Historyk Roger Moorhouse opisuje niezwykłą akcję ratunkową prowadzoną przez Polaków, którzy zdecydowali się działać, gdy świat odwracał oczy.
Fałszywe dokumenty i prawdziwi bohaterowie.
Historia jednej z największych – i najmniej znanych – akcji ratowania Żydów w czasie II wojny światowej
Aleksander Ładoś, Stefan Ryniewicz, Konstanty Rokicki, Abraham Silberschein, Chaim Eiss oraz Juliusz Kühl – znani także jako Grupa Ładosia – w latach 1940-1943 uratowali życie tysięcy Żydów z całej Europy.
Historyk Roger Moorhouse w książce „Paszporty życia” rzuca światło na niezwykłą i zuchwałą akcję ratunkową prowadzoną przez Polaków, którzy zdecydowali się działać, gdy świat odwracał oczy.
W latach 1940–1943 polscy dyplomaci w Szwajcarii we współpracy ze środowiskami żydowskimi opracowali system fałszowania dokumentów krajów latynoamerykańskich. Wystawione na żydowskie nazwiska, były następnie przemycane do okupowanych przez Niemców krajów. Ich posiadanie wzbudzało strach i jednocześnie dawało nadzieję na uniknięcie transportu do obozów śmierci.
Paszporty życia
Polscy dyplomaci, fałszywe dokumenty i tajna misja, która ocaliła tysiące Żydów
Przekład: Grzegorz Siwek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 27 marca 2024
„KTO RATUJE JEDNO ŻYCIE…”
Późnym wieczorem 27 września 1944 roku Heinz Lichtenstern poszedł po raz ostatni zobaczyć się ze swoją rodziną. Wcześniej zrobił wszystko, co mógł, by ją ocalić. Niedługo po tym, jak Hitler doszedł do władzy, wyjechał z Niemiec do Holandii i zorganizował bliskim nowe życie w Amsterdamie. Gdy w 1940 roku Niemcy najechali i zajęli kraje zachodnioeuropejskie, spodziewał się konfiskaty żydowskich dóbr i powierzył rodzinny majątek swojemu nieżydowskiemu przyjacielowi. Wystarał się nawet o fałszywe dokumenty tożsamości, z nadzieją na to, że zapewnią one drogę ucieczki z nadciągającego koszmaru. Ale w końcu – po krótkim pobycie w getcie w Theresienstadt (dzisiejszym Terezinie) w Czechach – zrozumiał, że wszelkie jego wysiłki na nic się nie zdały. Dowiedział się, że następnego ranka zostanie deportowany. W zawiadomieniu przeczytał, że powinien stawić się punktualnie, z możliwie najmniejszym bagażem, w którym jednak musiały się znaleźć ubrania robocze, koce i bielizna. Za niewykonanie tego polecenia groziła mu kara1.
W uzasadnieniu zbliżającej się wywózki władze obozu Theresienstadt powołały się na przeludnienie we wspomnianym getcie oraz konieczność mobilizacji tamtejszych mężczyzn do prac przymusowych, mających trwać sześć tygodni. Zażądały pięciu tysięcy ludzi, którzy mieli zostać wysłani w dwóch partiach „w najkrótszym możliwym czasie”, i uznawały tylko „najpilniejsze i najbardziej usprawiedliwione” zwolnienia. Jak podały w zawiadomieniu, wezwani mężczyźni musieli przejść selekcję i zostać pogrupowani według wieku, bez oglądania się na stanowiska czy funkcje. Aby uśmierzyć obawy członków ich rodzin, obiecały, że w niedługim czasie otrzymają one adresy do korespondencji z deportowanymi2.
Pomimo wszystkich tych obietnic, eufemizmów i mglistych sformułowań Heinz domyślał się, co tak naprawdę oznacza deportacja. Nie wiedział dokąd trafi – wezwani otrzymali jedynie informację, że podejmą pracę „dla Rzeszy”. Być może chciał wierzyć, że to prawda – że rzeczywiście potrzebna jest siła robocza i że wrócą. W głębi serca spodziewał się jednak najgorszego. Jak wielu innych Żydów słyszał krążące pogłoski. Bez wątpienia do tego czasu dowiedział się też o Auschwitz – miejscu, o którym mówiło się szeptem; miejscu, skąd najwyraźniej nie było powrotu. Co gorsza, przypuszczał, że za jakiś czas jego rodzina podąży jego śladem, a on nie zdoła jej już dopomóc ani jej ochronić. I dlatego Heinz pospieszył do baraku, w którym zakwaterowano jego żonę z dziećmi, aby się z nimi pożegnać. Starał się nadrabiać miną. Próbował przekonać żonę, że wszystko będzie dobrze, i upomniał dzieci, żeby były grzeczne i troszczyły się o matkę. Ale w końcu, przytłoczony świadomością, że jego los ma się dopełnić, po prostu położył się na pryczy, przytulił mocno dzieci i zaczął spazmatycznie szlochać. Jego córka, dziewięcioletnia Ruth, nigdy wcześniej nie widziała, by ojciec płakał3.
Nazajutrz rano Heinz posłusznie stawił się na Schleuse – dziedzińcu koło obozowego baraku znanego jako „Hamburg” – w złachmanionym płaszczu z naszytą żółtą gwiazdą i nielicznymi rzeczami, które wolno mu było zabrać. Na Schleuse, wedle jednego z naocznych świadków, panował „diabelski chaos”. Strażnicy spędzili tam wyznaczonych do deportacji, odizolowali ich od reszty obozu i pozostawili w otoczeniu tego, co im pozostało z codziennych rzeczy – plecaków, walizek, zwiniętych posłań, talerzy i półmisków – na dzień czy dwa, do czasu, aż będą gotowi do wyjazdu. Rejestrowali ich tam i oznaczali na listach; sprawdzali, co mają przy sobie. Zażądali oddania niemieckim strażnikom kart tożsamości obowiązujących w getcie, a także kartek na żywność i innych papierów. Obiecywali, że kiedy już dotrą do celu podróży, dostaną nowe dokumenty4.
W trakcie oczekiwania zgromadzeni mieli czas na myślenie – przeklinanie swojego losu albo szukanie wyjścia. Istniała możliwość uniknięcia deportacji z powodu złego stanu zdrowia i niezdolności do pracy. Próba przekupstwa, wykorzystania znajomości i różnych wpływów mogła zapewnić kilka kolejnych dni życia w znajomym otoczeniu w getcie. Odwołań najpierw wysłuchiwali żołnierze strzegący Schleuse. Następnie przekazywali je oni żydowskiej administracji obozu – eufemistycznie nazywanej „wydziałem zarządu transportowego” – i wreszcie, być może, docierały one niekiedy do samego SS-Sturmbannführera Karla Rahma, komendanta obozu, porywczego trzydziestosiedmioletniego Austriaka mającego skłonności do przemocy. Rahm był często obecny przy deportacjach i czasami bezpośrednio wysłuchiwał próśb. Ryzyko polegało na tym, że jeżeli się do nich nie przychylał, to aplikant narażał się na ciosy, kopniaki i powrót na Schleuse z sińcami, stanowiącymi jedyny skutek jego starań5.
Właśnie wtedy jeden z więźniów przypomniał Heinzowi, że ten nadal ma paragwajski paszport, zdobyty jeszcze podczas pobytu w Holandii. Heinz zawsze uważał, że paszport ten nie na wiele mu się przyda – nie uchronił go przed wywózką z holenderskiego Westerbork do Theresienstadt, więc dlaczego miałby go ocalić teraz? Uznał jednak, że być może nadarzyła się właśnie ostatnia okazja, by spróbować zrobić użytek z tego dokumentu6. Zebrał się w sobie i podszedł do żołnierza stojącego najbliżej. Spodziewał się wściekłej tyrady, ale sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej paszport: lekko zmiętą wierną podróbkę oryginału, opatrzoną nagłówkiem „Au Nom de la République de Paraguay”, jego fotografią oraz danymi osobowymi – jego własnymi, a także jego żony i dzieci. Żołnierz, po pobieżnym obejrzeniu dokumentu i obrzuceniu podejrzliwym spojrzeniem jego posiadacza, zabrał Heinza – i jego paszport – do swojego przełożonego, który powtórzył całą tę procedurę.
Zachowane zapiski wykazują, że owego przedpołudnia w pociągu, który wyjechał z Theresienstadt do Auschwitz, znalazło się 2499 zamiast wymaganych 2500 ludzi. Większość z nich została zagazowana zaraz po tym, jak transport przybył na miejsce7. Jednakże Heinz mógł wrócić do baraku i rodziny ze skrawkiem półprzezroczystego różowego papieru, na którym widniały jego nazwisko, numer obozowy i słowo Ausgeschieden – „zwolniony”. Jego paragwajski paszport uratował mu życie.
Heinz Lichtenstern nigdy nie odkrył, komu zawdzięczał ten dokument – do końca życia był on dla niego tylko osobliwością, szczegółem jego historii o cudownym ocaleniu. Miał się nigdy nie dowiedzieć, że była to część o wiele większej operacji – z udziałem polskich dyplomatów, działaczy żydowskich, kurierów i sprzyjającego im szwajcarskiego konsula honorowego – prokurowania paszportów i innych dowodów tożsamości obywateli krajów Ameryki Łacińskiej dla aż dziesięciu tysięcy ludzi w ramach próby ratowania Żydów w czasach zagłady8. Jego osobiste dzieje to jedynie drobny epizod we wspaniałej historii – nieopowiedzianej aż do teraz.
CZCZE WSPÓŁCZUCIE
Hotel Royal należał do najwspanialszych w Europie. Został wybudowany w 1909 roku dla króla Edwarda VII – stąd jego królewska nazwa – chociaż nigdy nie gościł swojego niedoszłego patrona, który zmarł w następnym roku. Z elegancką fasadą z balkonami, wypielęgnowanymi trawnikami i parkiem, z widokiem na Jezioro Genewskie i Lozannę, górował nad uzdrowiskiem Évian-les-Bains. Tradycyjnie zjeżdżali tam zamożni przedstawiciele europejskich elit.
Tego niespokojnego upalnego lata w 1938 roku myśli zaproszonych do Évian kręciły się nie wokół trosk bogaczy, lecz wokół losu tych, którym najmniej się poszczęściło – wciąż liczniejszych europejskich uchodźców, zwłaszcza niemieckich Żydów, coraz silniej odczuwających skutki nazistowskich prześladowań. Gwałtowny wzrost liczby Żydów uciekających z hitlerowskiej Rzeszy Wielkoniemieckiej, który nastąpił po anszlusie Austrii owego roku, zmusił wreszcie świat do zwrócenia uwagi na ich niedolę. Po oficjalnym wprowadzeniu w 1935 roku ustaw norymberskich, które sprawiły, że stali się oni zaledwie „poddanymi” państwa niemieckiego, nieposiadającymi praw obywatelskich, niemieccy Żydzi byli w zasadzie bezpaństwowcami. Do 1938 roku już około połowy żydowskiej ludności Rzeszy zbiegło z Niemiec – głównie do Francji, Holandii i Palestyny – ale kiedy po aneksji Austrii kolejnych dwieście tysięcy przedstawicieli tej nacji znalazło się pod nazistowskimi rządami, amerykański prezydent Franklin D. Roosevelt zwołał konferencję w celu przedyskutowania, jak społeczność międzynarodowa powinna zareagować na ten kryzys.
W Évian zebrali się przedstawiciele trzydziestu dwóch krajów, głównie Europy i obu Ameryk – w tym Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji, a także Meksyku i Argentyny – oraz obserwatorzy z ponad dwudziestu organizacji charytatywnych i instytucji międzynarodowych, takich jak Światowy Kongres Żydów i Liga Narodów. Byli to urzędnicy, dyplomaci i ministrowie, wydelegowani tam do omówienia najistotniejszych kwestii. Ale jednak raczej się nie domyślali, jak wiele indywidualnych losów miało zależeć od wyniku ich obrad.
W oczy rzucała się absencja reprezentantów kilku państw. Niemcy nie otrzymali zaproszenia. Organizatorzy uznali, że lepiej będzie, jeśli naziści się nie zjawią, ponieważ ich obecność – jak to ujął Cordell Hull, amerykański sekretarz stanu – oznaczałaby konieczność „negocjowania z przestępcą”1. Faszystowskie Włochy odmówiły uczestnictwa, podobnie jak Związek Sowiecki, który nie uważał „kłótni kapitalistów” za sprawę dotyczącą ich państwa2. Zabrakło również przedstawicieli Polski, Węgier i Rumunii – w krajach tych już znajdowały się liczne społeczności żydowskie, które nie były zbyt dobrze traktowane, tak więc organizatorzy konferencji uznali za mało prawdopodobne, że władze podejmą współpracę w celu rozwiązania tego problemu.
W konferencji uczestniczyło wiele wybitnych osobistości, można więc było przypuszczać, że uda się rozwiązać poważną kwestię, która doprowadziła do tego spotkania. Pojawiła się jednak pewna zasadnicza przeszkoda. Mimo życzliwości – choć okazywanej na pokaz – żaden z krajów uczestników w istocie nie chciał otwierać swoich podwojów dla żydowskich uchodźców z hitlerowskich Niemiec. Delegaci ograniczyli się do wyrażenia współczucia dla nieszczęśliwych niemieckich Żydów i do dyskusji o tym, że to inni powinni im pomóc, podczas gdy sami nie byli skłonni do uczynienia czegokolwiek.
Wynikało to w największym stopniu z nastawienia Roosevelta. Prezydent USA w zaproszeniu rozesłanym do uczestników konferencji zapewnił ich, że od żadnego państwa nie oczekuje się zmiany dotychczasowych przepisów imigracyjnych i nikomu nie proponuje się żadnych konkretnych działań na rzecz uchodźców. Obrady miały być raczej wstępem do podjęcia dialogu. Podczas ich otwarcia, 6 lipca o szesnastej, amerykański przedstawiciel Myron Taylor, prostoduszny nowojorski przemysłowiec i przyjaciel prezydenta Roosevelta, nadał ton temu, co miało nastąpić. Z zapałem mówił o „problemie migracyjnym”, który – jak przyznał – „nasila się z dnia na dzień” wskutek pogarszającej się sytuacji ekonomicznej na świecie, a jednak powstrzymał się od bezpośredniego wspomnienia o Żydach czy objaśnienia, dlaczego tak wielu z nich tak rozpaczliwie chciało wydostać się z Niemiec. Zupełnie jak gdyby kryzys dotyczył hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy, a jego przyczyn nie dało się określić. Potem Taylor stwierdził, że niewiele można z tym zrobić. „Musimy szczerze przyznać – powiedział – że problem z uchodźcami politycznymi jest tak gigantyczny i tak złożony”, iż nie ma praktycznych możliwości, aby na tej konferencji rozpocząć długofalowe procesy mogące doprowadzić do jego ostatecznego rozwiązania. Na koniec obwieścił z dumą, że liczba uciekinierów z Niemiec, których USA miały przyjąć w owym roku, została określona na 27 370 osób. Niedoinformowani delegaci mogli sobie wyobrażać, że oznaczało to wzrost w stosunku do poprzednich lat. W rzeczywistości był on tylko pozorny – Amerykanie po prostu połączyli dotychczasowe limity dla osób przybywających z Niemiec i Austrii3.
Taka postawa nader przypadła do gustu innym delegatom. Skoro Stany Zjednoczone – które przecież zwołały tę konferencję – wykpiły się pustymi frazesami i manipulacją liczbami, to inne kraje mogą postąpić tak samo. W ten sposób delegaci, uwolnieni od wymogu uczynienia czegokolwiek poza mówieniem, następnego dnia po kolei wychwalali humanitaryzm Roosevelta, wyrażali najgłębsze współczucie dla uchodźców i ich strasznego losu i wyjaśniali, dlaczego sytuacja w ich państwach uniemożliwia udzielenie żydowskiej imigracji jakiegokolwiek wsparcia. Belgowie stwierdzili na przykład z ubolewaniem, że mają już na swoim terytorium dużą grupę uciekinierów; Holendrzy oznajmili zaś, że mogą przyjmować uchodźców tylko w „wyjątkowych przypadkach”. Z kolei przedstawiciel Szwecji powiedział z żalem, że jego ojczyzna to „nie kraj dla imigrantów”, i wyraził nadzieję, że „jeśli rezultaty mają być wymierne i konkretne”, to „emigrację należy zorganizować tak, ażeby ją skierować ku krajom poza Europą”4.
Nie spodobało się to przedstawicielom państw pozaeuropejskich obecnym na konferencji, a wszyscy oni przytaczali własne powody zmuszające ich do ograniczenia napływu żydowskich imigrantów. Reprezentant Ekwadoru protestował, że jego ojczyzna jest przede wszystkim „krajem rolniczym”, w którym mało jest zajęć dla robotników przemysłowych i intelektualistów ze środowisk wielkomiejskich. Podobne słowa wypowiedzieli delegaci z Peru i Urugwaju, którzy dodali jeszcze, że chętniej widzieliby u siebie robotników rolnych, którzy łatwiej „zasymilowaliby się ze […] społecznością farmerów i hodowców bydła”5. Przedstawiciel Kolumbii sformułował analogiczne życzenie i starał się przerzucić ciężar odpowiedzialności z powrotem na barki państw europejskich. Twierdził: „Nie można utrzymywać, że Francja, Zjednoczone Królestwo [Wielka Brytania] i Holandia już […] przyjęły maksymalną liczbę uchodźców”, skoro posiadłości kolonialne tych krajów miały pod tym względem znacznie większy potencjał. „Messieurs les francais, Messieurs les anglais, Messieurs les hollandaise [Panowie Francuzi, panowie Anglicy, panowie Holendrzy], to wy powinniście działać jako pierwsi”6 – oznajmił.
Niektórzy reprezentanci wypowiadali się jeszcze bardziej otwarcie. Sir Thomas White, australijski delegat i minister handlu, oświadczył bez ogródek, że niebrytyjscy imigranci są w Australii mniej pożądani. Kraj ten „nie ma faktycznie problemów rasowych” – wyjaśnił – i „nie pragnie” ich na siebie sprowadzać. Tymczasem doktor Heinrich Rothmund, przedstawiciel Szwajcarii i szef policji w szwajcarskim Departamencie Sprawiedliwości, jasno dał do zrozumienia, że – pomimo względnej otwartości Szwajcarów w kwestii przyjmowania żydowskich imigrantów w poprzednich latach – zasoby jego kraju „nie są niewyczerpane” i będzie musiał zamknąć drzwi przed uchodźcami z Rzeszy. Szwajcaria, jak mówił dalej Rothmund, będzie odtąd działała jako „kraj tranzytowy” i zapewniała wyłącznie tymczasowe miejsce pobytu tym, którzy będą prowadzili aktywne przygotowania do wyjazdu do nowego miejsca osiedlenia. W rezultacie – stwierdził – zostanie wprowadzona „bardzo ścisła kontrola” w sferze przyszłej imigracji żydowskiej7.
Pośród tego chóru nieprzychylnych głosów w Évian jeden kraj wystąpił z czymś, co wydawało się optymistycznym przesłaniem. Dominikana, reprezentowana przez Virgilia Trujilla Molinę – brata Rafaela Trujilla, brutalnego i skorumpowanego dyktatora – złożył coś, co potomność często uznaje za zdumiewającą ofertę. Powiedział, że jego ojczyzna, z jej „wielkimi obszarami żyznej, dobrze nawodnionej ziemi”, udzieli „wyjątkowo korzystnych ulg austriackim i niemieckim uchodźcom”8. Ale rzeczywistość była mniej różowa. „Oferta” Trujilla była obwarowana różnymi zastrzeżeniami – ubiegający się o azyl musieli odznaczać się tak nieskazitelnym charakterem i odpowiadać tak rygorystycznym wymogom prawnym, że warunki spełniała tylko garstka imigrantów. Była to zasadniczo gra pod publiczkę, próba zaskarbienia sobie przychylności prasy po tak zwanej rzezi pietruszkowej (masarce del perejil), w czasie której około dwudziestu tysięcy Haitańczyków zostało okrutne zabitych przez dominikańskie bojówki.
Po tym, jak wypowiedzieli się wszyscy delegaci, a różne podkomisje spotkały się, podyskutowały i podeliberowały, konferencja zakończyła się wraz z posiedzeniem plenarnym w piątek, 15 lipca. Przewodniczył mu Myron Taylor, który przemawiał jako pierwszy. Wychwalał on „ducha współpracy”, którego dostrzegł podczas obrad, i wyraził przypuszczenie, że prace nowo utworzonego komitetu międzyrządowego będą postępowały „niestrudzenie, bez przestojów” – zrozpaczeni Żydzi nie powinni tracić nadziei9. Według informacji w brytyjskich dokumentach rządowych Taylor chciał zawrzeć w swojej końcowej przemowie niedwuznaczne słowa potępienia skierowane do Niemiec, ale odwiodła go od tego delegacja brytyjska, zgodnie z instrukcjami wicehrabiego Halifax, ministra spraw zagranicznych10. Jak widać, nie należało bezpośrednio krytykować Niemiec.
Po Taylorze wystąpił lord Winterton, brytyjski przedstawiciel, który – po wyrażeniu swojego zadowolenia z „bardzo zachęcającego wyniku” konferencji – zaskoczył wszystkich zaleceniem, aby nie wspominać o Palestynie. Wielu obecnym, zwłaszcza reprezentującym syjonistyczne grupy interesu, Palestyna wydawała się naturalnym rozwiązaniem omawianego problemu, Winterton w swym wcześniejszym oświadczeniu nie zająknął się jednak ani słowem o tym obszarze – brytyjskim terytorium mandatowym – i postąpił zgodnie z wyraźnymi instrukcjami Ministerstwa Spraw Zagranicznych11. Jednakże w końcowym wystąpieniu odszedł nieco od tego polecenia i przyznał, że „pewne kręgi” uważają, iż kwestię żydowskiej emigracji „udałoby się rozwiązać tylko wówczas, gdyby bramy Palestyny otworzyć na oścież i bez ograniczeń przed żydowskimi imigrantami”. To propozycja – jak dodał – „całkowicie niewykonalna” wobec niewielkich rozmiarów palestyńskiego terytorium i „warunków tam panujących” (pod tym eufemizmem kryła się liczna ludność arabska), co czyniło masowy napływ Żydów do tego regionu problematycznym12.
Zamiast tego Winterton przedstawił alternatywną opcję. Powiedział, że brytyjska kolonia w Kenii jest „poważnie rozważana” jako „niewielkie miejsce osadnictwa żydowskich uchodźców”. Nie mógł jeszcze zdradzić, jaką formę miał przyjąć ten plan, ale dodał z naciskiem, że proces osiedlania się musi przebiegać stopniowo. Masowa migracja „nie wchodziła w rachubę” – podkreślił. Wreszcie pochwalił „harmonijne zakończenie” obrad13.
Obecni w Évian uznali rezultaty tej konferencji za dość zadowalające. Problem żydowskiej emigracji został podniesiony i omówiony, nakreślono ramy do monitorowania go w przyszłości. Powodów do zadowolenia delegatom nie zabrakło – pograli w golfa i w kasynach, a na galowej kolacji zjedli sole meunière14. Najważniejsze jednak, że żaden z krajów nie został przymuszony do działania wbrew woli jego rządu, a głośne żądania uczynienia czegokolwiek konkretnego chwilowo zostały wyciszone. Ponadto wraz z ustanowieniem międzynarodowego komitetu do spraw uchodźców powstał mechanizm mający w przyszłości ulżyć niedoli niemieckich Żydów. Nic dziwnego zatem, że lord Winterton pochwalił mgliste rezolucje przyjęte na tej konferencji jako jej „bardzo zachęcający rezultat”15.
A jednak dla Żydów przybyłych do Évian albo czytających o przebiegu tych obrad w gazetach wszystko wydać się musiało czczymi obietnicami. Choć przedstawiciele zebrani na konferencji nerwowo pocierali dłonie i wyrażali słowa współczucia, nie zdobyli się na więcej niż wymówki i spieranie się o to, kto powinien zrobić najwięcej, by zapewnić schronienie żydowskim uchodźcom. Wszystko to było żałosne. Według Goldy Meir, późniejszej premierki Izraela, obecnej w Évian jako „obserwatorka z Palestyny”, efektem tej konferencji były tylko puste słowa. Meir przypatrywała się obradom z „mieszaniną smutku, wściekłości, frustracji i przerażenia” i miała ochotę nawrzeszczeć na delegatów, by upomnieć ich, że „liczby” i „limity”, o których wspominają, dotyczą ludzkich istnień16.
Światowa prasa na ogół podzielała tę negatywną ocenę. Dziennikarze gazety „Time” ubolewali, że chociaż „wszystkie obecne [na konferencji] kraje wyrażały współczucie” dla Żydów, to „nieliczne wpuściły ich w swoje granice”. William Shirer, amerykański korespondent CBS w Berlinie, myślał podobnie. Pisał: „wątpię, by zrobiono wiele” w tej sprawie, i lamentował, że Brytyjczycy, Francuzi i Amerykanie najwyraźniej nie chcieli urazić Hitlera. „To absurdalna sytuacja” – zanotował w swoim dzienniku. „Chcą ugłaskać człowieka, który jest odpowiedzialny za ich problemy”17.
Z kolei prasa niemiecka mogła sobie poużywać – wytykała demokratycznym mocarstwom hipokryzję w krytykowaniu niemieckich działań przeciwko tym, którym sami nie byli skłonni pomóc. „Völkischer Beobachter”, organ prasowy partii nazistowskiej ukazał się z nagłówkiem „Nikt ich [Żydów] nie chce”, a w „Danziger Vorposten” pojawiły się wręcz sugestie, że przebieg konferencji w Évian usprawiedliwia niemiecką politykę wobec ludności żydowskiej. Rok później, na dorocznym zlocie w Norymberdze, Hitler nie pozostawił suchej nitki na fiasku demokratycznego świata w udzielaniu wsparcia Żydom: „Żadnej pomocy – szydził – tylko moralizowanie”18.
Przesadna krytyka delegatów obradujących w Évian byłaby niesprawiedliwa. Ostatecznie nie byli oni w stanie przewidzieć przyszłości, nie mogli wiedzieć, jakie potworności historia zgotowała tym nieszczęśnikom, nad losem których wtedy się zastanawiali. Mimo wszystko ich czcze współczucie nie przyczyniło się w najmniejszym stopniu do ulżenia niedoli Żydów i już niebawem to, co stało się znane jako „kwestia żydowska”, powróciło na arenę polityczną. W tym samym miesiącu, w którym uczestnicy konferencji w Évian tak wymownie załamywali ręce, świeżą falę paniki wywołał Josef Bürckel, nowy gauleiter Wiednia, który oznajmił publicznie, że była austriacka stolica jest „przepełniona Żydami”19. Niektórzy austriaccy Żydzi w odpowiedzi na te słowa zaczęli oblegać poselstwo brytyjskie i błagać o wizy. Brytyjscy urzędnicy jednak – choć odnosili się do tych osób z sympatią – mieli bardzo ograniczone możliwości. Od czasu marcowego anszlusu Wielka Brytania zaostrzyła przepisy dotyczące wydawania wiz uchodźcom – wprowadziła nowe wymogi dla Niemców i Austriaków oraz wstrzymała udzielanie wiz tymczasowych. Apele skierowane do brytyjskich dominiów także okazały się zasadniczo bezowocne. Biuro do spraw kolonii w Londynie odniosło się do pomysłu żydowskiej emigracji do Australii czy Indii równie nieprzychylnie, jak wcześniej przedstawiciele tych krajów w Évian, i powoływało się na „warunki klimatyczne”, wrogość miejscowej ludności albo marne perspektywy znalezienia tam pracy. Palestyna też nie wchodziła w rachubę. Jak wspominał później jeden z agentów SIS, brytyjskiej służby specjalnej: „W tamtym okresie były bardzo nieznaczne szanse na wydanie komukolwiek wizy palestyńskiej. Robiono wszystko, by ograniczyć ich liczbę”20.
W reakcji na to niektórzy brytyjscy dyplomaci i urzędnicy w Wiedniu – przede wszystkim Thomas Kendrick, szef tamtejszego wydziału paszportowego (i agent SIS) – postanowili nagiąć obowiązujące reguły. Na własną rękę podjęli akcję humanitarną, a Kendrick w celu wydostania żydowskich nieszczęśników z Wiednia uciekał się do rozmaitych sztuczek: od zwyczajnego przyznawania wiz tym, którzy nie spełniali wymaganych kryteriów, po wystawianie sfałszowanych aktów chrztu; zdarzało się nawet, że wywoził ludzi z Austrii swoim służbowym samochodem. Wśród ocalonych przez Kendricka znaleźli się młody George Weidenfeld, późniejszy współzałożyciel wydawnictwa Weidenfeld and Nicolson, a także dwóch braci Schwarzów, Georg i Johann, którzy już po tym, jak znaleźli się w Wielkiej Brytanii, zmienili nazwiska na Kendrick – w dowód uznania dla swojego wybawcy21. Ocenia się, że Kendrick i jego podwładni wydawali tamtego lata aż dwieście dokumentów tożsamości dziennie22.
Mimo wszystko poszczęściło się tylko nielicznym. Jedna z osób żyjących w owych czasach wspominała o austriackich Żydach przemycanych przez granicę albo mieszkających na niewielkich łodziach na Dunaju, przemieszczających się z portu do portu, by uniknąć oficjalnych kontroli23. Z kolei losy niemieckiego parowca „Adriane” mogły świadczyć o tym, że nastawienie zagranicy do żydowskich uchodźców jeszcze się pogorszyło. W tym samym miesiącu władze fińskie – po tym, jak odkryły, że pracownicy ambasady Finlandii w Wiedniu wydawali wizy austriackim Żydom z pominięciem obowiązujących procedur – czasowo wstrzymały rozpatrywanie wniosków wizowych. Kiedy 17 lipca „Adriane” z pięćdziesięcioma trzema austriackimi Żydami na pokładzie zawinął do Helsinek, władze nie pozwoliły im zejść na ląd, pomimo że niektórzy z nich mieli niezbędne dokumenty, wymagane do dalszego przejazdu do USA. Nie uwzględniały przy tym żadnych wyjątków. Wprawdzie pewnej pasażerce w zaawansowanej ciąży umożliwiły urodzenie dziecka w jednym z helsińskich szpitali, potem jednak możliwie najszybciej została ona odesłana wraz z noworodkiem z powrotem na statek. Gdy „Adriane” wyruszył następnie w rejs powrotny do Niemiec, troje pasażerów wyskoczyło za burtę i utonęło24.
Również Szwajcarzy zamykali drzwi przed Żydami, tak jak obwieścił Heinrich Rothmund w Évian. Tego samego miesiąca, podczas rozmów w niemieckim poselstwie w Bernie, oświadczył, że Szwajcaria ma „tak mało pożytku z tych Żydów, jak Niemcy”, i ostrzegł, że jego rząd wkrótce podejmie kroki w celu uchronienia się przed „zalewem” Żydów uciekających z Austrii25. Panuje przekonanie, że Rothmund należał do tych, który stali za niemiecką decyzją z października 1938 roku o unieważnieniu paszportów niemieckich Żydów, wymogu pieczętowania czerwonej litery „J” na pierwszej stronie dokumentu i dopisywania do personaliów kobiet imienia „Sara”, a mężczyzn – „Israel”26. Okrutna logika tego nakazu sprowadzała się do ułatwienia identyfikacji żydowskich uciekinierów na granicy. Tym samym Rothmund poważnie utrudnił niemieckim Żydom wydostanie się z hitlerowskiej Rzeszy27. Nic dziwnego, że przylgnęła do niego łatka antysemity.
Inne kraje postąpiły podobnie. Jesienią tego roku polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych – przypuszczalnie spodziewające się napływu około siedemdziesięciu tysięcy polskich Żydów mieszkających wtedy w Niemczech – wydały postanowienie o ograniczeniu automatycznego prawa powrotu do kraju obywateli polskich żyjących za granicą. W odpowiedzi na to niemiecka policja kilka dni przed wejściem zarządzenia w życie przeprowadziła akcję deportacji polskich Żydów, przygotowywaną od dawna. W całych Niemczech zaaresztowała około dwunastu tysięcy z nich, a następnie przewiozła ich do punktów zbornych i przetransportowała w zamkniętych pociągach do polskiej granicy. Polscy pogranicznicy, którzy nie chcieli wpuścić tych ludzi, skierowali ich do pustych koszar w Zbąszyniu – mieli tkwić na ziemi niczyjej, nim zapadnie decyzja o ich dalszym losie28. Jedna z pielęgniarek Czerwonego Krzyża wspominała o tysiącach deportowanych, którzy znaleźli się tam w rozpaczliwym położeniu: „Stłoczeni w chlewach […] starzy, chorzy i dzieci gnieździli się tam w zupełnie nieludzkich warunkach”. Niektórzy z nich – jak dodała – usiłowali nawet uciec z powrotem do Niemiec29.
Była tam także rodzina siedemnastoletniego Herszela Grynszpana, który w owym czasie przebywał nielegalnie w Paryżu, dowiedział się jednak z kartki pocztowej, otrzymanej na początku listopada, o niedoli swoich bliskich. Sfrustrowany i zrozpaczony, bezskutecznie starał się wysłać im pieniądze, ale odwiódł go od tego nieustępliwy wuj. Wtedy postanowił zemścić się na tych, którzy sprawili mu tyle bólu. Nabył rewolwer i pudełko nabojów, poszedł do niemieckiej ambasady przy rue de Lille i domagał się rozmowy z jednym z pracowników tej placówki. Zaprowadzony do gabinetu Ernsta vom Ratha, sekretarza poselstwa, wydobył broń i – z okrzykiem „sale Boche!” (parszywy szkopie!) – zaczął strzelać. Dwukrotnie trafił Ratha w brzuch, a rany okazały się śmiertelne. Potem usiadł i spokojnie czekał, aż zostanie pojmany. W kieszeni miał pocztówkę zaadresowaną do swoich rodziców, w której prosił o wybaczenie i przekonywał, że „cały świat” powinien usłyszeć o ich cierpieniach30.
W istocie cały świat usłyszał o nazistowskim wzburzeniu z powodu tego zamachu. W ciągu dwóch dni, podczas których Rath umierał z powodu przebitej trzustki, niemieccy propagandyści nadali temu zdarzeniu kolosalny wymiar. Sprzyjał temu fakt, że Rath ostatecznie zmarł 9 listopada, czyli w rocznicę najbardziej ponurego wydarzenia w niemieckiej historii – upadku niemieckiego cesarstwa w 1918 roku i nieudanego monachijskiego „puczu piwiarnianego” Hitlera w 1923 roku, podczas którego piętnastu nazistów (i pechowy kelner) zginęło od kul bawarskiej policji. Ministrowi propagandy Josephowi Goebbelsowi nietrudno było przedstawić Ratha jako kolejnego nazistowskiego męczennika, ofiarę żydowskiej perfidii. Wpis na ten temat w dzienniku Goebbelsa ociekał cynizmem: „W godzinach popołudniowych podano wiadomość o śmierci niemieckiego dyplomaty Ratha. Dobrze”31. Śmierć Ratha miała zostać wykorzystana do wzniecenia masowej nienawiści do Żydów i zainicjowania antysemickich prześladowań. W ciągu następnych godzin zaczął się okrutny pogrom, którego ofiarą padli niemieccy Żydzi, żydowskie przedsiębiorstwa i synagogi – choć miał się wydać spontanicznym wystąpieniem, w rzeczywistości był drobiazgowo zaplanowany przez SA i SS.
Rezultatem tego była Reichskristallnacht, noc kryształowa – orgia zorganizowanych aktów przemocy, której uczestnicy tłukli szyby wystawowe w żydowskich sklepach i podpalali synagogi. Jak napisano w jednej z brytyjskich relacji prasowych: „Pijany motłoch, uzbrojony w łomy i cegły, zajął się rozbijaniem okien, […] maltretując Żydów i oblepiając ulotkami [ich] sklepy”32. Zniszczeniu uległo prawie trzysta synagog w całych Niemczech. Zbezczeszczono żydowskie cmentarze i bożnice, splądrowano ponad siedem tysięcy siedzib żydowskich firm. Ponadto około trzydziestu tysięcy Żydów zostało aresztowanych i zesłanych do obozów koncentracyjnych, a co najmniej dziewięćdziesiąt jeden osób zginęło33.
W następnych miesiącach skala żydowskiej emigracji z Niemiec wzrosła niepomiernie. Aż sto tysięcy Żydów – jedna piąta łącznej ich liczby w tym kraju przed 1933 rokiem – starała się opuścić Rzeszę. Trudności i restrykcje, o których mówiono głośno na konferencji w Évian, wciąż dawały się jednak we znaki, a wielu emigrujących miało problemy ze znalezieniem kraju, który by ich przyjął. Niektórym z nich pomógł w ucieczce Ho Feng-Shan, chiński konsul generalny w Wiedniu, wydający każdemu chętnemu – mimo protestów jego zwierzchników – wizy do Szanghaju. I choć wartość tych dokumentów była nadzwyczaj wątpliwa – nie tylko dlatego, że w Szanghaju nie wymagano wiz, lecz także ze względu na to, że miasto znajdowało się wtedy pod japońską okupacją, a więc poza zasięgiem i zakresem kompetencji chińskiego konsula – to przynajmniej dawała przyszłym emigrantom wiarygodny cel podróży, co ułatwiało starania o zezwolenie na wyjazd i o wizy tranzytowe. Wielu austriackich Żydów posłużyło się tym fortelem i uciekło przez Chiny do USA lub na Filipiny, ale około piętnastu tysięcy z nich znalazło schronienie w samym Szanghaju. Do tych ostatnich należał Eric Goldstaub, siedemnastoletni wiedeński Żyd, który w 1938 roku bezskutecznie zabiegał o wizy w mnóstwie konsulatów, nim w końcu dotarł do Ho Feng-Shana, a ten wydał mu wizę – dla samego Goldstauba oraz jego licznej rodziny34.
Większość austriackich Żydów szukała tradycyjnych, legalnych sposobów na opuszczenie kraju, co oznaczało konieczność składania bardzo wielu podań i miesiące oczekiwania, ponieważ możliwość wjazdu do Stanów Zjednoczonych i innych państw ograniczały obowiązujące limity. Jednakże nawet jeśli starania kończyły się pomyślnie, nie oznaczało to jeszcze końca trudności. Jak wspominał jeden z uchodźców:
Potrzebowałem zezwolenia na wyjazd z Austrii. W tym celu musiałem przedstawić zaświadczenie, że jestem Żydem, legalnie przebywam w Wiedniu i nie mam kryminalnej przeszłości. Musiałem wykazać, że nie zalegam z podatkami i nie podlegam obowiązkowi służby wojskowej. Po każdy z tych dokumentów musiałem stać w kolejkach do odpowiednich władz – najpierw żeby zdobyć formularz, potem żeby złożyć go właściwie wypełniony i wreszcie po odbiór wymaganego dokumentu – jeśli był gotowy. Przed każdym z biur byłem jedną z setek osób wystających godzinami w kilometrowych kolejkach35.
Dla niektórych obowiązujące procedury biurokratyczne były jakby żywcem wyjęte z powieści Kafki. Dwudziestotrzyletni Eric Lucas opuścił rodzinny Akwizgran niedługo po Kristallnacht i przybył do Wielkiej Brytanii, gdzie zaczął się starać o sprowadzenie swoich rodziców do jakiegoś bezpiecznego miejsca. Wiosną 1939 roku nadal chodził po ambasadach w Londynie w poszukiwaniu kogoś, kto byłby skłonny do wydania im wiz. Jak pisał później w swoich wspomnieniach, przypominało to kwadraturę koła. Ponieważ jego rodzice nie mieli paszportów, nie mogli się starać o wizy – a przy tym władze niemieckie wymagały od ludzi ubiegających się o paszporty okazywania pozyskanych już wiz. Nadzieja – pisał Lucas – powoli gasła. Miał już nigdy nie zobaczyć rodziców36.
To zrozumiałe, że w tej sytuacji niektórzy próbowali przechytrzyć system. W maju 1939 roku liniowiec „St. Louis” wypłynął z Hamburga w kierunku Kuby i wywiózł z kraju niemal tysiąc pasażerów, w większości niemieckich Żydów. W desperackim dążeniu do opuszczenia hitlerowskich Niemiec większość z nich chciała skorzystać z limitów imigracyjnych w USA ustalonych na 1940 i 1941 rok, a do tego czasu poczekać na Kubie – w tym celu opłacili zezwolenia na pobyt w tym kraju w ambasadzie kubańskiej w Berlinie37. Gdy płynęli przez Atlantyk i korzystali z luksusów na pokładzie statku „St. Louis”, zupełnie nie mieli pojęcia o tym, że rząd Kuby – z obawy przed napływem Żydów – wydał nowy dekret, w praktyce anulujący wspomniane zezwolenia. Dopiero kiedy rankiem 27 maja załodze „St. Louis” odmówiono zgody na wpłynięcie do portu w Hawanie, pasażerowie zorientowali się, w jak trudnym położeniu się znaleźli. Na pokładzie – jak wspominał jeden z tych uchodźców – zapanował „nastrój rozpaczy”38.
Wkrótce wynikł haniebny spór. Rząd kubański uparcie torpedował zabiegi Amerykanów i innych dyplomatów nakłaniających Kubańczyków do tego, na co sami się nie zgadzali w swoich krajach – do wpuszczenia uchodźców. Apele kierowane przez pasażerów statku bezpośrednio do prezydenta Roosevelta pozostały bez odpowiedzi. Argentyna, Paragwaj, Brazylia, Kolumbia, Urugwaj i Chile odmówiły pomocy w ten sprawie. Kanadyjczycy byli równie nieprzejednani – ich minister sprawiedliwości stwierdził, że „stanowczo sprzeciwia się” przyjęciu do swojego kraju któregokolwiek z tych uciekinierów39. Nawet oferta wypłacenia kubańskiemu rządowi pół miliona dolarów za zgodę na to, by pasażerowie zeszli na brzeg, złożona przez jedną z żydowskich agencji, została odrzucona40.
Tymczasem „St. Louis” płynął wzdłuż wybrzeży Florydy pod czujnym nadzorem okrętów amerykańskiej Straży Wybrzeża, a pasażerowie, w których zasięgu wzroku znajdował się bezpieczny ląd, popadali w coraz większą rozpacz – bali się, że nigdy się na nim nie znajdą. W końcu 7 czerwca, po jednoznacznej odmowie amerykańskiego Departamentu Stanu udzielenia zgody na wpuszczenie uchodźców na terytorium USA, „St. Louis” wyruszył w rejs powrotny do Europy. Na mocy umowy wynegocjowanej przez żydowską organizację JDC (znaną jako Joint) statek miał dopłynąć do Antwerpii, a jego niefortunni pasażerowie mieli trafić do Francji, Holandii, Belgii i Wielkiej Brytanii41. Wielu z nich nie przeżyło Zagłady.
Łatwo dziś krytykować tych, którzy w latach przedwojennych odmawiali pomocy żydowskim uciekinierom. Z perspektywy czasu poczynania ówczesnych decydentów wydają się bezlitosne i okrutne – mogą się zdawać przejawem tych samych uprzedzeń, które leżą u podstaw tego kryzysu humanitarnego. Nie sposób zaprzeczyć choćby temu, że owe odmowy wynikały w jakimś stopniu z antyżydowskich nastrojów. Były one – być może – skrywane i z pewnością nie przybierały tak skrajnej, zjadliwej formy jak te prezentowane przez reżim nazistowski, niemniej jednak wciąż zasługiwały na miano antysemityzmu. Żydzi byli nader często postrzegani jako element niepożądany, nierzadko wywrotowy – wielu uznawało, że lepiej, by stanowili cudzy problem.
Z pewnością prawdą jest, że antysemityzm nie był typowo niemiecką chorobą. Niemcy – w pełnej napięć polityce wewnętrznej po 1918 roku, a potem pod przewodnictwem nazistów – niewątpliwie zeszli na samo dno wielowiekowych antysemickich uprzedzeń, zmieszali je ze zbrodniczymi zamiarami i pokryli je fałszywą patyną pseudonauki. Trzeba wszak zauważyć, że antysemityzm w takiej czy innej postaci stanowił zjawisko niemal powszechne. W wymiarze historycznym te uprzedzenia były nieustannie, rozmaicie i seryjnie rozbudzane przez doktryny religijne, ksenofobię, lęki przed konkurencją ekonomiczną oraz idee nacjonalistyczne. Od schyłku XIX wieku problemy wywołane przez migrację i ruchy narodowe rosnące w siłę wywołały nową, silną falę antysemityzmu, który wyłonił się ponownie nie tylko jako stały element programów prawicowych ugrupowań – a zwłaszcza radykalnej prawicowej myśli politycznej – lecz także jako idea, która zagościła w szerszych kręgach społecznych, a w szczególności wśród ówczesnych elit.
Problem ten bardzo poważnie dotknął państwa środkowoeuropejskie. Ponieważ Polska i Węgry miały w swoich granicach największy odsetek ludności żydowskiej, nieuchronnie musiało tam dojść do napięć na tym tle. W obu tych krajach antysemityzm stanowił zjawisko powszechne, legitymizowane przez wybitniejszych polityków frakcji narodowej, takich jak Gyula Gömbös – węgierski premier od 1932 roku aż do chwili swojej śmierci w 1936 roku – oraz Roman Dmowski, lider Narodowej Demokracji (endecji) i czołowy orędownik wysiedlenia Żydów z Polski42. I choć w żadnym z tych państw nie głoszono podobnego eksterminacyjnego rasizmu, który już niebawem miał się stać oficjalną polityką hitlerowskich Niemiec, to w latach dwudziestych i trzydziestych sporadycznie wprowadzano tam oficjalne dyskryminacyjne przepisy – przede wszystkim w postaci numerus clausus, czyli zasady ograniczającej możliwość zdobycia wyższego wykształcenia przez młodzież żydowską.
W społeczeństwach zachodnich często było pod tym względem niewiele lepiej. We Francji w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku wyrazistym przykładem bardzo silnych wstrząsów społeczno-politycznych wywołanych przez podobne napięcia stała się sprawa Dreyfusa. W latach trzydziestych XX wieku sukces Akcji Francuskiej (Action Française) – ruchu, w programie którego integralny nacjonalizm i antykomunizm wiązały się z wieloma jawnie antysemickimi hasłami – dowodził, że napięcia te nie wygasały z upływem dekad. W 1936 roku Żyd Léon Blum, lider francuskich socjalistów, został wywleczony z samochodu i pobity niemalże na śmierć przez członków radykalnego odłamu Akcji Francuskiej.
Także w Wielkiej Brytanii w przedwojennych dekadach antysemityzm nasilał się równolegle ze wzmożonym napływem żydowskich imigrantów, a kulminacją tego zjawiska było powstanie Brytyjskiej Unii Faszystowskiej Oswalda Mosleya. Tym Brytyjczykom, których raziły jawne akty bandytyzmu dokonywane przez ludzi Mosleya, bardziej odpowiadać mogły „subtelniejsze” uprzedzenia takich organizacji jak The Link czy Right Club, które nawoływały do „kontrolowania Żydów”, a w gronie swoich zwolenników miały księcia Westminsteru oraz Williama Joyce’a – później znanego jako „lord Hau-Hau”. Nawet Stany Zjednoczone nie uchroniły się przed zarazą. Zlinczowanie tam w 1915 roku Żyda Leo Franka, skazanego za morderstwo, stanowiło zarówno przejaw, jak i bodziec wzmagających się antysemickich nastrojów, które miały swój wyraz nie tylko w poczynaniach odradzającego się Ku Klux Klanu i otwarciu pronazistowskiego German-American Bund (AV), lecz także w „łagodniejszych” restrykcjach ograniczających możliwość wstępowania Żydów na czołowe amerykańskie uniwersytety.
W zbiorowej niechęci do udzielania pomocy żydowskim uchodźcom przejawiał się jednak nie tylko antysemityzm – swoją rolę odgrywały również czynniki społeczno-ekonomiczne. Wobec faktu, że polityka emigracyjna wprowadzona w Niemczech zabraniała wyjeżdżającym Żydom zabierania ze sobą jakichkolwiek kosztowności i wartościowych rzeczy, przytłaczająca większość tych, którym udało się opuścić Rzeszę, nie miała nic poza imionami i nazwiskami, co czyniło z nich ludzi o wiele mniej atrakcyjnych dla przyszłych czy niedoszłych gospodarzy. I nic dziwnego – zgodnie z zasadami wyrachowanej Realpolitik przewidywane brzemię, nakładane na kruche gospodarki i społeczności wskutek masowej imigracji zubożałych Żydów, miało czynić ich niepożądanymi w innych krajach.
Istotny był też imperatyw polityczny – obawa o to, że wspieranie żydowskiej emigracji z Niemiec mogłoby zostać odebrane jako wspomaganie nazistowskiego reżimu w realizacji jego niecnych planów. Aż do 1938 roku polityka nazistów polegała zasadniczo na „zachęcaniu” Żydów – za sprawą nękania, marginalizacji, codziennych szykan i przepisów, których celem było odebranie środków do życia – do wyjazdu z Rzeszy. Dzięki temu, czego nie bez powodu spodziewały się władze nazistowskie, żydowska ludność miała opuścić Niemcy z własnej woli. Niekiedy nakłaniano ją do tego wprost. Na przykład gdy Żydzi znaleźli się w obozach koncentracyjnych po nocy kryształowej, oznajmiano im, że odzyskają wolność, jeżeli podejmą formalne starania o zezwolenie na wyjazd z kraju43. Łatwo więc zrozumieć, dlaczego delegaci w Évian czy kubańscy urzędnicy decydujący o losach pasażerów statku „St. Louis” mogli dojść do wniosku, że ułatwianie Żydom emigracji – nawet uzasadnione względami humanitarnymi – w gruncie rzeczy oznaczałoby wykonanie całej brudnej roboty za nazistów.
Oczywiście ci, którzy zajmowali się drażliwa kwestią żydowskiej emigracji w 1938 i 1939 roku, nie wyobrażali sobie, że hitlerowskie Niemcy już niebawem przystąpią do eksterminacji europejskich Żydów. Nie wiedzieli, jaki koszmar nadciąga. Mimo to w następnych miesiącach i latach wraz z innymi stanęli przed kolejną próbą. Zdecydowana większość z nich nie zdała tego egzaminu.