Dan Jones, autor bestsellerowych „Templariuszy” i „Świtu królestw”, debiutuje jako powieściopisarz. Wykorzystując doskonały warsztat historyka, skupia się na losie zwykłych żołnierzy, by realistycznie opisać horror średniowiecznej wojny.


Lato 1346 roku. Do wybrzeża Normandii przybija łódź z dziesięcioma najemnikami, którzy – licząc na sowitą zapłatę – na zlecenie Edwarda III rozpoczną polowanie na Francuzów. Ilu z nich wróci do domu?

Mówią o nich Psy z Essex, bo wszyscy mają kły i zabijają na zlecenie. Teraz czeka ich polowanie na Francuzów. Edward III, król Anglii, w rozpoczynającej się właśnie wojnie liczy na francuską koronę, Psy – na złoto za czterdzieści dni służby.

Dowódca Psów – Loveday przysiągł, że jego ludzie będą się cieszyć zapłatą na ojczystej ziemi, ale na drodze do Crécy nietrudno o błąd, a rozgrzany upałem piach tylko czeka, aż zbryzga go świeża krew.

***

Powieść zawadiacka, krwawa, pełna historycznych detali i średniowiecznej brutalności.
– Simon Sebag Montefiore

„Psy z Essex” to pierwszy tom trylogii. „Zimowe wilki” już wkrótce.

Dan Jones
Psy z Essex
Przekład: Jakub Jedliński
Seria „Psy z Essex”, tom 1
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 


CZĘŚĆ PIERWSZA

Woda

12–19 lipca 1346 roku

Rozdział pierwszy

Donoszę, że dwunastego lipca bezpiecznie dobiliśmy do normandzkiego portu La Hougue, w pobliżu Barfleur […], gdzie wielu zbrojnych wojowników jednocześnie wyszło na ląd […]. Wielokrotnie grupki naszych ludzi rozgromiły liczne oddziały wroga […].
List kanclerza katedry Świętego Pawła do przyjaciół w Londynie

– Na gnaty Chrystusa, obudźże się!
„Loveday” FitzTalbot poderwał głowę. Ojczulek dźgał go w bok swoim kościstym łokciem. Mimo smagającej twarz, zimnej i słonej morskiej bryzy kołysanie łodzi dobijającej do brzegu na moment go uśpiło.
Śniło mu się, że jest w domu.
Ale kiedy otworzył oczy, przekonał się, że było to tylko marzenie senne. Nadal znajdowali się na morzu. Tak daleko od domu, jak nigdy wcześniej. I z każdą sekundą coraz bardziej się od niego oddalali.
W małej łajbie gniotło się ich dziesięciu: on na rufie, bliżej dziobu „Millstone”, „Szkot”, „Murawka”, obok Lovedaya księżulo, którego nazywali Ojczulkiem, między nimi zaś łucznicy Tebbe, Romford i Thorp.
Dwaj inni łucznicy, bracia z Walii, którzy dołączyli do nich na dzień przed wypłynięciem oddziału z Portsmouth na pokładzie „Saintmarie”, siedzieli przy wiosłach.
Loveday objął bacznym spojrzeniem horyzont. Normandia. Francja. O ile dobrze pamiętał, tylko on i Szkot wcześniej zapuszczali się poza angielskie wody. A żaden z nich nie znał tego wybrzeża, którego ciemnoszary zarys majaczył o świcie pół mili przed nimi. Na dodatek rozkazy, jakie otrzymali od sir Roberta le Straunge’a, kiedy wchodzili na pokład statku, były niepokojąco mgliste. Mieli tylko – powiedział sir Robert – przypuścić szturm na plażę i obciąć owłosione jaja każdemu Francuzowi, który stanie im na drodze.
Kiedy Loveday zapytał, co sir Robert – oraz możni i król – wiedzą o liczebności Francuzów bez wątpienia strzegących wybrzeża z napiętymi kuszami, uniesionymi włóczniami tudzież nieobciętymi jajami i zamiarem zachowania ich w tym stanie, sir Robert tylko beztrosko machnął ręką i odparł, że będzie ich wystarczająco dużo, żeby każdemu zapewnić dobrą zabawę. Powiedział, że wie to bezpośrednio od marszałka wojsk, hrabiego Warwick, który z kolei miał te informacje od samego króla Edwarda.
Arystokraci. Rycerze. Panowie, którzy wiedzieli lepiej.
„Gdyby zależało mi na dobrej zabawie – pomyślał Loveday – zostałbym w domu, w Essex, grał w kości w gospodzie pod Colchester i za pensa kładł nocami głowę między uda Gildy, dziewczyny na służbie u karczmarki”.
Zatrzymał to jednak dla siebie. Sir Robert był głupcem, ale to on zwerbował ich na tę wyprawę. Miał wypłacić im żołd za najbliższe czterdzieści dni. Psy z Essex oddawały do dyspozycji swoje kusze i łuki każdemu, kto im płacił – w ramach dowolnego przedsięwzięcia wymagającego użycia brutalnej siły i ostrej stali. Tego lata była to wojna. Agenci sir Roberta werbujący żołnierzy zarzekali się, że jest on człowiekiem, który na czas wyrównuje swoje rachunki, a do tego za bardzo się nie wtrąca. Loveday nieraz przekonał się na własnej skórze, że mocodawcy rzadko są równie bezproblemowi.
Oto on – Loveday FitzTalbot. Czterdziestotrzyletni mężczyzna, wciąż sprawny i silny, ale ze skroniami przyprószonymi siwizną, sadłem zbierającym się wokół brzucha i starością wkradającą w kości. A to jest jego oddział – ludzie nazywają ich Psami z Essex. Niektórzy rzeczywiście stamtąd pochodzą. Wszyscy za to mają ostre kły. Ściśnięci w łajbie, zmierzali ku ukrytemu we mgle francuskiemu wybrzeżu.
Zaczął się wielki najazd króla na Francję, w którym brało udział tysiąc okrętów i piętnaście tysięcy wojowników.
Psy z Essex stanowiły forpocztę. A Loveday miał tylko jedno życzenie. To samo, co zawsze.
Żeby wszyscy wrócili do domu żywi i z żołdem w kieszeni.
Stojący na dziobie łodzi Gilbert „Millstone” Attecliffe, kamieniarz o grubym karku, spluwał do morza.
„To raczej z powodu choroby morskiej niż strachu” – pomyślał Loveday. Millstone mało czego się bał, czasem nawet zbyt mało. Znał go od siedmiu lat. Tyle minęło czasu, od kiedy ten niezdarny, cichy kentyjczyk roztrzaskał czaszkę majstra o posadzkę katedry w Rochester, żeby zakończyć spór o konstrukcję nowej iglicy, i porzucił kamieniarstwo na rzecz rabowania i walki.
Przez cały ten okres Loveday nie usłyszał z ust Millstone’a jednego gniewnego słowa, ani nie widział, by ten kiedykolwiek cofnął się choćby o krok przed niebezpieczeństwem, co niekiedy budziło przerażenie.
W tej chwili było to jednak ostatnie z jego zmartwień. Kiedy Walijczycy wiosłowali, a Loveday próbował ustawić dziób łodzi w taki sposób, aby z falą dopłynęła do brzegu, poczuł, że silny prąd znosi ich mocno na północ, ku najwyższemu miejscu klifu.
„Tam właśnie rozstawiłbym kuszników, gdybym to ja dowodził obroną” – pomyślał.
Loveday krzyknął do swoich ludzi, żeby pochylili głowy i nie odrywali oczu od pokładu. Jednocześnie próbował wyczytać z rozbijających się przed nimi fal, czy jest już wystarczająco płytko, żeby mogli wyskoczyć z łodzi i doholować ją do plaży. Domyślał się, że dowódcy kilku innych łodzi, w tym samym czasie dobijających do brzegu i walczących nieopodal z tym samym prądem, również starają się odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Wargi Lovedaya były spierzchnięte.
Spojrzał na pękaty kadłub „Saintmarie” i dziesiątki innych okrętów, które wokół niej rzuciły kotwice. W ich brzuchach biły kopytami i parskały konie, od dwóch dni i nocy uwiązane na postronkach. Rycerze i wojownicy kręcili się na siennikach. Zmarznięci i obolali łucznicy i piechurzy leżeli na wilgotnym pokładzie.
Loveday wyciągnął zatyczkę skórzanego bukłaka i pociągnął porządny haust piwa. Napój był mocno przyprawiony korzeniami, ale niezbyt świeży. Czknął i poczuł smak szałwii. Podał bukłak Ojczulkowi i zebrawszy się na większą niż w rzeczywistości odwagę, zapodał okrzyk wojenny, którego nauczył się od pewnego Hiszpana przepijającego swój żołd w Londynie. Ten smagły mężczyzna był zaprawiony w walce z Saracenami, o czym świadczyła długa blizna zaczynająca się tuż pod linią włosów i ciągnąca aż do podbródka.
Desperta ferro! „Obudź żelazo!”.

Ledwie wypowiedział te słowa, a powietrze przeciął grad bełtów. Na klifie, po prawej stronie, zapłonęło ognisko. Loveday usłyszał nad sobą okrzyki Francuzów. A potem ich zobaczył – dwa hufce, może więcej – pokrzykujących i wymachujących kuszami. Jeden z nich, na szkocką modłę, wypiął w ich stronę goły tyłek.
Teraz łódź znajdowała się zaledwie sto stóp od plaży. Loveday wrzasnął do Walijczyków, żeby wiosłowali ze wszystkich sił, jeśli życie im miłe.
Większy z braci skinął, coś mruknął w swoim języku, po czym wioślarze wygięli się w kabłąk. Łódź zanurzyła się w wodzie, a potem wystrzeliła do przodu niczym brytan spuszczony ze smyczy.
Kiedy załoga rzuciła się po hełmy i skórzane kaptury, uszu Lovedaya dobiegły z lewej strony głośne okrzyki strachu i bólu. Najbliższa łódź wpadła na skałę ukrytą pod wodą. Zobaczył członków załogi – kilkunastu wojowników i łuczników – wyskakujących z łodzi, która pogrążała się w toni niczym morświn nurkujący w poszukiwaniu kalmarów. Tylko czterem mężczyznom – wszyscy byli łucznikami – udało się utrzymać na powierzchni. Bili wodę rękami i nogami, starając się dotrzeć do brzegu. Pozostali, jak domyślił się Loveday, nie umieli pływać albo obciążeni ekwipunkiem i zbroją opadli na dno.
W czasie, kiedy ta łódź tonęła ze swoją załogą, z klifu posypał się grad ogromnych kamieni. Millstone wrzasnął z dziobu: „Katapulty!”. Jego słowa jeszcze nie ucichły, kiedy Psy ujrzały, że odłamek kamienia wielkości kowadła trafił w głowę jednego z łuczników szamoczących się w morzu. Roztrzaskał mu czaszkę. Woda wokół mężczyzny pociemniała.
Posypało się więcej bełtów. Dwa uderzyły w burtę łajby, a inny przeleciał tak blisko nosa Lovedaya, że ten poczuł ruch powietrza. Starał się uspokoić oddech. Przywoływał w pamięci wszystkie sytuacje, kiedy był pod ostrzałem i przeżył. Ale mimo chłodu czuł pot spływający mu po plecach.
Przed nim Tebbe, Romford i Thorp próbowali wstać i napiąć łuki do strzału. Loveday wrzasnął do nich, żeby się nie podnosili. Tebbe się pochylił, a Szkot skoczył w tył i położył swoje ogromne łapska na ramionach Romforda i Thorpa, zmuszając ich do rozpłaszczenia się na pokładzie.
Walijczycy tymczasem nieprzerwanie wiosłowali, aż w końcu wysoka fala porwała łajbę i wyrzuciła ją na twardy piach. Siła uderzenia niemal pozbawiła tchu Lovedaya, ale usłyszał Murawkę wykrzykującego z dziobu do jego ludzi, żeby wysiadali i wyciągnęli łódź na brzeg.
A potem, jakby uniesiony przez Boga, Loveday wstał, chwycił za miecz, wyskoczył przez burtę, po raz drugi stracił oddech, gdy poczuł uderzenie zimna, a jego odzież stała się ciężka od wody. Zamarzająca wełniana tkanina przywarła mu do ud. Skórzana kurta stwardniała jak kolczuga. Wkrótce poczuł jednak grunt pod nogami i zaczął wydawać rozkazy. Millstone i Szkot pchali łajbę od strony rufy, podczas gdy trzej łucznicy naciągali cięciwy. Cała piątka rytmicznie padała na płyciznę, gdy nowa fala bełtów i kamieni leciała z górującego nad nimi klifu.
Pięćdziesiąt jardów dalej, u podnóża najbardziej urwistej części wybrzeża, leżał do góry dnem zbutwiały szkielet starej rybackiej łodzi, a jej połamane żebra lśniły niczym szkielet wieloryba.
– Kryć się, do wraku! – krzyknął Loveday do Murawki i Ojczulka.
Cała trójka wdrapała się na brzeg. Osłaniali się ramionami. Ksiądz biegł, ciągnąc po piachu przesiąkniętą wodą sutannę z szarej, szorstkiej tkaniny. Ukryli się za cuchnącymi deskami starej łodzi i dysząc, leżeli na piachu. Byli teraz tak blisko klifu, że pociski przelatywały nad głowami im i innym załogom, tak samo dobijającym do brzegu.
Loveday odwrócił się na brzuch i oparł na łokciach. Przez chwilę wycierał morską wodę ze szczypiących oczu. Splunął krwią, więc językiem wymacał zęby. Wszystkie były na swoim miejscu. Wyczuł, że ugryzł się w wewnętrzną stronę policzka.
Ponownie skupił uwagę na plaży.
Mimo wcześniejszych obaw zobaczył, że prąd zniósł ich daleko wzdłuż brzegu, więc po wylądowaniu mieli do pokonania znacznie krótszą drogę. Trzej łucznicy z pomocą Millstone’a i Szkota wyciągnęli łajbę na brzeg, ukryli się za nią i czekali na odpowiednią chwilę, żeby pobiec do klifu. Nieco dalej Walijczycy czaili się za niewielkim skupiskiem skał. Loveday kiwnął do wyższego, blondyna imieniem Lyntyn.
Ten odpowiedział mu kiwnięciem.
Millstone, Szkot, Tebbe, Romford i Thorp po kolei – z małpią zręcznością łącząc bieg i czołganie się – dotarli do wraku. Loveday osobiście każdego odliczył. Miał w pamięci powiedzenie byłego dowódcy, którego nazywali Kapitanem: „Pochowaj martwych. Nie zostawiaj żywych”.
Wszyscy jego ludzie się zameldowali. Wojownicy spluwali, klęli i sprawdzali, czy są cali. Loveday obserwował biegnącego przez plażę wojownika z innego oddziału. Został trafiony dwoma bełtami – w bok i szyję. Z ran lała się krew i mężczyzna upadł na kolana, oczy miał szeroko rozwarte, jakby nie mógł uwierzyć w to, co mu się przytrafiło, a potem trzeci pocisk wbił mu się w prawy policzek. Wojownik przewrócił się na bok, leżał na piasku i się nie podnosił.
– Jezu, ocal jego duszę – odezwał się Tebbe, drobny i najchudszy spośród trzech angielskich łuczników. Długie włosy, ciasno splecione w warkocz, sięgały mu do połowy pleców.
– Chrystus sam się na nim pozna – powiedział Ojczulek. Upił spory łyk z bukłaka Lovedaya, który ten zabrał z łodzi. Wyciągnął szyję i spojrzał na szczyt klifu, gdzie zostali rozstawieni kusznicy i katapulty. Wypił kolejny łyk. Otarł usta dłonią. – Chodźmy na górę i wybijmy tych pieprzonych Francuzów.

Analizowali ukształtowanie terenu ze swoich pozycji. Loveday podczołgał się do Millstone’a, Murawki i Szkota, swoich najbardziej doświadczonych ludzi.
Murawka wskazał wcinającą się w urwisko stromą ścieżkę, która zaczynała się jakieś sto kroków od wraku.
– Tędy można wejść na górę – powiedział, wskazując na szczyt.
Loveday nie pierwszy raz podziękował Bogu za sokole oko Murawki, którym ten wykazywał się pośród bitewnego szału. Skinął i odparł:
– Tak. Jak to rozegramy?
– Najprościej – odparł Murawka. – Zajdziemy ich od tyłu, poderżniemy im gardła i wetkniemy im kusze w dupy, no ale najpierw się pospieszmy.
Loveday spojrzał na pozostałych wojowników. Szkot przytaknął, Millstone wzruszył ramionami. Po jego drugiej stronie Ojczulek w podnieceniu dźgał sztyletem brudny piach.
Od strony plaży dobiegł ich ogłuszający huk. Kolejny grad kamieni ciśniętych z klifu trafił w wyciąganą z morza łódź i rozgromił holujących ją łuczników. Jednemu chłopakowi, wyglądającemu na nie więcej niż piętnaście wiosen, głaz pogruchotał nogę. Chłopiec upadł z okrzykiem bólu. Białe odłamki kości przebiły różowe ciało. Dzieciak wił się z bólu i klął. Jego towarzysze ukryli się za na wpół wyciągniętą na brzeg łódź i trzęśli ze strachu.
Loveday wziął głęboki oddech. Ścisnął Murawkę za ramię i odpowiedział mu z pewnością w głosie:
– Świetnie. Tak zrobimy. Ale najpierw sprawdźmy, co tam jest na górze. Idź ze Szkotem. Weź Tebbe’a i Thorpa. Sprawdźcie, ilu ich tam jest. Jeśli dacie radę ich trochę rozruszać, to do dzieła. Ale w przeciwnym razie niech jeden z was wróci po wsparcie, a drugi poczeka na resztę.
Murawka skinął. Loveday obrzucił wzrokiem swoją drużynę. Oceniał jej liczebność.
– Weź też Ojczulka – powiedział.
Ojczulek po raz ostatni pociągnął z bukłaka i odrzucił go właścicielowi. Drapieżnie się uśmiechnął, ukazując wszystkie poczerniałe zęby.
Murawka uniósł brew. Kiedyś ufał Ojczulkowi. W ostatnich latach jednak jego ufność osłabła. Spojrzał na byłego księdza.
– Przywodzisz mi na myśl wrota piekielne – powiedział.
– Żebyś nie zapomniał o swoich grzechach – odciął się Ojczulek.
Tebbe i Thorp sprawdzali swoje kołczany. Najmłodszy łucznik, Romford, szarpał Lovedaya za rękaw.
– Ja też chcę pójść – prosił.
– Zostaniesz tu, chłopcze – odparł Loveday. – Będziesz mi potrzebny. Niewykluczone, że Francuzi zejdą na plażę. Przynajmniej jeden łucznik musi nas osłaniać.
Romford naburmuszył się, ale nie narzekał.
Z plaży nadal dochodziły do nich okrzyki bólu chłopaka ze strzaskaną nogą.
Loveday odwrócił się w stronę Murawki i skinął głową.
– Powodzenia – powiedział. – Tylko wróćcie wszyscy. Pamiętajcie, co Kapitan…
Murawka przewrócił oczami. Nie miał teraz ochoty wspominać Kapitana ani niańczyć Ojczulka.
– Chodźmy – rzucił do Szkota, Ojczulka, Tebbe’a i Thorpa.
Wojownicy doczekali do przerwy w ostrzale, po czym pochyleni, ile sił w nogach pobiegli wzdłuż urwiska ku ścieżce.
Loveday, Millstone i Romford odprowadzili ich wzrokiem. Loveday przesunął dłonią po głowie, żeby wycisnąć wodę ze swoich cienkich, niesfornych włosów. To samo zrobił z brodą. Spojrzał na skały, za którymi kryli się Walijczycy.
Nigdzie jedna nie dostrzegł braci.

Murawka poprowadził grupę stromą ścieżką. Ukryci wśród wysokiej trawy czołgali się, pełzając na brzuchach jak węże. Murawka bez trudu krył się przed wzrokiem wrogów. Był niski, ubity w sobie i żylasty, z włosami ostrzyżonymi tuż przy skórze, najmniejszy spośród wojowników z Essex – od dwunastych urodzin prawie już nie urósł.
Dzieci z rodzinnej wioski nadały mu przezwisko od tycich, gryzących mrówek, które nękały je, gdy bawiły się w świąteczne dni na porośniętych wysoką trawą łąkach. Jeśli chodzi o charakter i wzrost, dokładnie przypominał te niewielkie owady: nie zauważało się go do czasu, aż swoimi ostrymi szczękami wbił się w ciało.
W miarę, jak zbliżali się do szczytu, coraz pewniejsze było, że Murawka się nie mylił. Piaszczysta, zarośnięta krzakami dróżka prowadziła na szczyt skarpy. Stanęli poniżej. Ale gdy tylko nieco unieśli głowy, byli w stanie objąć wzrokiem cały teren wokół nich.
Jednak nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Murawka na podstawie gradu pocisków i bełtów, który spadł na pierwszą falę przybijających do brzegu łodzi, uznał, że wybrzeża broni olbrzymia armia króla Filipa, odziana w jaskrawoniebieskie liberie ze złotymi liliami: rycerze dzierżący kopie, wojownicy wymachujący mieczami i ustawione w szeregi oddziały kuszników przygotowanych do ostrzelania każdego, kto był na tyle głupi, żeby – tak jak oni – wystawić głowę ponad wzniesienie.
Okazało się tymczasem, że teren w większości jest pusty. Jedynymi obrońcami, jakich dojrzeli, byli wojownicy zajmujący najwyższą część terenu, jakieś trzysta kroków na prawo od nich, którzy obsługiwali trzy wielkie katapulty i ze dwadzieścia kuszy. Byli lekkozbrojni, żaden z nich nie miał na sobie pancerza z grubych, metalowych płyt.
Francuzi odzieniem niemal nie różnili się od Psów. Ubrani byli w płaszcze z wytrzymałej tkaniny lub skóry pikowanej końskim włosiem. Tu i ówdzie dało się zauważyć nieliczne elementy zbroi kolczej. Kilku łuczników nosiło proste, otwarte hełmy.
Mieli przewagę wynikającą z zajmowanej pozycji, zauważył Murawka. Ale było ich tylko około dwudziestu, słabo przygotowanych do walki wręcz.
Murawka spojrzał na Szkota. Ten odpowiedział mu spojrzeniem. Walczyli wspólnie wystarczająco długo, aby rozumieć się bez słów.
– Niech sobie trochę potańcują – powiedział Szkot.
Obejrzeli się do tyłu. Ojczulek chichotał i przyciskał biodra do gruboziarnistego piachu ścieżki. Tebbe i Thorp czekali na rozkazy.
Murawka bezgłośnie rozkazał wszystkim ruszyć do przodu i rozstawić się między pokrywającymi nierówną powierzchnię klifu kępami kwitnących na żółto, ciernistych krzewów. Łuczników posłał na prawo, żeby zajęli pozycje na granicy zbocza. On sam, Szkot i Ojczulek poczołgali się w drugą stronę, w głąb lądu, ku ścieżce, którą przybyli Francuzi. Znaczyła ją trawa zgnieciona stopami żołnierzy i ciągniętymi katapultami.
Przykucnęli w dziurze. Murawka spojrzał na Tebbe’a i Thorpa, którzy przemknęli na swoje pozycje. Na chwilę się zatrzymał i policzył oddechy. Z plaży dochodziły wrzaski, ludzkie głosy przypominały krzyki mew.
Zaczęło mżyć. Po palącej skórę słonej, morskiej mgiełce deszcz wydał im się ciepły i odświeżający. Maleńkie kropelki rozpraszały światło słoneczne, tworząc w powietrzu barwne drobinki.
Murawka machnął na łuczników. A potem z zadowoleniem zobaczył, że zaczęli strzelać.
Tebbe i Thorp spędzili dzieciństwo w wioskach na wyspie Foulness u wybrzeży Essex, gdzie mgły, najazdy od strony morza oraz przenikliwe wschodnie wiatry wykształciły twardych ludzi. Każdy chłopiec dorastał tam z łukiem w dłoni.
Łucznicy, chronieni przez ukształtowanie terenu, byli w swoim żywiole. Stawali, umieszczali strzałę na cięciwie, naciągali, celowali i strzelali – płynnie i zadziwiająco szybko.
Najpierw namierzyli mężczyzn obsługujących katapulty. Tebbe wystrzelił pierwszy i jego strzała poszybowała ze świstem nisko nad głową Francuza. Kiedy ponownie położył się na ziemi, Thorp wycelował i wykorzystując chybiony strzał towarzysza jako punkt odniesienia, posłał strzałę prosto w pierś mężczyzny. Wojownik osunął się w tył, jakby muł kopnął go w mostek. Leżał na ziemi, a jego nogi bezwolnie drżały.
Kiedy Thorp przykucnął, Tebbe wstał, umieścił kolejną strzałę na cięciwie i ponownie strzelił. Francuscy wojownicy rozglądali się w panice dookoła, próbując zlokalizować pozycję łucznika, ale Anglicy byli zbyt szybcy. Tebbe wziął na cel drugiego z mężczyzn obsługujących katapultę, strzała wbiła mu się w gałkę oczną i wcisnęła ją w głąb czaszki.
„Dwóch poległo” – pomyślał Murawka. „Teraz zaczną tańcować”.
Kiedy Thorp i Tebbe wystrzelili dwie kolejne strzały, chybiając celu, a następnie trafili kusznika w udo i trzewia, Francuzów ogarnęło śmiertelne przerażenie. Przestali miotać bełty i kamienie w kierunku plaży i rozpaczliwie szukali schronienia.
Jeden z kuszników schował się za katapultą. Tebbe zauważył, że szykuje strzałę, i cierpliwie poczekał, aż przeciwnik wyjrzy ponad drewnianą konstrukcję machiny, żeby strzelić. Tebbe wykorzystał tę krótką chwilę, kiedy Francuz celował, uspokając oddech, i wypuścił kolejno dwie strzały. Druga z nich trafiła mężczyznę w mostek i wojownik z jękiem przewrócił się do tyłu.
Thorp wstał i przestrzelił jednemu z Francuzów gardło, gdy ten miotał się, poszukując schronienia. Druga strzała ześliznęła się po hełmie innego kusznika.
Francuzi się nawoływali.
Murawka, Szkot i Ojczulek wymienili uśmiechy.
„Teraz albo nigdy…”.
Pierwszy złamał się i wybiegł młody kusznik o rzadkich, prostych włosach i policzkach pokrytych gdzieniegdzie kępkami zarostu. W panice zeskoczył z krawędzi klifu, a biegnąc, porzucił broń.
Murawka klepnął Szkota po ramieniu.
Chłopak pędził w ich stronę. Olbrzymi Szkot podkurczył nogi i przyczaił się niczym pies atakujący niedźwiedzia.
Młody Francuz nie miał nawet szans zauważyć, skąd nadchodzi śmierć. Kiedy przebiegał, Szkot wyskoczył z kryjówki i ze wszystkich sił prawym barkiem uderzył przeciwnika w żebra. Wywrócił go na bok, po czym bez wysiłku wstał, odwrócił chłopaka twarzą do ziemi, klęknął mu na plecach, objął ramieniem głowę kusznika i wygiął ją w tył.
Rozległ się trzask łamanego karku. Ciałem chłopaka szarpnęły konwulsje przypominające szamotanie się ryby wyrzuconej na brzeg. Szkot wstał, nie myśląc już o bezpieczeństwie, i ryknął.
Trzej inni Francuzi, także uciekający przed strzałami Tebbe’a i Thorpa, stanęli jak skamieniali. Spojrzeli na Szkota, a następnie po sobie, po czym ruszyli w trzech kierunkach, biegnąc na łeb na szyję, byle tylko uciec przed olbrzymim, ognistowłosym potworem, który zastąpił im drogę.
Murawka wyskoczył z ukrycia i ruszył za nimi w pogoń. Gnał przez nierówny, piaszczysty, porośnięty trawą teren. Był coraz bliżej jednego z wojowników. Ten wykonał półobrót, wyciągając rękę, żeby odepchnąć napastnika, ale Murawka naskoczył na niego, powalił na ziemię, wydobył swój sztylet i dźgnął nim wroga cztery albo pięć razy w klatkę piersiową. Wstał, dysząc, i się rozejrzał. Szkot okładał pięściami po twarzy innego Francuza.
Nieco dalej Ojczulek przeszukiwał kusznika trafionego strzałą w brzuch. Poruszał w ranie strzałą w przód i w tył, śmiejąc się upiornie na dźwięk okrzyków bólu.
Tebbe i Thorp nie przerywali ostrzału. Thorp jednemu z biegnących mężczyzn posłał strzałę w pośladek. Tebbe innemu przebił kręgosłup i z zapartym tchem obserwował, jak ten runął na ziemię, gdy nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa.
Murawka zauważył, że strzały leciały na Francuzów również z drugiej strony klifu. Na końcu ścieżki pojawili się walijscy bracia. Stali ramię w ramię i w ciszy wypuszczali strzały w kierunku uciekających przeciwników – beznamiętnie, jakby strzelali do kaczek na młyńskim stawie.
Murawka usiadł i pozwolił sobie na uśmiech. Niech łucznicy dokończą robotę. Poczuł ciężkie stąpanie Szkota, gdy olbrzym szedł w jego stronę.
– Pięciu ludzi przeciwko dwóm tuzinom – odezwał się Szkot. – Czy kiedykolwiek wcześniej odnieśliśmy równie łatwe zwycięstwo?
Murawka pokręcił głową.
– Ale gdzie podziała się reszta? – zapytał.
Szkot wzruszył ramionami. Na twarzy miał rozmazaną krew, która wraz z deszczem i potem spływała mu po policzkach i rudej brodzie, tworząc na jej krańcach różowe krople.
– Może reszty nie ma – odparł.
Pozostawiwszy łucznikom i Ojczulkowi dalszą zabawę, mężczyźni zawrócili do ścieżki prowadzącej na plażę.
W dole ujrzeli Lovedaya, Millstone’a i Romforda gromadzących wyrzucane przez fale drewno na ognisko.
Pół mili dalej, na morzu, rosła w oczach angielska flotylla, ogromna, poruszająca się masa kog, okrętów, statków transportujących konie i mniejszych jednostek.
Ponad nimi łopotała tęcza flag herbowych i chorągwi, ubarwiając szare, poranne niebo. Galera napędzana dwunastoma parami wioseł chyżo zmierzała teraz w kierunku wybrzeża, a nad nią łopotała na wietrze chorągiew z królewskim herbem – lwami i liliami na czterech polach.
Wojownicy z Essex stali i obserwowali tę scenę. Dyszeli ciężko, a nad ich rozgrzanymi bitwą ciałami unosiła się para.
– Okręt króla Edwarda – stwierdził Murawka. – Naszego króla ominęła cała zabawa.

Rozdział drugi

Kiedy [angielska flota] zatrzymała się i zakotwiczyła u brzegu, król zszedł ze statku. Jednak gdy tylko dotknął stopą ziemi, potknął się i upadł tak, że krew trysnęła mu z nosa […]. „To bardzo dobry dla mnie znak [powiedział]. Ta ziemia tak bardzo za mną tęskni, iż chce mnie uściskać”.
Kronika Jeana Froissarta

Psy rozbiły obóz na plaży. Loveday obserwował, jak jego ludzie pracują. Trzej angielscy łucznicy i Szkot rozładowywali łódź, a Millstone z Ojczulkiem ustawiali prowizoryczną ochronę od wiatru z impregnowanego płótna i wioseł. Kiedy schronienie było gotowe, usiedli z wyciągniętymi nogami wokół ogniska i próbowali wysuszyć przemoczoną odzież. Małomówni Walijczycy w odległości pięciu jardów od nich rozpalili własne ognisko. Z ognia unosił się przyjemny, słonawy zapach dymu, który łaskotał gardło Lovedaya.
Loveday przez moment poczuł się jak u siebie i wyjął z tobołka figurkę z kości wołu. Rzeźbienia nauczył się w dzieciństwie i oddawał się temu zajęciu dla własnej przyjemności – i aby ćwiczyć posługiwanie się nożem. Przez te wszystkie lata zrobił setki figurek. Po ukończeniu zwykle je wyrzucał.
Zauważył, że najmłodszy łucznik, Romford, przygląda się jego pracy.
– Kto to jest? – zapytał.
Loveday uśmiechnął się, bo chłopak miał wzrok prawdziwego łucznika. Figurka nie była większa od kciuka, a jednak ten przez dym dojrzał, że to ludzka postać.
– Święty – odparł. – Kobieta. Chyba. Może święta Marta.
– Kim on była?
– Zrobiła coś dla Chrystusa. – Loveday wzruszył ramionami. – Nie pamiętam już co. Po prostu lubię rzeźbić. Takie przyzwyczajenie.
Romford skinął, jakby rozumiał, o co chodzi.
Cofająca się z odpływem woda odsłoniła nierówny piach i płytkie sadzawki, które w popołudniowym słońcu lśniły jak wypolerowane szkło. W miejscach, gdzie ludzie polegli, teraz widać było ciemniejsze plamy. Ciała przeciągnięto za nogi, by księża je pobłogosławili, a towarzysze broni pochowali. Loveday pomyślał o członkach swojej drużyny, którzy w ciągu lat walki trafili do ziemi. Bezbronny Peter, którego siwe włosy przypominały grzywę. Garvie. Żyd Mędrzec.
A także o tym, którego nie pochowano. O Kapitanie.
Przegnał te myśli i ukazujące się mu twarze. Jego towarzysze uważali, że mówienie o zmarłych przynosi pecha. Wiedział o tym, więc ponownie skupił się na obserwowaniu plaży.
Setki łódek kursowały między brzegiem a kogami na morzu. Wioślarze kołysali się na falach. Na brzeg wychodzili cierpiący od choroby morskiej wojownicy: rycerze i zbrojni, walijscy łucznicy i włócznicy z północy oraz rzesze piechurów – chłopów wyposażonych we wszelkiego rodzaju broń: krótkie miecze i sztylety, maczugi i pałki, siekiery i kosy. Na horyzoncie pojawiły się kolejne transportowce. Można było odnieść wrażenie, że cała Anglia zamierza wylądować na tej długiej, błotnistej plaży. Godzina po godzinie brzeg zapełniał się długimi łukami wykonanymi z jesionu, leszczyny, wiązu i cisu, skrzyniami strzał, zapasowymi częściami zbroi, zwojami lin i łańcuchami, baryłkami wypełnionymi ziarnem, mąką, wieprzowiną, solonymi rybami i piwem. Setkami koni, które uwolnione po dniach spędzonych na morzu, rżały i galopowały po piasku. Pasterze i podkuchenni spędzali na brzeg zwierzęta przeznaczone dla króla i arystokratów. W drewnianych klatkach gdakały kurczęta i gęgały gęsi. Wieprze próbowały uciec świniopasom, którzy obrzucali je przekleństwami i obijali ich włochate boki kijaszkami.
Przede wszystkim jednak plażę zapełniali mężczyźni. Setki, tysiące mężczyzn mówiących akcentami i dialektami ze wszystkich zakątków Anglii i Walii. Jedni mieli ze sobą tobołki, inni podróżowali z pustymi rękami, jakby przed chwilą wyszli z rodzinnej wioski w poszukiwaniu zagubionej owcy. Twarze niektórych były wypoczęte i wyrażały bezkresne zdumienie trudnym do pojęcia faktem, że postawili nogę w obcym królestwie, lecz w większości były to twarze brutalnych, zaprawionych w boju wędrownych awanturników. Ludzi takich jak Psy z Essex, zarabiających na życie siłą ramion, sprytem i bronią. Czasem zajmujących się grabieżami, a innym razem biorących udział w wojnach prowadzonych przez królów.
Zawsze poszukujących zajęcia. Zawsze rwących się do walki.
– Znacznie łatwiej im się dobija do tego cholernego brzegu niż nam – zauważył Murawka, który podążał wzrokiem za spojrzeniem Lovedaya, szturchając patykiem żarzące się węgle w ognisku.
– Och, zamknij się. Przednio się ubawiłeś – żachnął się Szkot, przesuwając palcami po włosach i brodzie. Wyczesywał w ten sposób drobinki stwardniałego brudu.
– Może i tak – odburknął Murawka. – Nie narzekam. W gruncie rzeczy jeśli tak miało być, to ja z tym nie mam żadnego problemu. Licząc od jutra, dostaniemy żołd za trzydzieści osiem dni. Wolę spędzić je na toczeniu łatwych niż trudnych walk.
Żaden z Psów nie był lepszy od Murawki w odliczaniu zakontraktowanych dni.
Ojczulek łypnął chytrze.
– Pieprzone francuskie tchórze nie chcą stanąć do walki. Popędzili ukryć swoje pieniądze i córki – powiedział. – Sami się przekonamy. Wyniuchamy je.
Przyłożył do warg dwa palce i wystawił między nie język.
Loveday uchwycił spojrzenie Millstone’a, który pokręcił głową i zapatrzył się w ogień. Nie lubił takiej gadaniny. Loveday go rozumiał. Był świadom, że Ojczulek stał się niebezpieczny. Swego czasu wojowniczy ksiądz należał do najprzedniejszych wojowników. Kiedy piętnaście wiosen temu porzucił swoją parafię zrujnowaną przez głód i skorumpowanych biskupów i zaczął pełnić obowiązki duszpasterza Psów z Essex, a niekiedy pomagał im w ich służbie wojennej, był twardy, bystry i czujny. Ostatnio jednak wiek i nadmiar piwa sprawiły, że jego dusza się wynaturzyła. Teraz często bywał niebezpieczny dla wszystkich wkoło, zarówno wrogów, jak i przyjaciół.
Mimo wszystko pozostawał jednym z nich. I dla Lovedaya tylko to się liczyło.
Zauważywszy, że nastrój się zwarzył, Loveday zmienił temat i przemówił do całej drużyny:
– Żaden z nas przynajmniej nie upadł gębą w piach.
Wcześniej obserwowali dobijanie do brzegu króla Edwarda i jego dowódców. Galera, którą przypłynęli król i jego najstarszy syn, książę Walii, była elegancka i szybka, napędzana przez najlepszych wioślarzy w królewskich liberiach. Doszło jednak do komicznej sytuacji, kiedy Edward wywrócił się, pokonując płyciznę dzielącą go od lądu.
Tuż za władcą wyrosła ogromna fala i król straciwszy grunt pod nogami, osunął się do wody. Królewscy rycerze szybko pomogli mu wstać. Książę trzymał się z tyłu i wydawał się rozbawiony tym incydentem. Na plaży nie milkły komentarze.
– Wyobrażasz sobie, że temu cholernemu głupcowi poszła krew z nosa? – wymamrotał Szkot. – Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, nie jest to dobra wróżba.
– Bogu dzięki, nikt twojego zdania nie jest ciekaw – odparł Murawka. – W każdym razie nie w pobliżu króla. Na twoim miejscu trzymałbym się od niego z daleka. Wystarczy, że rzuci okiem na twoją rudą brodę, a będziesz wisiał.
– Niby za co?
– Za to, że jesteś grubym, pieprzonym Szkotem, który nie mył włosów od czasów Williama Wallace’a. Właśnie za to. Większość twoich pobratymców walczy po stronie Francuzów, co czyni z ciebie wroga, gdy tylko otworzysz usta.
Loveday wyszczerzył zęby. Murawka i Szkot potrafili tak sobie docinać przez cały dzień. I często to robili.
– A co z jego synem? – zapytał Romford.
Loveday znów spojrzał na najmłodszego ze swoich ludzi. Szesnastoletni Romford składał się z samych mięśni i kości, miał białe, wciąż jeszcze mocne i pełne uzębienie, płową, miękką, rzadką brodę tworzącą dziwne placki pod wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Może i bywał nieśmiały i niezdarny, ale Loveday jeszcze nie widział, żeby wpadł w panikę albo się czymś zamartwiał. Chłopak siedział obok Millstone’a – tych dwóch tworzyło osobliwą parę: posiwiały kamieniarz miał skórę ogorzałą niczym Saracen i sztywne włosy, skręcone w sprężynki. Przy nim Romford wyglądał jak anioł.
– Książę urodził się w tym samym roku, co ty, prawda? – Loveday zapytał chłopca.
– Zgadza się – odparł Romford z dumą. – A teraz jest rycerzem. Został pasowany na plaży z okazji swojej pierwszej kampanii wojennej. Edward, książę Walii.
– A czym to czyni ciebie? – zapytał Ojczulek
– Mnie? Ja jestem księciem, który wali prosto do celu.
Romford zamarkował naciąganie łuku i luzowanie cięciwy. Niewidzialna strzała trafiła Ojczulka prosto w serce.
Ojczulek ścisnął jedną dziurkę od nosa i wydmuchał na piach lepką grudkę brązowych smarków, po czym wytarł nos rękawem.
– Skoro marzy ci się postrzelenie mnie, chłopcze, uduszę cię w nocy, kiedy będziesz spał – powiedział.
Romford uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Tebbe i Thorp zachichotali. Ojczulek spiorunował ich wzrokiem.
Na plaży, z miejsca w pobliżu dużych, ozdobnych namiotów królewskich zwanych pawilonami, rozległ się krótki dźwięk trąbek. Loveday zerwał się na równe nogi. Włożył figurkę świętej Marty do tobołka, nóż do pochwy i kiwnął w stronę Millstone’a.
– Czas na rozkazy – powiedział. – Chodźmy odszukać sir Roberta.

Odnalezienie pawilonu sir Roberta zabrało im sporo czasu, bo plaża miała co najmniej dwie mile długości i panował tam niemiłosierny tłok. Popołudniowa mżawka minęła i teraz słońce ogrzewało piasek. Nowi ludzie nadal dobijali do brzegu i rozładowywali się, a wiele wcześniej przybyłych drużyn rozbiło już obozy, w których spędzali czas na piciu, śpiewaniu i radowaniu się szczęśliwym zakończeniem podróży przez morze. Wojownicy przechwalali się swoimi przygodami i buńczucznie zapowiadali przerażenie, jakie niebawem ogarnie Francuzów.
Loveday i Millstone krążyli między grupkami. Przekraczali strumyki uryny spływające z wydm ku morzu. Próbowali unikać królewskich strażników, którzy tylko czekali, żeby niezajętych niczym ludzi zapędzić do noszenia pakunków.
Za pierwszym razem nie zauważyli namiotu sir Roberta i musieli zawrócić, żeby go znaleźć. Kiedy wreszcie dotarli, okazało się, że odprawa już się zaczęła. Po cichu stanęli z tyłu grupy około dwudziestu mężczyzn zebranych wokół tęgiego rycerza z Essex, który zaoferował żołd wszystkim sprawnym, doświadczonym wojownikom, kiedy wczesną wiosną odpowiedzieli na jego wezwanie związane z ogłoszonymi przez króla ekscytującymi planami najazdu na Francję.
Sir Robert przemawiał monotonnym tonem.
– Przede wszystkim muszę podkreślić – mówił możny o purpurowej twarzy, nosie zniekształconym piciem i świńskich, połyskujących oczkach – że król zakazuje łupienia i krzywdzenia zwykłych mieszkańców tych ziem. Wypłata waszego żołdu za czterdzieści dni jest uzależniona od spełnienia tego warunku. Król zgłasza pretensje do francuskiej korony, do której uzurpuje sobie prawo jego wiarołomny kuzyn Filip. To oznacza, że mieszkańcy tych ziem są poddanymi naszego króla, a my jesteśmy tu, żeby ich wyzwolić, a nie prześladować. Stanowisko króla w tej sprawie jest jednoznaczne. A to oznacza, że, że, że…
Loveday wziął głęboki oddech. Rozejrzał się po zebranych wojownikach. Wyglądało na to, że byli równie znudzeni i zniecierpliwieni jak on.
Głos zabrał mężczyzna stojący obok Millstone’a. Był chudy jak patyk, kościsty i jakieś dziesięć lat młodszy od Lovedaya. Miał włosy koloru piasku, zmarszczone brwi, a na podłużnej twarzy zarost przystrzyżony w wąsy. W jego oczach widniała arogancja.
– To w końcu to jest wojna czy nie? – zapytał. – Przypłynęliśmy tu, żeby walczyć? Czy żeby wysłuchiwać spowiedzi, podcierać ludziom tyłki i pomagać przy żniwach? – Mówił z wyraźnym akcentem, wskazującym, że pochodzi z miejsca oddalonego od Essex. Gdzieś z Anglii Wschodniej. – Jeszcze dziś o świcie mieliśmy wbijać im włócznie w dupy i odcinać cycki ich kobietom.
Zebrani zaszurali stopami po piasku. Policzki sir Roberta zmieniły barwę i z purpurowych stały się fioletowe.
– Stanowisko króla w tej kwestii jest jednoznaczne – powtórzył. – Bardzo jednoznaczne. To są…
Millstone wpatrywał się w chudzielca, który dokończył za sir Roberta:
– Jego poddani. I jego rozkazy. Już to słyszeliśmy. Powiem zatem moim ludziom, żeby drzewca broni wykorzystali jako drewno na opał i zaczęli zbierać polne kwiaty na bukieciki.
Sir Robert starał się nie zwracać uwagi na tę bezczelność.
– Pozostaniemy na tej plaży do czasu, aż statki zostaną rozładowane. Jego Wysokość król będzie dowodził z La Hougue. Stoi tam wspaniały dwór, który nadaje się na jego rezydencję. – Sir Robert beztrosko wskazał cypel, gdzie Psy z Essex niedawno wybiły w pień zbrojnych obsługujących katapulty. – Ja sam spodziewam się regularnie go widywać, gdyż oczywiście należę do jego najbardziej zaufanych doradców.
Millstone nadał wbijał spojrzenie w swojego sąsiada. Twardo. Nieustępliwie.
Nie sposób było tego nie zauważyć, więc ten po kilku sekundach odwrócił się w stronę Millstone’a. O głowę przerastał przygarbionego kamieniarza. Obrzucił go wzrokiem.
– Czego, do cholery, tak się na mnie gapisz?
Millstone się nie poruszył. Nie mrugnął. Nie odezwał. Tylko dalej się w niego wpatrywał.
Sir Robert zamilkł, kiedy zorientował się, że w grupie coś się dzieje.
– Panowie, nalegam, czy moglibyście…
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wojownik powtórzył powoli, z wrogością w głosie:
– Czego, do cholery, tak się na mnie gapisz?
Millstone ani mrugnął. Loveday poczuł napięcie w barku. Nóż zostawił w tobołku. Krótki miecz przy ognisku. Powoli zacisnął pięści opuszczonych dłoni. Inny mężczyzna z Anglii Wschodniej, z blizną w kształcie litery M na czole, również stanął naprzeciw Millstone’a.
Nikt inny z grupy się nie ruszył.
– Panowie, muszę was prosić… – odezwał się sir Robert.
Wtedy Millstone przemówił spokojnym i wyważonym tonem:
– Próbuję słuchać tego, co mówi sir Robert – zaczął. – Miałem nadzieję, że się zamkniesz.
Wojownik pochylił się i spojrzał Millstone’owi prosto w twarz. Ich nosy niemal się dotknęły. Uśmiechnął się szyderczo.
– A ja mam nadzieję, że podejdziesz później do mojego ogniska i zrobisz dobrze każdemu z moich ludzi – odparł. – Tylko wcześniej włóż ładne ciuszki.
Millstone odwzajemnił uśmiech.
– Jestem dla ciebie trochę za stary.
Loveday wstrzymał oddech. Rzucił okiem na twarz chudzielca i to mu wystarczyło, żeby odgadnąć jego zamiary. Mężczyzna cofnął prawą stopę i lekko odchylił głowę.
Ale Millstone też to zauważył. Kiedy wojownik wysunął głowę do przodu, żeby uderzyć czołem w grzbiet jego nosa, kamieniarz obrócił się na lewej nodze, odchylił w bok i zszedł napastnikowi z drogi.
Gdy mężczyzna zadał cios głową do przodu i w dół, trafił w próżnię. Natomiast impet ataku sprawił, że stracił równowagę i walnął twarzą w piach. Zebrani ryknęli śmiechem i zaczęli klaskać.
Towarzysz chudzielca, ten z piętnem na twarzy, sięgnął dłonią do pasa. Loveday szybko wystąpił na przód, położył rękę na piersi mężczyzny i ostrzegł:
– Nie.
Chudzielec usiadł na piachu, a na jego twarzy odmalowała się wściekłość. Z nosa kapała mu krew i barwiła jego wąsy na czerwono.
Millstone znowu się do niego uśmiechnął.
– Najpierw król, a teraz ty.
Sir Robert, jęcząc, zaczął przeciskać się przez grupę w towarzystwie idącego za nim zbrojnego, który jednakowoż miał na sobie tylko pikowany kubrak. Lecz jego imponująca postać wystarczyła, aby Millstone i Loveday cofnęli się o dwa kroki, wojownik z piętnem oddalił się, a siedzący na piachu zrezygnował z dalszej bójki.
– Shaw – odezwał się rozwścieczony sir Robert. – Co to ma być?
Shaw obrzucił Millstone’a ponurym spojrzeniem.
– Nic, sir Robercie – odparł.
Możny sapnął głośno przez nos.
– No właśnie. Nic. – Odwrócił się do Millstone’a i Lovedaya. – A wy, ludzie z Essex?
Kamieniarz uniósł ręce w przepraszającym geście.
– Nie chcieliśmy robić kłopotów, panie – odezwał się Loveday. Wyciągnął dłoń do Shawa, żeby pomóc mu wstać. Ten tylko na nią spojrzał. Splunął krwią i śliną, która wsiąkła w piach. Loveday cofnął rękę.
Sir Robert rozejrzał się po zebranych.
– Takie zachowanie nie będzie tolerowane i niech to będzie ostatni raz. – Odchrząknął, strzepnął kilka ziaren piasku z rękawów swojej pikowanej tuniki, po czym wrócił do odprawy: – La Hougue jest obecnie zabezpieczona i szykuje się królewską kwaterę. Piwo i mięso zostaną wam dostarczone przez zachodem słońca. Powiedziano mi, że są najwyższej jakości.
Rozległo się kilka przytłumionych śmiechów.
– Tymczasem rozbijemy obóz – ciągnął sir Robert. – Pamiętajcie, jesteśmy tu, żeby chronić królewskich poddanych. Niech Bóg was błogosławi. Za dwa dni, po porannej mszy, spotkamy się w tym samym miejscu. Teraz życzę wam dobrej nocy.
Sir Robert opuścił grupę i udał się do swojego pawilonu. Millstone i Loveday zaczęli się przeciskać przez tłum, w stronę ogniska rozpalonego przez Psy.
– Co to miało być? – zapytał Loveday. Millstone patrzył przed siebie i unikał jego wzroku. Loveday go szturchnął. – No?
Millstone wzruszył ramionami. Powoli pokręcił głową.
– Sam nie wiem. Coś mi się w nim nie podoba.
– Co? Dlaczego? Kto to jest?
– Nie wiem – odpowiedział Millstone. – Może się mylę. To było tylko przeczucie. Nic więcej. Ale teraz już sprawa jest jasna.
– Co jest jasne?
– Czego możemy się po nim spodziewać.

Psy dostrzegły na klifie płomienie migoczące w mroku.
Szkot doglądał garnków, w których podgrzewała się potrawka z fasoli z ziołami i piwem oraz przypiekała skórka łykowatego jak podeszwa kawałka solonej wieprzowiny, który Tebbe i Thorp dostali w siedzibie kwatermistrza na odległym krańcu plaży. Walijczycy nałapali krabów przy skałach i żywcem gotowali je w wodzie morskiej.
Na całej plaży wojownicy gotowali podobne posiłki. Na brzegu rycerze ćwiczyli wierzchowce po długiej podróży i galopowali po piachu. Wieczór był ciepły i przyjemny, od morza szła lekka bryza, przynosząc świeże powietrze i zabierając ze sobą przykre zapachy ludzi i zwierząt.
Za wzgórzami zaczęły jednak płonąć domy. Istniały, jak się zdawało, trzy, może cztery źródła dymu, który tworzył na niebie oleiste, czarne plamy. Płonąca strzecha uwalniała brud od miesięcy oblepiający słomę na dachu.
Loveday spojrzał w stronę zachodzącego słońca i ujrzał płomienie.
– Nie do wszystkich dotarł królewski rozkaz – stwierdził.
Obok niego stał Murawka, osłaniając przedramieniem oczy od późnopopołudniowego blasku.
– Jestem pewien, że rozkaz do nich dotarł – odrzekł. – Po prostu mieli go gdzieś.
Kiedy zasiedli do jedzenia, zrobiło się już niemal ciemno i zapłonęły pochodnie. Wszyscy ucichli. Loveday wyczuwał panujące wśród nich milczące napięcie. Zasmakowali krwi i poczuli ukłucie ekscytacji wynikające z bliskości śmierci. Niektórzy z nich chcieli czegoś więcej. Ojczulek na piachu rysował koniuszkiem noża pięcioramienne gwiazdy. Millstone i Szkot w skupieniu wpatrywali się w swoje drewniane miski z fasolą. Murawka uparcie gapił się w ognisko, a Romford łypał na starszych wojowników.
Loveday odezwał się pierwszy, żeby zwolnić pozostałych z tego obowiązku.
– Dzisiejszej nocy będziemy tu obozować – powiedział. – To nie jest rozkaz ani króla, ani sir Roberta, tylko mój. Będziemy tutaj obozować. Przed nami daleka droga do Paryża. Każdy z nas będzie miał jeszcze wiele okazji.
Ojczulek wbił gwałtownie sztylet w piach. Oddalił się do miejsca, gdzie przygotował sobie legowisko i okrył kocem ramiona. Coś do siebie mruczał. Loveday nie zwrócił na niego uwagi.
– Francuzi mogą tej nocy znów się zjawić – stwierdził. – Zapewne nie wrócą, ale musimy być na to przygotowani.
Rzucił okiem na Millstone’a, ale nie poruszył tematu Shawa i wojowników z Anglii Wschodniej. Ustalił tylko kolejność wart.
– Pierwszą zmianę biorą Millstone i Romford. Drugą Tebbe i Thorp. Trzecią Murawka i Ojczulek. Murawko, obudź mnie przed świtem.
A potem powtórzył, jakby istniała potrzeba podkreślenia tego:
– Dziś w nocy będziemy tutaj obozować.
Wojownicy poszli się położyć. Wkrótce większość z nich chrapała. Romford i Millstone usiedli razem przy ognisku. Kamieniarz swoim miękkim, łagodnym głosem opowiadał chłopakowi stare historie. Dwóch spośród Psów jednak brakowało.
Walijczycy zniknęli. Tam, gdzie siedzieli, znajdował się tylko stos połamanych krabich pancerzy.

Tuż przed świtem Murawka potrząsnął Lovedayem, żeby go obudzić.
Dowódca ucieszył się, że przerwano mu sen. Śniło mu się, że bierze udział w pogrzebie na dworze królewskim, stoi pośród żałobników i jest świadkiem wnoszenia trumny – niewielkiej, wspartej na ramionach sześciu szlochających niewiast.
Ceremonią kierował król, który miał podbite, zapadnięte oczy i z nosa kapała mu krew. Był to przerażający widok. Co gorsza, Loveday wiedział, że kobieta w trumnie jest matką dźwigających ją sześciu niewiast. A także, że była kimś, kogo kochał.
Kimś, o kim nie chciał myśleć. Czyjego imienia od dawna już nie wymawiał.
Nie tutaj, nie teraz. Nigdy.
Loveday więc usiadł i przyjaźnie poklepał Murawkę po ramieniu, przeciągnął się, zdrętwiały po godzinach spędzonych na ziemi, i spojrzał na przyjaciela. Murawka układał się w swoim legowisku. Ojczulek, który był z nim na warcie, już chrapał w najlepsze.
Po zmianie Loveday podszedł do ogniska, w którym żarzyły się tylko przygasające węgle. Delikatnie dmuchnął w popiół, żeby sprawdzić, czy jeszcze jest gorący, a potem rzucił okiem na tył plaży, szukając czegoś, co pozwoliłoby mu ponownie rozniecić ognisko, aby można było przygotować ciepłe śniadanie.
Zanim jednak zdążył zrobić kilka kroków, zobaczył sześć czy siedem wiązek naciętego drewna ułożonych wzdłuż obozowiska.
Zagapił się na nie przez moment.
Nie słyszał jeszcze, aby królewscy kwatermistrzowie rozdawali drewno na opał. Powiedziano mu, że wojownicy mają samodzielnie je zdobyć na plaży. Rzucił okiem na Murawkę i Ojczulka. Obaj głęboko spali, jakby tej nocy był to ich pierwszy odpoczynek.
Spojrzał w głąb lądu, na okolicę. Tylko strużki dymu na niebie wskazywały, gdzie stały domy, które podpalono zeszłego wieczoru. Loveday zastanawiał się, skąd mogły się wziąć wiązki drewna i kto przyniósł je do obozu, kiedy on śnił o kobietach i trumnie.
Ktoś nie posłuchał rozkazu. Na chwilę wezbrał w nim gniew. Powinien wrzucić wiązki do morza.
Nie zrobił tego jednak. Rano zapanował przenikliwy chłód i Loveday wiedział, że wkrótce poczuje się zmarznięty i głodny. Wziął wiązkę drewna i przeciął nożem sznurek, którym była związana. Drewno było dobre, szczapy pochodziły z porządnie sezonowanych pni i zostały porąbane na cienkie, równej długości kawałki. Okorowane. Suche. Świeże.
Loveday ułożył je w piramidkę wokół węgli, uklęknął obok i zaczął delikatnie dmuchać do czasu, aż pojawiły się płomienie i świeży opał się zajął. Nie przerywał dmuchania – łagodny strumień powietrza stopniowo doprowadził do ożywienia ognia. Potem powoli dokładał kolejne polana. Wkrótce drewno zaczęło trzaskać. Loveday przyciągnął dwie belki wzięte przez jego ludzi z wraku, w którym schronili się po zajęciu brzegu. Nawet nie zauważył, kiedy pojawiły się płomienie i ognisko się rozbuchało.
Usiadł obok ognia ze skrzyżowanymi nogami. Okrył ramiona kocem i objął wzrokiem grupę śpiących Anglików oraz dwóch Walijczyków, którzy wrócili do obozu. Przyjrzał się śpiącym braciom i z ulgą stwierdził, że to oni musieli ukraść drewno.
Ta myśl go uspokoiła. Nie zrozumieli jego rozkazów. Zrobili to, co uznali za dobre dla oddziału. Wyciągnął figurkę świętej Marty i zaczął rzeźbić jej bok, próbując uformować prawą rękę.
Podczas pracy wrócił myślami do swojej pierwszej kampanii. Dzikich nizin szkockich. Wtedy też przeprowadzili szturm na morski brzeg zatoki, w miejscu nazywanym Kinghorn. Było to znacznie skromniejsze przedsięwzięcie. Brał w nim udział jako piechur, wznoszący wraz z innymi okrzyki z morza pod gradem strzał.
Spojrzał na Szkota, który teraz leżał po drugiej stronie ogniska, oddychając spokojnie przez brudny kołtun swojej brody. Walczyli wtedy po przeciwnych stronach, choć dowiedział się o tym znacznie później. Loveday na chwilę dał się całkowicie opanować wspomnieniom. Niezliczona ilość mężczyzn stłoczonych w jednym miejscu. Przedbitewny smród, bowiem zaprawieni w boju wojownicy sikali i załatwiali się tam, gdzie stali – opanowani przez emocje w najmniejszym stopniu nie dbali o przyzwoitość. Na rozkaz ruszyli naprzód. Parli do natarcia. Nad nimi rozlegał się śmiercionośny świst strzał. Kwik koni, które przez powbijane w nie strzały upodobniły się do jeży. Nacieranie i cofanie się dwóch armii złożonych z ciasnych rzędów wojowników, choć większość nie była w stanie nawet zamachnąć się mieczem czy pałką. Jednakże zwierzęca energia opanowała każdego z biorących w bitwie mężczyzn i pchała ich w kierunku linii frontu. Obłąkańcze pragnienie doprowadzenia do kontaktu broni z ciałem. Pozbawiania życia. Zabijania. I przeżycia. Straszliwa ostatnia faza bitwy, kiedy szkoccy rycerze zaczęli spadać jeden na drugiego, a konie tratowały ludzi unieruchomionych w zbrojach.
To była pierwsza bitwa, w której Loveday wziął udział. Nie zadał nikomu ani jednego ciosu. Ale zszedł z pola w stanie ekstazy.
Od tamtego dnia był świadkiem wielu bitew. Każda była inna, ale wszystkie stawały się kolejną wersję tego samego starcia. I każdą poprzedzało to, co czekało na nich teraz – marsz. Długie okresy nudy. Gotowanie, układanie chrustu na ognisko. Plądrowanie miasteczek. Ataki na cywilów. Grabienie żywności. Otrzymywanie rozkazów od takich głupców jak sir Robert, ostatni członek długiej linii rycerzy z Essex o tym imieniu, których jedynym celem było płacenie gorzej urodzonym za pracę w posiadłości i ryzykowanie życiem na wojnach w nadziei, że dzięki temu Le Straungesowie zyskają przychylność możnych i królów.
Drewno w ognisku trzasnęło. Jedna z belek, którą Loveday przyciągnął, złamała się na pół. Płomienie podskakiwały. Loveday wziął patyk, pochylił się i poprzesuwał kawałki drewna, żeby ogień równo się palił. Zaczynało świtać. Pierwsze promienie światła były mocne i czyste, a gorąc idący od ogniska sprawiał, że zdawały się migotać. Loveday spojrzał poprzez drgające powietrze na sylwetki towarzyszy. Śpiącego bez ruchu Romforda z lekko uchylonymi ustami. Millstone’a cicho mamroczącego coś do siebie. I Ojczulka, który przewrócił się na drugi bok, jakby poczuł ciężar spojrzenia dowódcy.
Po czym otworzył szeroko oczy. Spojrzał za siebie.
Wykrzywił usta w sarkastycznym uśmiechu. I mrugnął jednym okiem do Lovedaya.

 
Wesprzyj nas