostrzegł spuchnięty policzek, nachylił się i uniósł pasmo włosów z lewej strony głowy Carla.
– Dziś już raz dostałeś?
Carl się nie odezwał.
– Może trochę za dużo?
Carl wzruszył ramionami.
– Potrzebuję klucza.
– Jasne.
Olav obrócił górną połowę długiego ciała o sto osiemdziesiąt stopni, wsadził lewą rękę do prawej kieszeni i wyciągnął pęk kluczy wielkości tego, jaki nosi dozorca, zsunął z niego dwa klucze i podał je Carlowi.
– Tylko w nic się nie wdawaj tam na górze, bo nam się spieszy.
Carl przeciął ulicę i wszedł do kamienicy numer 29 przy Brettevilles gate, do klatki schodowej będącej odwróconą kopią tej, w której sam mieszkał, gdzie jednak były inne zapachy i zwyczaje, inne buty, słomianki, bardziej żółte ściany, inne nazwiska na ceramicznych i mosiężnych tabliczkach, nawet inne echo, co budziło zdziwienie, ponieważ wszystko tutaj tak bardzo przypominało jego dom. Dwa piętra pokonał małymi skokami. Smażona cebula, brązowy sos, gotowane mleko. Dotarł na strych, kluczem otworzył sobie drzwi do ciemnego korytarza łączącego cały kompleks budynków – osiem kamienic w jednym ogromnym kręgu, czy raczej rombie, pod niebem wokół jednego podwórza – i znalazł się w ponurym, lecz kuszącym królestwie, do którego nie miało dostępu żadne dziecko.
Spadła na niego kurtyna rozgrzanego w słońcu kurzu, monotonnego gruchania gołębi oraz krążących tam i z powrotem jak nietoperze jaskółek dymówek. Zapalił światło i ruszył między drzwiami do komórek ku następnym korytarzowym drzwiom, znów użył klucza i nacisnął kolejny włącznik światła. Pobiegł z powrotem i zgasił tamten pierwszy, orientował się po świetle z tych nowych drzwi, zamknął je za sobą na klucz i szedł dalej do następnych; powtórzył całą procedurę, czując lekkie mrowienie w palcach. Zaledwie trzy lata temu odważył się tu wejść pierwszy raz, z migoczącą świecą, która zaraz zgasła, czyniąc tę jego próbę męskości na tyle ciężką, że kiedy spocony ze strachu zrobił całą rundę i zbiegł po schodach w najdalszym krańcu, a potem cały i zdrowy stanął w słońcu na Hans Nielsen Hauges gate, postanowił, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
Nigdy więcej nie powtórzy się strach.
Carl wrócił tu już dzień później po nieprzespanej nocy, bo nie dawała mu spokoju myśl, co z nim nie tak. On, Carl, jest tchórzem? Na okrążenie strychu mógł wziąć ze sobą Olava, Vidara, Jana, Roara, kogokolwiek… Stwierdził jednak, że strach trzeba zwalczać na własną rękę. I bez świecy. Otworzył kluczem pierwsze drzwi i odczekał, aż oczy przyzwyczają się do resztek światła, które istnieją w każdej ciemności. Cierpliwie. Nie biec. Spokojnie, zdecydowanie, bardziej samotnie niż kiedykolwiek, jeden chłopiec, sam na całej kuli ziemskiej, bez żadnego zwiększania tempa, bez żadnych fantazji, puls, jaskółka na twarzy, to nic, a co najważniejsze: nikomu o tym nie mówić.
Zachować triumf dla siebie.
Długo w tym wytrwał. Dopóki Olav któregoś dnia w przelocie nie rzucił, że zrobił wczoraj rundę po strychu, samotną rundę. Carl tak samo nonszalancko odparł, że on też to zrobił, kilkakrotnie, i to już dawno temu. Olav przyjrzał mu się badawczo, zadał kilka rzeczowych pytań o drzwi, światło, klucze i ukryte kominy, a Carl odpowiedział na nie równie rzeczowo, bez przechwałek.
Stał teraz przed drzwiami do komórki ojca Olava, Nie-Żyda, który cztery godziny dziennie pracował jako księgowy w młynie, a resztę dnia spędzał za tymi drzwiami z surowych desek na strychu w północnej części miasta, naprawiając sąsiadom mniejsze i większe rzeczy; jak tkwiący w swoim ermitażu pustelnik, do którego każdy mógł się zwrócić, kiedy przeciekał kran albo gdy trzeba było podzelować but, wyprostować mosiężny zawias czy dorobić nowe ucho do garnka. Nie-Żyd pracował w metalu, drewnie, skórze, farbach, kleju i lakierze, pracował we wszystkim, był bohaterem codzienności i nie zajmował się uwolnieniem narodu spod niemieckiego jarzma, lecz starał się, jak mógł, żeby naród jakoś to przetrwał.