Awanturnicza opowieść o bandzie przyjaciół, których zmieniła wojna. W tej pasjonującej, łotrzykowskiej historii o dojrzewaniu w czasie okupacji Roy Jacobsen stawia fundamentalne pytania o to, jak żyć, gdy życie jest zagrożone.


Tego lata ręce sięgały głębiej w życie niż we wszystkie wcześniejsze lata razem wzięte. Co drugi wieczór wychodzili pojedynczo i znikali w cieniach miasta jak myszy w piwnicach bez okien. Przełazili przez płoty, włamywali się przez bramy i kradli.

Trwa wojna. Carl, Olav i Roar mieszkają we wschodnim Oslo w dzielnicy, która cieszy się złą sławą. Niemiecka okupacja daje się wszystkim we znaki, więc nastolatkowie zmuszeni są szybciej dorosnąć i wziąć życie w swoje ręce. Coraz rzadziej chodzą do szkoły, a coraz częściej podejmują działania na granicy prawa. Stają na czele grupy okolicznych chłopców oraz dziewcząt, którzy nie tylko oszukują, kradną czy fałszują dokumenty, ale też starają się sabotować działania wroga.

Roy Jacobsen oddaje głos młodym bohaterom i z brutalną szczerością, a jednocześnie wrażliwością opowiada o dorastaniu podczas wojny. Kiedy zamazują się granice między dobrem a złem, bo najważniejszym celem jest przeżyć.

***

W tej pasjonującej, łotrzykowskiej historii o dojrzewaniu w czasie okupacji Roy Jacobsen stawia fundamentalne pytania o to, jak żyć, gdy życie jest zagrożone. Żongluje emocjami czytelnika niczym rasowy autor kryminałów, co sprawia, że ebook «Niegodni» wciąga i zostawia po sobie ślad. Warto!
Robert Małecki

Roy Jacobsen
Niegodni
Przekład: Iwona Zimnicka
Seria „Dzieła Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 10 kwietnia 2024
 
 

1

Ko­lejna za­ci­śnięta pięść. Carl wpa­try­wał się spod grzywki w sma­żo­nego śle­dzia z po­na­ci­naną uko­śnie skórą, przy­pa­lony szczy­pio­rek i po­łówkę ziem­niaka – tyle miał do za­pro­po­no­wa­nia ten dzień. Za­uwa­żył cie­niut­kie żyłki na ka­mionce, ko­ja­rzące mu się z pa­ję­czyną, od­kąd pa­mię­tał, i skon­cen­tro­wał się na cza­sie, który mu­siał upły­nąć, za­nim znów bę­dzie mógł wbić wzrok w ojca – ten im­po­nu­jący prze­ciw­nik po dru­giej stro­nie stołu po­ło­żył obok dwóch śle­dzi i trzech ziem­nia­ków za­ci­śniętą pięść z wi­del­cem ster­czą­cym spo­mię­dzy knykci jak za­sa­dzone drzewo – na za­smu­co­nych od­de­chach matki oraz le­d­wie sły­szal­nych star­szej sio­stry Mony i ma­łej Agnes sta­ra­ją­cej się z ca­łych sił gryźć z za­mknię­tymi ustami; na owym nie­rów­nym tańcu dźwię­ków i ru­chów, nie­zbęd­nym, aby ze­brać tę pię­cio­oso­bową ro­dzinę wo­kół stołu przy obie­dzie.
Carl po­wtó­rzył:
– Du­pek.
Nie wy­wrzesz­czał tego, po pro­stu stwier­dził, przed­sta­wia­jąc po­nurą opi­nię syna o ojcu.
Wi­de­lec drgnął, ale nie opadł. Pan domu od­chy­lił się na krze­śle, aż drewno za­trzesz­czało, a po­zo­stali, każdy ze swo­jego sta­łego po­ste­runku wo­kół miej­sca zda­rze­nia, mo­gli po­dzi­wiać po­ru­sza­jącą się ryt­micz­nie grdykę w owło­sio­nym za­głę­bie­niu szyi, gdzie znów zbie­rało się na bu­rzę.
Ale nic się nie wy­da­rzyło.
Oj­ciec opu­ścił głowę, do­ty­ka­jąc pod­bród­kiem piersi, wy­dał z sie­bie prych­nię­cie, któ­rego sensu nikt nie zro­zu­miał, po­tem wbił oczy w ta­lerz, się­gnął po nóż i za­czął jeść; za­raz też spy­tał z peł­nymi ustami – bez naj­mniej­szego śladu wzbu­rze­nia – czy Agnes wie, czym różni się czarne od bia­łego. To była ich za­bawa: ojca i jego naj­młod­szej córki.
Agnes wpa­trzona w resztki swo­jego je­dze­nia uśmiech­nęła się nie­pew­nie i tak jak od niej ocze­ki­wano, po­wie­działa, że nie, więc oj­ciec z krzy­wym uśmiesz­kiem mógł za­cząć opo­wia­dać dow­cip o dwóch za­kon­ni­cach, które Bóg opu­ścił, bo nie wi­dział żad­nej róż­nicy mię­dzy nimi a dwiema sro­kami; naj­star­szy żart tego domu, koń­czący się zbu­rze­niem wieży i roz­strzy­gnię­ciem na ko­rzyść srok. Matka – którą dzieci i mąż na­zy­wali Mam­cią – wy­dała z sie­bie wes­tchnie­nie ulgi, z wdzięcz­no­ścią i re­zy­gna­cją, po czym wstała, od­wró­cona do ro­dziny ty­łem do­koń­czyła po­si­łek na sto­jąco, ba­lan­su­jąc ta­le­rzem na pię­ciu pal­cach, zbie­ra­jący wszystko do ostat­niej dro­biny wi­de­lec w pra­wej ręce, a na­stęp­nie z trza­skiem wło­żyła ta­lerz do ka­mien­nego zlewu, na­lała so­bie szklankę wody, opróż­niła ją wiel­kimi ły­kami i sta­now­czo za gło­śno za­wo­łała, żeby Carl wresz­cie jadł, bo prze­cież nie co­dzien­nie jest śledź, a po­tem brał się do lek­cji.
Carl prze­niósł wzrok z jej za­su­pła­nej na ple­cach ta­siemki od far­tu­cha na świeżo ogo­lone po­liczki ojca, uni­ka­jąc jego spoj­rze­nia, i da­lej po­wę­dro­wał oczami w stronę star­szej sio­stry Mony, któ­rej w ciągu ostat­niego roku zmie­niły się za­równo kształty, jak i uspo­so­bie­nie, za­częła przy­po­mi­nać za­gnie­waną, lecz zgrabną gruszkę. Wie­dział, że od­miana w po­staci so­lid­nych bio­der i ud oraz za­okrą­glo­nych, lekko opa­da­ją­cych ra­mion de­pry­mo­wała ją i iry­to­wała, miała jed­nak za­go­rza­łych zwo­len­ni­ków wśród chło­pa­ków z ulicy, choć ża­den nie ośmie­lił się mó­wić o tym gło­śno. Na sku­tek tego Mona prze­cho­dziła męki okresu doj­rze­wa­nia ra­czej z kwa­śną, ob­ra­żoną miną niż z drwią­cym uśmie­chem świad­czą­cym o pew­no­ści sie­bie, nie­świa­doma, że bez po­dej­mo­wa­nia ja­kich­kol­wiek wy­sił­ków w nieco po­nad rok prze­obra­ziła się z chu­dego czu­pi­ra­dła – z tej wer­sji sie­bie rów­nież nie była za­do­wo­lona – w im­po­nu­jącą pięk­ność.
Czy nie było jej tro­chę za dużo?
Nie, Mony z po­wo­dze­niem mo­głoby być wię­cej, a za­rzu­cić coś na­le­żało ra­czej jej hu­mo­rom i cię­temu ję­zy­kowi, a nie syl­wetce, żywo pa­trzą­cym oczom, głod­nym ustom, by­stremu umy­słowi i płat­kom uszu, któ­rych w ogóle nie dało się opi­sać. Carl wi­dział to wszystko oczami ulicy, wi­dział wła­sną sio­strę; to było za­ra­zem im­po­nu­jące i wstrętne.
Mona pa­trzyła te­raz na brata z mie­szanką po­gardy i po­dziwu, co Carl uznał za do­bry znak – ow­szem, nie ro­zu­miała go, ale przy­naj­mniej nie stra­ciła na­dziei, że któ­re­goś dnia z niego też będą lu­dzie. Tak brzmiało naj­za­cie­klej­sze ha­sło ulicy, po­wta­rzane rów­nież przez naj­młod­szych: „Z cie­bie ni­gdy nie będą lu­dzie”. Na­uczy­ciel do ucznia, ro­dzice do dzieci, pod­ro­śnięta mło­dzież do młod­szej mło­dzieży, mali chłopcy i dziew­czynki do jesz­cze mniej­szych chłop­ców i dziew­czy­nek.
Z cie­bie ni­gdy nie będą lu­dzie.
Je­śli ist­niała gdzieś dziel­nica, z któ­rej ab­so­lut­nie nikt nie miał wyjść na lu­dzi, to wła­śnie tu­taj.
Carl po­ło­żył na stole brudne dło­nie wnę­trzem do góry i za­pa­trzył się na białą kratę li­nii na skó­rze, za­czął ją po­rów­ny­wać z pa­ję­czyną na ka­mionce, znów zer­k­nął na dwu­znaczny uśmiech Mony, po­tem na ojca i oświad­czył:
– Z cie­bie ni­gdy nie będą lu­dzie.
Mam­cia za­nio­sła się krzy­kiem, Mona za­sło­niła usta rę­kami, a Agnes za­krztu­siła się je­dze­niem.
Ale oj­ciec sie­dział jak przy­śru­bo­wany, mocno zgar­biony, prze­żu­wa­jąc resztki obiadu – za­le­d­wie pół go­dziny wcze­śniej wy­chwa­lał go wy­szu­ka­nymi sło­wami, nie dla­tego, że to on oso­bi­ście go zor­ga­ni­zo­wał, ani też dla­tego, że był śledź; po pro­stu wy­jąt­kowo star­czyło dla wszyst­kich – i po­woli ki­wał głową w rytm po­tę­pia­ją­cych słów syna, jakby chciał je po­twier­dzić albo przy­naj­mniej za­sta­na­wiał się nad tym, że bez­czelny syn ma tak de­pry­mu­jący ob­raz ro­dzo­nego ojca; tak, tak, było się nad czym za­sta­na­wiać.
Carl wstał, za­bie­ra­jąc cały swój zbun­to­wany głód, wy­padł z miesz­ka­nia i zbiegł po scho­dach, po dwa–trzy stop­nie na­raz. Ostat­nich pięć po­ko­nał jed­nym sko­kiem, aż po­czuł, że palą go po­de­szwy stóp, a po otwar­ciu drzwi wej­ścio­wych dał się wchło­nąć wio­sen­nemu dniowi, usiadł na naj­niż­szym stop­niu przed wej­ściem do bu­dynku przy Knud Gra­ahs gate 7 w oku­po­wa­nej sto­licy eu­ro­pej­skiego kraju, zło­żone ręce oparł na ko­la­nach i czo­łem za­czął wa­lić w kostki pal­ców.

 
Na chod­niku mię­dzy ulicą a do­mem Olav i Roar od­wró­cili do góry no­gami zde­ze­lo­wany ro­wer, damkę. Olav z klu­czem na­staw­nym w pra­wej ręce, mań­kut Roar z klu­czem pła­skim w le­wej; Olav za­jęty na­pra­wia­niem scen­tro­wa­nego tyl­nego koła, Roar przed­niego. Twier­dzili, że zna­leźli tego grata przy mły­nie, przy­pusz­czal­nie zmal­tre­to­wała go cię­ża­rówka prze­wo­żąca zboże, i mo­zo­lili się przez cały dzień, usi­łu­jąc do­pro­wa­dzić go do stanu uży­wal­no­ści, nie po­szli na­wet do szkoły.
Nie wy­glą­dało to naj­le­piej, no ale ro­wer to ro­wer, na­wet je­śli nie ma ha­mul­ców ani opon, zresztą te rze­czy już zwi­nęli z jed­no­śladu przy­pię­tego przed skle­pem Mięso, Ryby i Ar­ty­kuły Ko­lo­nialne Da­gny Sa­lan­gen i przy­pusz­czal­nie nie­bę­dą­cego ni­czyją wła­sno­ścią. Te­raz pod­nie­śli głowy, po­pa­trzyli na Carla, wy­mie­nili mię­dzy sobą spoj­rze­nia i Olav za­py­tał, czy coś się stało.
Carl nie od­po­wie­dział.
Olav wzru­szył ra­mio­nami i wy­re­gu­lo­wał klucz. Przed nim na płach­cie na­ole­jo­wa­nego płótna le­żały na­rzę­dzia uło­żone po­rząd­nie jak pędzle w pu­dełku ma­la­rza, sprzęt w więk­szo­ści po­ży­czony ze szczo­drego warsz­tatu Mar­tin­sena. Pa­lące pro­mie­nie po­po­łu­dnio­wego słońca pa­dały uko­sem na po­dwó­rze, gru­cha­nie go­łębi, świer­got wró­bli w krza­kach i ryn­nach, bez naj­mniej­szego po­wiewu wia­tru. Carl roz­wa­żał, czy nie zdjąć ko­szuli. Dwa pię­tra nad nim otwo­rzyło się okno ku­chenne i prze­ni­kliwy głos Mony zmro­ził go aż po ce­bulki wło­sów: ma na­tych­miast wra­cać na górę i skoń­czyć obiad, do dia­bła!
Dźwięczny zło­śliwy śmiech.
Carl za­re­je­stro­wał, że Olav i Roar za­darli głowy i osło­nili oczy, żeby przyj­rzeć się Mo­nie, która z całą pew­no­ścią wy­chy­liła się z okna naj­da­lej, jak mo­gła. Gło­śny, cho­ciaż nie­pewny chi­chot chło­pa­ków, za­chę­ca­jący sar­kazm z dołu i z góry, po czym okno znów się za­trza­snęło, a oni na po­wrót mo­gli się sku­pić na ro­we­rze, du­sząc w so­bie ten chi­chot i słowa, któ­rych nikt nie mógł usły­szeć.
Za Car­lem otwo­rzyły się drzwi wej­ściowe. Oj­ciec wy­szedł i w prze­lo­cie coś upu­ścił – pla­śnię­cie o ka­mienny sto­pień, za­wi­niątko z je­dze­niem – ru­szył da­lej boczną alejką i ski­nąw­szy po­spiesz­nie głową sa­mo­zwań­czym me­cha­ni­kom, skrę­cił na ulicę, wło­żył ka­pe­lusz na głowę, wresz­cie znik­nął mię­dzy ko­lum­nami, wy­cho­dząc na Hans Nie­lsen Hau­ges gate, żeby jesz­cze raz po­rzu­cić świat.
Carl za­uwa­żył coś nie­zwy­kłego w paczce z je­dze­niem – zo­rien­to­wał się, że to oj­ciec mu­siał ją za­pa­ko­wać, nie Mam­cia, spo­sobu Mamci na przy­go­to­wa­nie dru­giego śnia­da­nia nikt nie umiałby po­wtó­rzyć. Roz­wi­nął pa­pier i zo­ba­czył zim­nego śle­dzia wci­śnię­tego mię­dzy dwie kromki ra­zo­wego chleba, tego sa­mego śle­dzia, któ­rego po­rzu­cił w go­rączce walki. Przy­po­mi­nało to ame­ry­kań­skiego ham­bur­gera, żoł­nier­skie żar­cie; chwy­cił je w obie ręce i zjadł skórę, ości, śle­dzia, chleb i mar­ga­rynę, z za­mknię­tymi oczami, po dro­dze mu­siał dwa razy zro­bić prze­rwę na zła­pa­nie od­de­chu.
Pod­szedł Olav, sta­nął przed nim, ręce wy­tarł w szmatę i spy­tał, czy było do­bre.
– Mhm.
– Śledź?
– Mhm.
– Co to ja mia­łem po­wie­dzieć…? Nie mamy wen­tyli. Ani linki do ha­mulca.
– No i?
Olav mil­czał, zdzi­wiony, że Carl nie ro­zu­mie, do czego on zmie­rza, w końcu po­wie­dział:
– Po­my­śle­li­śmy, że mógł­byś iść do Nie-Żyda i spy­tać, czy cze­goś nie ma.
– Ja?
– Tak, ty.
– Dla­czego? To prze­cież twój oj­ciec.
– No wła­śnie. Ja­kie są szanse, że­bym coś od niego do­stał? Ro­ara też nie lubi.
– A mnie lubi?
– Tak mówi. Kalle to je­dyny dzie­ciak z tej ulicy, który ma coś w so­bie.
– Mówi tak?
– Mówi.
Olav był naj­lep­szym ko­legą Carla; nieco po­nad rok star­szy i dwa­na­ście cen­ty­me­trów wyż­szy, trudny, mocny jak skała i wy­ma­ga­jący przy­ja­ciel. Przy­gar­biony i ko­ści­sty, o gru­bych ry­sach twa­rzy i wło­sach ob­cię­tych na jeża; po­dobno przez nie­okieł­znane wi­cherki wy­glą­dały jak stóg siana, a wszel­kie próby ich przy­kle­pa­nia po­dej­mo­wane przez matkę speł­zały na ni­czym. O dziwo, matka miała wiel­kie na­dzieje wo­bec syna, który oświad­czył, że skoń­czy za­równo szkołę re­alną, jak i li­ceum, bę­dzie kimś, jak się mó­wiło, w co jego oj­ciec szcze­rze wąt­pił, ale nie dla­tego, by Nie-Ży­dowi bra­ko­wało uf­no­ści w zdol­no­ści syna – tu po pro­stu nikt nie cho­dził do li­ceum, poza tym Nie-Żyd prze­stał się ro­zu­mieć na wła­snym po­tomku, a w do­datku jesz­cze za­czął się go bać.
Olav ni­gdy nie od­ra­biał lek­cji, a w domu nie mó­wił ani słowa o szkole, na­uczy­cie­lach, uczniach, przed­mio­tach, o ni­czym. Kiedy ro­dzice kilka mie­sięcy przed za­koń­cze­niem roku do­stali od wy­cho­wawcy list z in­for­ma­cją, że ich syn źle się czuje w szkole i w ogóle tu nie pa­suje, Nie-Żyd do­strzegł pło­myk na­dziei: może uda się od­dać chło­paka na na­ukę za­wodu. Olav jed­nak spo­koj­nie dzię­ko­wał za wszystko, co przy­po­mi­nało do­bre rady, za­mie­rzał swoją na­ukę sfi­nan­so­wać sam i twier­dził, że w szkole jest mu do­brze, to na­uczy­ciele ni­czego nie ro­zu­mieją. Do­sta­wał lep­sze stop­nie niż więk­szość jego ko­le­gów.
Ze­zo­wał lekko na lewe oko, a to dwu­znaczne spoj­rze­nie od razu da­wało mu prze­wagę. Lu­dzie za­sta­na­wiali się, czy Olav w ogóle ich wi­dzi, czy może omija ich wzro­kiem, bo nie za­słu­gują, by na nich pa­trzeć, albo może pa­trzy na wskroś nich z ciężką, nie­zna­jącą stra­chu po­wagą. Olav śmiał się bar­dzo nie­chęt­nie. Miał dwa­na­ście lat młod­sze ro­dzeń­stwo, bliź­nięta Las­sego i Minnę, a ro­dzina jak wszy­scy inni tu­taj miesz­kała w po­koju z kuch­nią, fi­nan­so­wana nie tylko przez ojca, lecz rów­nież przez Olava, który od czasu do czasu wty­kał matce nie wia­domo skąd brane pie­nią­dze.
– Co ty na to? – spy­tał te­raz swo­jego przy­ja­ciela Carla.
– Nie wiem – od­parł Carl, sie­dzący jak wła­ści­ciel na swo­ich oso­bi­stych scho­dach.
– Czyli bę­dzie tak jak zwy­kle.
– To zna­czy?
– Do­sta­niesz w gębę, za­nim pój­dziesz na górę, albo pój­dziesz na górę, nie do­sta­jąc w gębę.
Carl się uśmiech­nął, zgniótł pa­pier i rzu­cił nim w ko­legę, który zwin­nie się uchy­lił.
– No to sprawa jest pro­sta.
– Prawda?
Olav już chciał się od­wró­cić do niego ple­cami, ale do­strzegł spuch­nięty po­li­czek, na­chy­lił się i uniósł pa­smo wło­sów z le­wej strony głowy Carla.
– Dziś już raz do­sta­łeś?
Carl się nie ode­zwał.
– Może tro­chę za dużo?
Carl wzru­szył ra­mio­nami.
– Po­trze­buję klu­cza.
– Ja­sne.
Olav ob­ró­cił górną po­łowę dłu­giego ciała o sto osiem­dzie­siąt stopni, wsa­dził lewą rękę do pra­wej kie­szeni i wy­cią­gnął pęk klu­czy wiel­ko­ści tego, jaki nosi do­zorca, zsu­nął z niego dwa klu­cze i po­dał je Car­lowi.
– Tylko w nic się nie wda­waj tam na gó­rze, bo nam się spie­szy.

 
Carl prze­ciął ulicę i wszedł do ka­mie­nicy nu­mer 29 przy Bret­te­vil­les gate, do klatki scho­do­wej bę­dą­cej od­wró­coną ko­pią tej, w któ­rej sam miesz­kał, gdzie jed­nak były inne za­pa­chy i zwy­czaje, inne buty, sło­mianki, bar­dziej żółte ściany, inne na­zwi­ska na ce­ra­micz­nych i mo­sięż­nych ta­blicz­kach, na­wet inne echo, co bu­dziło zdzi­wie­nie, po­nie­waż wszystko tu­taj tak bar­dzo przy­po­mi­nało jego dom. Dwa pię­tra po­ko­nał ma­łymi sko­kami. Sma­żona ce­bula, brą­zowy sos, go­to­wane mleko. Do­tarł na strych, klu­czem otwo­rzył so­bie drzwi do ciem­nego ko­ry­ta­rza łą­czą­cego cały kom­pleks bu­dyn­ków – osiem ka­mie­nic w jed­nym ogrom­nym kręgu, czy ra­czej rom­bie, pod nie­bem wo­kół jed­nego po­dwó­rza – i zna­lazł się w po­nu­rym, lecz ku­szą­cym kró­le­stwie, do któ­rego nie miało do­stępu żadne dziecko.
Spa­dła na niego kur­tyna roz­grza­nego w słońcu ku­rzu, mo­no­ton­nego gru­cha­nia go­łębi oraz krą­żą­cych tam i z po­wro­tem jak nie­to­pe­rze ja­skó­łek dy­mó­wek. Za­pa­lił świa­tło i ru­szył mię­dzy drzwiami do ko­mó­rek ku na­stęp­nym ko­ry­ta­rzo­wym drzwiom, znów użył klu­cza i na­ci­snął ko­lejny włącz­nik świa­tła. Po­biegł z po­wro­tem i zga­sił tam­ten pierw­szy, orien­to­wał się po świe­tle z tych no­wych drzwi, za­mknął je za sobą na klucz i szedł da­lej do na­stęp­nych; po­wtó­rzył całą pro­ce­durę, czu­jąc lek­kie mro­wie­nie w pal­cach. Za­le­d­wie trzy lata temu od­wa­żył się tu wejść pierw­szy raz, z mi­go­czącą świecą, która za­raz zga­sła, czy­niąc tę jego próbę mę­sko­ści na tyle ciężką, że kiedy spo­cony ze stra­chu zro­bił całą rundę i zbiegł po scho­dach w naj­dal­szym krańcu, a po­tem cały i zdrowy sta­nął w słońcu na Hans Nie­lsen Hau­ges gate, po­sta­no­wił, że to się ni­gdy wię­cej nie po­wtó­rzy.
Ni­gdy wię­cej nie po­wtó­rzy się strach.
Carl wró­cił tu już dzień póź­niej po nie­prze­spa­nej nocy, bo nie da­wała mu spo­koju myśl, co z nim nie tak. On, Carl, jest tchó­rzem? Na okrą­że­nie stry­chu mógł wziąć ze sobą Olava, Vi­dara, Jana, Ro­ara, ko­go­kol­wiek… Stwier­dził jed­nak, że strach trzeba zwal­czać na wła­sną rękę. I bez świecy. Otwo­rzył klu­czem pierw­sze drzwi i od­cze­kał, aż oczy przy­zwy­czają się do resz­tek świa­tła, które ist­nieją w każ­dej ciem­no­ści. Cier­pli­wie. Nie biec. Spo­koj­nie, zde­cy­do­wa­nie, bar­dziej sa­mot­nie niż kie­dy­kol­wiek, je­den chło­piec, sam na ca­łej kuli ziem­skiej, bez żad­nego zwięk­sza­nia tempa, bez żad­nych fan­ta­zji, puls, ja­skółka na twa­rzy, to nic, a co naj­waż­niej­sze: ni­komu o tym nie mó­wić.
Za­cho­wać triumf dla sie­bie.
Długo w tym wy­trwał. Do­póki Olav któ­re­goś dnia w prze­lo­cie nie rzu­cił, że zro­bił wczo­raj rundę po stry­chu, sa­motną rundę. Carl tak samo non­sza­lancko od­parł, że on też to zro­bił, kil­ka­krot­nie, i to już dawno temu. Olav przyj­rzał mu się ba­daw­czo, za­dał kilka rze­czo­wych py­tań o drzwi, świa­tło, klu­cze i ukryte ko­miny, a Carl od­po­wie­dział na nie rów­nie rze­czowo, bez prze­chwa­łek.
Stał te­raz przed drzwiami do ko­mórki ojca Olava, Nie-Żyda, który cztery go­dziny dzien­nie pra­co­wał jako księ­gowy w mły­nie, a resztę dnia spę­dzał za tymi drzwiami z su­ro­wych de­sek na stry­chu w pół­noc­nej czę­ści mia­sta, na­pra­wia­jąc są­sia­dom mniej­sze i więk­sze rze­czy; jak tkwiący w swoim er­mi­tażu pu­stel­nik, do któ­rego każdy mógł się zwró­cić, kiedy prze­cie­kał kran albo gdy trzeba było pod­ze­lo­wać but, wy­pro­sto­wać mo­siężny za­wias czy do­ro­bić nowe ucho do garnka. Nie-Żyd pra­co­wał w me­talu, drew­nie, skó­rze, far­bach, kleju i la­kie­rze, pra­co­wał we wszyst­kim, był bo­ha­te­rem co­dzien­no­ści i nie zaj­mo­wał się uwol­nie­niem na­rodu spod nie­miec­kiego jarzma, lecz sta­rał się, jak mógł, żeby na­ród ja­koś to prze­trwał.

 
Wesprzyj nas