Uniwersalna i absolutnie urzekająca powieść o inicjacji w sztukę i w życie poprzez pełną miłości i mądrości rodzinną więź. „Oczy Mony” opowiada o tym, co najpiękniejsze i najbardziej ludzkie i zarazem jest mistrzowską, ujętą w genialnie przystępny sposób syntezą pięciu wieków artystycznych dokonań.


Mona ma dziesięć lat i mieszka w Paryżu.

Pięćdziesiąt dwa tygodnie: tyle czasu zostało jej na odkrycie tajemnicy piękna.

W każdą środę po szkole Henry, mądry i ekscentryczny dziadek Mony, zabiera ją do muzeum. I za każdym razem pokazuje i objaśnia nowe dzieło sztuki. To wyścig z okrutną chorobą – dziewczynce grozi utrata wzroku, a lekarze wydają się bezsilni. Mona i Henry zwiedzą Luwr, Orsay i Pompidou. Wspólnie będą się dziwić, wzruszać i stawiać pytania, zachwyceni obrazem lub rzeźbą.

Poznając dzieła i myśli Botticellego, Vermeera, Goi, Courbeta, Claudel, Kahlo czy Basquiata, Mona odkrywa magiczną siłę ukrytą w sztuce. Teraz już wie, czym są talent, wątpliwości, melancholia oraz bunt – cenny skarb, który dziadek pragnie zachować w niej na zawsze.

***

Książka francuskiego historyka sztuki Thomasa Schlessera stała się międzynarodowym fenomenem – od Stanów Zjednoczonych po Turcję, przez Niemcy, Włochy, Chiny aż po Japonię – w ponad 30 krajach trwają prace nad jej przekładem.

• Powieść pomyślana jako roczny kurs historii sztuki od renesansu do nowoczesności dla dziewczynki, która traci wzrok. Pewnie wybrałabym inne dzieła niż Schlesser, ale uważam, że powstała wartościowa książka, którą warto zabrać na wycieczkę do trzech najważniejszych muzeów Paryża – i nie tylko.
– Anda Rottenberg

• „Oczy Mony” zapowiadają się na wielki międzynarodowy bestseller na miarę „Świata Zofii” sprzed trzech dekad.
– Natalia Szostak, „Książki. Magazyn do czytania”

• Książka, którą cały świat wyrywa sobie z rąk.
– „Le Figaro”

• Oda do piękna i mądrości.
– „Le Parisien”

• „Oczy Mony” to nie tylko powieść o inicjacji w świat sztuki, to także uniwersalna opowieść.
– „La Croix”

Thomas Schlesser
Oczy Mony
Przekład: Magdalena Kamińska-Maurugeon
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 


27

Ed­gar De­gas
Trzeba wy­tań­czyć ży­cie

Ama­tor fi­gu­rek Ver­tunni wra­cał do sklepu Paula raz za ra­zem. I ten mały cud za­ta­czał co­raz szer­sze kręgi. Klienci na­pły­wali, a to­wary sprze­da­wały się świet­nie. Mona za­uwa­żyła, że roz­po­go­dzony oj­ciec od­twa­rza z szafy gra­ją­cej skocz­niej­szą mu­zykę niż zwy­kle, głów­nie prze­boje z po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych; France Gall in­to­no­wała Rési­ste. Cza­sem tata i córka za­ci­skali pię­ści, ro­bili z nich mi­kro­fony i śpie­wali tę pio­senkę w du­ecie.
Od ja­kie­goś czasu Mo­nie cho­dziła po gło­wie pewna myśl. Skoro fi­gurki Ver­tunni na­le­żały do babci, to być może na za­ple­czu było wię­cej sta­rych pu­deł ma­ją­cych zwią­zek z tą ta­jem­ni­czą Co­lette, któ­rej ob­raz sta­wał przed nią co­raz czę­ściej. A po­nie­waż do­ro­śli upar­cie mil­czeli na te­mat babci, Mona wsz­częła wła­sne śledz­two. Jak pa­mię­tamy, było w skle­pie miej­sce, które ją prze­ra­żało: właz pro­wa­dzący do piw­nicy. Pew­nego dnia, gdy Paul roz­ma­wiał długo przez te­le­fon z księ­go­wym, po­sta­no­wiła się tam za­pu­ścić. Otwo­rzyła dwa cięż­kie skrzy­dła klapy, ze­szła po dra­bi­nie i po­grą­żyła się w mroku, który oży­wiał w niej po­nure wspo­mnie­nia o na­pa­dach śle­poty. Za­ci­snęła dło­nią swój wi­sio­rek, jak gdyby miał ma­giczną moc roz­ja­śnia­nia ciem­no­ści i prze­ga­nia­nia du­chów. W rze­czy­wi­sto­ści cienka strużka świa­tła wpa­dała przez otwartą po­krywę nad jej głową. Zmro­żona stra­chem dziew­czynka prze­su­wała się po­woli, aż wresz­cie w tej ciem­nej ru­pie­ciarni do­strze­gła kar­tony wy­glą­da­jące iden­tycz­nie jak ten, w któ­rym kryły się fi­gurki. Czy to też były rze­czy babci? Po­de­szła bli­żej, obej­rzała za­war­tość naj­bliż­szego pu­dła i od­kryła stos ko­pert z sza­rego pa­pieru. Wyj­mo­wała jedną z nich, gdy za­wo­łał ją oj­ciec. Jej serce pod­sko­czyło. In­stynk­tow­nie scho­wała skromny łup za pa­skiem spodni, pod­bie­gła do dra­biny, bły­ska­wicz­nie się po niej wdra­pała i krzyk­nęła:
– Już idę, tato!
Mi­nął cały dzień i Mona do­cze­kała spo­koj­nie chwili, gdy, już w swoim po­koju, mo­gła z bli­ska obej­rzeć zdo­bycz. Hura! – po­my­ślała. – Oto bab­cia! W ko­per­cie znaj­do­wał się po­żół­kły wy­ci­nek z ga­zety da­to­wany na 9 wrze­śnia 1967 roku, no­sił ty­tuł Co­lette Vu­il­le­min, jej nie­równa walka o god­ność. Wid­niało na nim zdję­cie sa­mot­nej ko­biety, ata­ko­wa­nej przez wy­raź­nie agre­sywne osoby. Tą ko­bietą była Co­lette, tak młoda, że aż nie­roz­po­zna­walna. Dziew­czynka z tru­dem, nie po­jąw­szy w pełni sensu ar­ty­kułu, do­czy­tała go do końca. Po­ru­szyła ją na­ra­sta­jąca wro­gość do babci. Tekst mó­wił o de­mon­stra­cji, cho­ro­bie, śmierci, a na­wet wię­zie­niu. Było to trudne, nie­przy­jemne. Mona miała wra­że­nie, że jej bab­cia zo­stała zbru­kana, i chciała jak naj­szyb­ciej po­roz­ma­wiać o tym z ro­dzi­cami. Wie­działa jed­nak, że zo­sta­nie za to skar­cona. Może uda się z dziad­kiem? Ni­gdy nie po­ru­szali tego te­matu, dla­tego wią­zało się to ze zbyt du­żym ry­zy­kiem. Mona ści­skała wi­sio­rek, pró­bu­jąc przy­wo­łać się do roz­sądku. Osta­tecz­nie może mo­głaby pro­wa­dzić śledz­two z dok­to­rem Van Or­stem? A zresztą 9 wrze­śnia 1967 roku był tak od­le­głą datą… Póź­niej na pewno wszystko się zmie­niło. Uchwy­ciła się tej po­cie­sza­ją­cej my­śli.

*
Espla­nada Mu­zeum d’Or­say była ide­al­nym miej­scem, by za­ro­bić na tu­ry­stach. Tego dnia Mona tra­fiła na trzy osoby o po­ma­lo­wa­nych cia­łach, ubrane na biało, które przy­brały pozę wy­rzeź­bio­nej grupy. Sta­no­wili jakby an­tyczny or­szak utrwa­lony w mar­mu­rze. Dziew­czynka po­wie­działa do dziadka, że to dość oso­bliwe – za­ra­biają pie­nią­dze, trwa­jąc w bez­ru­chu. Henry uznał tę uwagę za trafną. Poza tym nie cier­piał ta­kich wy­stę­pów, na­kie­ro­wa­nych na wy­si­łek, lecz w bez­wład­no­ści. Po­czuł się jesz­cze bar­dziej za­kło­po­tany, gdy zo­ba­czył jam­nika bez smy­czy, który we­soło ha­sał wo­kół nie­ru­cho­mej grupy i wy­glą­dał, jakby chciał opróż­nić za­war­tość pę­che­rza na jedną z nóg uda­ją­cych ka­mień. Trio po­ru­szyło się na­gle i za­częło zło­rze­czyć psu. Mona się ro­ze­śmiała, a Henry wziął ją za rękę. Chciał, by wnuczka od­zy­skała nieco po­wagi przed in­nym dzie­łem, bar­dziej ete­rycz­nym: wy­obra­że­niem tańca au­tor­stwa Ed­gara De­gasa.

 
Było to bar­dzo dy­na­miczne spoj­rze­nie z góry na szarą scenę te­atralną, w głębi któ­rej stał – w roli de­ko­ra­cji – mały, nie­dbale na­ma­lo­wany do­mek. Młoda ba­let­nica wy­sko­czyła na de­ski i zaj­mo­wała – po pra­wej stro­nie kom­po­zy­cji – około jed­nej trze­ciej po­wierzchni dzieła. Po­zdra­wiała pu­blicz­ność w oso­bli­wej po­zie na­zy­wa­nej „po­chy­loną ara­be­ską”, która po­lega na wy­cią­gnię­ciu koń­czyn i po­chy­le­niu ciała po li­nii prze­kąt­nej. Na ob­ra­zie wi­doczna była usta­wiona na pła­sko stopa oraz na­pięta noga, na któ­rej wspie­rał się kor­pus dziew­czyny, na­to­miast ze względu na skrót per­spek­tywy le­wej nogi na ob­ra­zie po pro­stu nie było. Biust wy­prę­żał się w kie­runku wi­downi, a głowa o za­ró­żo­wio­nej twa­rzy, któ­rej pół­przy­mknięte oczy su­ge­ro­wały dys­kretną eks­tazę, była od­chy­lona. Dziew­czyna miała na gło­wie wia­nek z kwia­tów, a szyję ob­wią­zała czarną wstążką. Jej su­kienka w ko­lo­rze roz­iskrzo­nej sre­brzy­stej bieli była na­kra­piana kil­koma plam­kami. Na dru­gim pla­nie, w gór­nym le­wym rogu kom­po­zy­cji, usta­wione uko­śnie w sto­sunku do tan­cerki, znaj­do­wały się dzi­waczne ku­lisy: za­miast ko­tar, zwy­kle ukry­wa­ją­cych i od­dzie­la­ją­cych je w te­atrze, było tam coś w ro­dzaju wnęk, które po­przez mie­szankę ak­cen­tów ochry i dys­kret­niej­szych zie­leni mo­gły się ko­ja­rzyć z ja­kąś na­tu­ralną prze­strze­nią, na przy­kład z de­ko­ra­cją przed­sta­wia­jącą bok klifu wy­drą­żony w kilku miej­scach. W tych wnę­kach można było do­strzec za­rys sta­tycz­nych syl­we­tek: były to trzy inne tan­cerki i, w więk­szym zbli­że­niu, męż­czy­zna w czar­nym ko­stiu­mie, któ­rego twarz po­zo­sta­wała ukryta.

 
Mona – i jej dzia­dek do­brze o tym wie­dział – była od­porna na ma­rze­nie o ka­rie­rze ba­let­nicy. Ni­gdy nie miała na so­bie spód­niczki tutu. A jed­nak mó­wiła o tym, co wi­dzi, z pewną eks­cy­ta­cją w gło­sie, po­dobną do tej, jaką czuła, pa­trząc na parę ko­chan­ków na­ma­lo­waną przez Ga­ins­bo­ro­ugh.
– Spójrz, Dadé, ona jest szczę­śliwa; wi­dać to w jej ru­chach. Trudno okre­ślić, co to do­kład­nie za ruch, ale wy­gląda, jakby fru­nęła. Patrz: na­prawdę fru­nie. I wi­dzisz, w do­datku jest ubrana na biało, a jej ko­stium przy­po­mina pta­sie pióra. Wy­gląda jak biały ptak, może na­wet jak ła­będź. I za­cze­kaj, Dadé, spójrz, za nią też są lu­dzie. To ba­let­nica in­te­re­suje ar­ty­stę, ale jest tu coś jesz­cze. Chce, że­by­śmy do­strze­gli dziew­czyny za jej ple­cami. I mamy też pana w czerni. Ma­larz po­ka­zał tylko jego spodnie i ka­wa­łek sur­duta, twarz jest scho­wana. A to, Dadé, zu­peł­nie jak w fil­mach, pod­czas któ­rych się bo­imy: ktoś chowa twarz, a nam od razu trudno po­wie­dzieć, kto to jest. To taki su­spens… – Nie­ocze­ki­wane ostat­nie zda­nie roz­ba­wiło Henry’ego. – Ten pan w czerni jest tro­chę straszny, ale ona… ona jest szczę­śliwa. Ona fru­nie.
– Bar­dzo do­brze to uję­łaś, Mono. Cho­ciaż trzeba się za­sta­no­wić, jak ro­dzi się wra­że­nie po­wietrz­nej lek­ko­ści, które od­nio­słaś. Przyj­rzyj się ba­let­nicy na sce­nie, a przede wszyst­kim li­nii jej ra­mion: prawe jest zgięte, lewe wy­pro­sto­wane. Ro­zu­miemy, że zwraca się do pu­blicz­no­ści, któ­rej nie wi­dzimy. De­gas su­ge­ruje obec­ność tan­cerki, nie wpi­su­jąc jej w kom­po­zy­cję. Wi­dow­nia po­zo­staje „poza ka­drem”. – Mona pół­gło­sem po­wtó­rzyła to okre­śle­nie. – A ba­let­nica po­syła jej ukłon; jest to po­dzię­ko­wa­nie pod jej ad­re­sem, wdzięczne po­zdro­wie­nie.
– Ale to zna­czy, że my sie­dzimy poza wi­dow­nią?
– Sie­dzimy na wi­downi, ale w bar­dzo szcze­gól­nym miej­scu. Punkt, z któ­rego De­gas po­zwala nam oglą­dać tan­cerkę, znaj­duje się praw­do­po­dob­nie w bocz­nej, gór­nej loży, co two­rzy oso­bliwą per­spek­tywę, i przez co znika…
– Noga!
– Tak, noga wy­cią­gnięta w tył jest scho­wana ze względu na kąt. I tu ro­dzi się wra­że­nie lek­ko­ści.
– Po­wiem coś głu­piego, ale czę­sto, Dadé, mó­wisz, że ar­ty­sta sto­suje na swo­ich ob­ra­zach kon­tra­sty. – Sta­rała się do­brze wy­po­wie­dzieć ostat­nie słowo. – My­ślę, że tu ist­nieje kon­trast mię­dzy tą fru­nącą dziew­czyną a tym, co po­ka­za­łam ci za nią: ba­let­ni­cami w bieli i pa­nem w czerni, któ­rzy stoją cał­kiem pro­sto.
– To wcale nie jest głu­pie. De­gas stwa­rza po­czu­cie, że jest je­dy­nie wi­dzem tego, co ma­luje. W rze­czy­wi­sto­ści jest kimś w ro­dzaju re­ży­sera. Nie in­sce­ni­zuje tego ob­razka na żywo, w ope­rze. In­spi­ruje się tym, co wi­dzi, żeby na­stęp­nie od­two­rzyć w pra­cowni swoją wła­sną wi­zję, i robi tak, by wy­ra­zić to, co go in­te­re­suje, za­miast prze­ka­zać całą sy­tu­ację ni­czym re­por­ter. Ta wi­zja łą­czy dwie rze­czy­wi­sto­ści: scenę oraz ku­lisy, wy­obra­żone w dziwny spo­sób, nie­mal bez­kształt­nie.
– Wy­glą­dają jak groty!
– Ab­so­lut­nie tak. A De­gas two­rzy kon­trast mię­dzy roz­wi­bro­wa­nym bla­skiem ba­let­nicy a su­rową sta­tycz­no­ścią za jej ple­cami. Obec­ność męż­czy­zny w czerni przy­po­mina poza tym, że w cie­niu kryje się mę­ski au­to­ry­tet, nie­wdzięczny i pe­łen prze­mocy… De­gas był nie tylko ma­la­rzem ba­let­nic, jak się go na­zywa, ale także wszyst­kiego, co two­rzy ogólną at­mos­ferę świata mu­zyki i opery, w tym także opre­syj­nej wła­dzy do­ro­słych męż­czyzn nad dziećmi.
Henry za­sta­na­wiał się: po­wi­nien opo­wie­dzieć jej o oso­bo­wo­ści tego ar­ty­sty, który był za­ra­zem wstrętny i fa­scy­nu­jący, po­dzi­wiany przez współ­cze­snych so­bie po­etów, zwłasz­cza Stéphane’a Mal­lar­mégo i Paula Va­léry’ego, i tak sza­le­nie wy­ma­ga­jący wo­bec sie­bie i in­nych, że czy­niło go to nie­to­le­ran­cyj­nym mi­zan­tro­pem. Męż­czy­zna w czerni na dru­gim pla­nie to taki tro­chę De­gas, okropny wo­bec mo­de­lek, wrzesz­czący na nie z wście­kło­ścią i do­pro­wa­dza­jący je do pła­czu, do­póki nie zo­ba­czył u nich ocze­ki­wa­nej mi­miki czy pozy. Ma­larz ma­wiał chęt­nie: „Sztuka to wy­stę­pek. Nie że­nimy się z nią, lecz ją gwał­cimy”. Ale gdyby po­wie­dział to wszystko wnuczce, mógłby ze­psuć to, co chciał, by wy­nio­sła ze spo­tka­nia z jego dzie­łem.
– Przyj­rzyj się do­brze, Mono. Wi­dać, że De­gas lu­bił eks­pe­ry­menty, a na­wet maj­ster­ko­wa­nie. W hi­sto­rii sztuki ist­nieje tra­dy­cyjne roz­róż­nie­nie na tech­niki, ale De­gas krzy­żo­wał je ze sobą i łą­czył. Naj­bar­dziej zna­nym przy­kła­dem w tej dzie­dzi­nie jest jego Mała czter­na­sto­let­nia tan­cerka, bę­dąca po­łą­cze­niem wo­sko­wego od­lewu z praw­dziwą spód­niczką i koń­skim wło­siem. Wy­wo­łała ogromny skan­dal, gdy po­ka­zano ją w ty­siąc osiem­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku, nie tylko dla­tego, że łą­cze­nie sztucz­nego two­rzywa z au­ten­tycz­nymi ele­men­tami prze­czyło wszel­kim kon­wen­cjom, lecz rów­nież dla­tego, że biedną dziew­czynę, która za­po­zo­wała do rzeźby, uznano za brzydką i po­dej­rzaną. W tym Ba­le­cie mamy do czy­nie­nia z rów­nie dzi­waczną mie­szanką. De­gas wy­ko­nał naj­pierw mo­no­ty­pię. Jest to ro­dzaj tech­niki gra­ficz­nej, po­le­ga­ją­cej na na­ło­że­niu farby albo tu­szu na me­ta­lową płytkę. – Henry po­ka­zy­wał oma­wiane ge­sty. – Ob­raz wy­ko­nuje się na mo­krym no­śniku, sto­su­jąc dra­pa­nie i prze­cie­ra­nie. Tak przy­go­to­waną ma­trycę po­krywa się zwil­żo­nym pa­pie­rem, a na­stęp­nie wkłada się go do prasy, by stwo­rzyć ne­ga­tyw tego, co na­ry­so­wano na płytce. W ten spo­sób można otrzy­mać tylko jedną wy­raźną od­bitkę. To dla­tego mó­wimy o mo­no­ty­pii: mono ozna­cza w grece raz, a type znak. A mimo to De­gas wy­ko­ny­wał cza­sami drugą od­bitkę i ob­raz sta­wał się bar­dzo nie­wy­raźny, nie­mal zni­ka­jący. Wy­ko­rzy­sty­wał to pod­łoże gor­szej ja­ko­ści i wy­kań­czał je pa­ste­lami.
– Ach, Dadé! To tak jak tata w skle­pie. Ro­zu­miem, że maj­ster­kuje, ale gdy mi o tym opo­wiada – skrzy­wiła się uro­czo – to ojo­joj…
– Daj mi choć małą szansę. De­gas, jak mó­wi­łem, two­rzył na­stęp­nie ry­su­nek. Czę­sto zwra­cał się do che­mika i bio­loga Hen­riego Ro­che’a, który był uczniem słyn­nego Pa­steura, z prośbą, by przy­go­to­wał mu szty­fty pa­steli o zróż­ni­co­wa­nych ko­lo­rach i od­cie­niach. Spójrz, jak na­ło­żył je na po­zio­mie spód­niczki: to barwne smużki, które wy­ra­żają dy­na­mizm i do­dają jej bla­sku god­nego gwiazdy.
– Więc to tak jak u Mo­neta, prawda?
– Po­wiedzmy, De­gas rze­czy­wi­ście przy­jaź­nił się z im­pre­sjo­ni­stami i, choć nie cier­piał tego okre­śle­nia, był ko­ja­rzony z ich grupą. Ale wy­zna­wał wy­łącz­nie pracę w ate­lier, żył sa­mot­nie w swoim do­mo­stwie, na­wia­sem mó­wiąc, ob­wie­szo­nym ko­lek­cją daw­nych i no­wo­cze­snych ob­ra­zów. Po­le­gał na szki­cach, fo­to­gra­fiach, a przede wszyst­kim na swo­jej pa­mięci. Przy­po­mnij so­bie Mo­neta, który z prze­no­śną szta­lugą, płót­nem i pa­letą pod pa­chą ma­lo­wał w ple­ne­rze. Otóż De­gas nie­na­wi­dził tej prak­tyki do tego stop­nia, iż pew­nego dnia za­czął do­ma­gać się od rządu, by „pil­no­wał lu­dzi ma­lu­ją­cych pej­zaże z na­tury”! Ale jest coś jesz­cze…
– Co?
– Pa­mię­tasz? U Mo­neta roz­drob­nione plamy farby olej­nej nada­wały ob­ra­zowi im­pre­sjo­ni­styczny cha­rak­ter. Tu roz­drob­nione są przede wszyst­kim li­nie. Po­dob­nie jak Fan­tin i im­pre­sjo­ni­ści De­gas wiel­bił De­la­croix i jego ja­skrawe ko­lory. Ale ce­nił rów­nież jego wiel­kiego ry­wala, o któ­rym ni­gdy ci nie mó­wi­łem, a który był jed­na­ko­woż waż­nym dzie­więt­na­sto­wiecz­nym ar­ty­stą: to Jean-Au­gu­ste-Do­mi­ni­que In­gres. A u In­gres’a nad wszyst­kim do­mi­nuje li­nia, smuga, po­nie­waż to wła­śnie ona, je­śli zo­staje wy­ty­czona cel­nym i pew­nym po­cią­gnię­ciem pędzla, po­trafi na­kre­ślić naj­bar­dziej wdzięczne ciała oraz pozy.
– Ja, Dadé, uwa­żam, że to ona, ta tan­cerka, ma wdzięk.
Mó­wiąc to, dziew­czynka ukło­niła się przed dzie­łem De­gasa, sta­jąc na jed­nej no­dze i z tru­dem ła­piąc rów­no­wagę. Henry pod­trzy­mał ją, a straż­nik sali za­czął okla­ski­wać re­fleks star­szego pana.
– Ruch – cią­gnął Henry – wy­daje się za­wsze mieć za­sięg i uza­sad­nie­nie. W ży­ciu wy­ko­nu­jemy nie­zli­czoną ich ilość. Cho­dzimy, po­nie­waż mu­simy się prze­miesz­czać; pod­no­simy wi­de­lec do ust, po­nie­waż mu­simy jeść; kła­dziemy się, po­nie­waż mu­simy spać. Te ru­chy mają swoje co­dzienne za­sto­so­wa­nie. Ale ta­neczny ruch go nie ma. Ist­nieje tylko dla­tego, że ist­nieje, jest wy­jęty z prak­tycz­nej co­dzien­no­ści, ruch, któ­rego ce­lem jest piękno. Po­słu­chaj, co mówi o tym sam De­gas. Stwo­rzył kilka ład­nych wier­szy. I tak pi­sał o jed­nej z ba­let­nic: „Sa­ty­nowe stopy ha­ftują jak igłą / ry­sunki roz­ko­szy”.
– „Stopy ha­ftują”? – Mona zwró­ciła dziad­kowi uwagę, że to mimo wszystko dość dziwne.
Henry nie cał­kiem się z nią zga­dzał: ba­let­nice, sta­wia­jące drobne kroczki, ko­ja­rzyły mu się cza­sem z ma­szy­nami do szy­cia… Ale przy­znał, że ten alek­san­dryn, po­trak­to­wany do­słow­nie, wy­da­wał się nie­do­rzeczny. Po­do­bało mu się, że wnuczka ni­czego nie bie­rze za do­brą mo­netę, że ni­gdy nie wy­wiera na niej wra­że­nia ża­den ar­ty­styczny czy li­te­racki au­to­ry­tet.
– Wi­dzisz – kon­ty­nu­ował – to dzieło mówi nam, że ży­cie na­leży wy­łącz­nie prze­ży­wać. Trzeba je także wy­tań­czyć. I nie­ważne, że na­sze ge­sty, dzia­ła­nia, za­cho­wa­nie wy­my­kają się cza­sami zwy­cza­jo­wemu bie­gowi, i tym me­cha­nicz­nym se­kwen­cjom bez końca, wła­ści­wym oby­cza­jom oraz ogra­ni­cze­niom, nie­ważne, że od tego ucie­kamy, skoro chcemy wy­tań­czyć ży­cie.
Mona mil­czała. Za­cie­ka­wił ją ten po­mysł. Przy­po­mniała so­bie lek­cje gra­ma­tyki z pa­nią Ha­dji. „Ży­cie” jest za­tem do­peł­nie­niem bliż­szym cza­sow­nika „wy­tań­czyć”? Tak. I Mona w my­ślach za­częła ha­fto­wać sto­pami jak ma­szyna do szy­cia.

 
Wesprzyj nas