Książka Dariusza Kalińskiego przedstawia historię powstania oddziałów specjalnych w armii brytyjskiej na początku II wojny światowej oraz wojenny szlak polskiej kompanii komandosów, sformowanej początkowo jako pododdział armii brytyjskiej No. 6 Troop w ramach No. 10 Inter-Allied Commando, pierwszego elitarnego polskiego oddziału specjalnego.


Największa, ale najmniej znana ze wszystkich elitarnych brytyjskich jednostek szturmowych komandosów z czasów II Wojny, No. 10 Inter-Allied Commando, została utworzona spośród ochotników z wielu krajów, którzy uciekli do Wielkiej Brytanii, aby kontynuować walkę po tym, jak ich własne kraje znalazły się pod okupacją niemiecką. Znaleźli się w niej między innymi Holendrzy, Belgowie, Francuzi, Norwegowie, Duńczycy, Żydzi, a nawet niemieccy i austriaccy uchodźcy przed nazizmem. Nie zabrakło także Polaków.

Ta jednostka, prekursor powojennych oddziałów „specjalsów” była jedną z najbardziej unikalnych jednostek bojowych w czasie II wojny światowej. Żołnierze walczący w jej ramach stanowili elitę armii sił sojuszniczych, znakomicie wyszkoleni, przygotowani do działań w warunkach nietypowych i ekstremalnych, zdobyli zasłużoną reputację dzięki swoim umiejętnościom i dokonaniom na polu walki. Komandosi brali udział w odważnych rajdach, misjach wywiadowczych i konwencjonalnych bitwach piechoty w północno-zachodniej Europie oraz w północnej Afryce i na froncie włoskim.

Pierwszymi żołnierzami przydzielonymi do No. 10 Commando byli Francuzi, a po nich szybko dołączyli żołnierze polscy, którzy różnymi drogami dotarli do Wielkiej Brytanii po klęsce wrześniowej, a potem upadku Belgii, Holandii i Francji. To oni tworzyli No. 6 Troop, polski pododdział komandosów, który pod tą nazwą występował od 10 października 1942 do 4 kwietnia 1944, a w okresie od 20 września 1942 do 9 października 1942 i od 4 kwietnia 1944 do 15 sierpnia 1944 pododdział ten nosił nazwę 1 Samodzielna Kompania Commando. I to właśnie na historii tej jednostki skupił swoją uwagę autor książki.

Dariusz Kaliński korzystając z licznych materiałów z archiwów polskich i brytyjskich, a także wspomnień komandosów, przedstawia historię i genezę powstania formacji brytyjskich komandosów, przybliża ich niektóre akcje bojowe oraz opisuje tworzenie Komanda Nr 10 i formowanie polskiej 1 Samodzielnej Kompanii Commando. Autor przytacza opisy rekrutacji do oddziału, morderczych szkoleń obejmujących umiejętności nie tylko standardowej walki ale także wiedzę o materiałach wybuchowych, działaniach w terenie w każdych warunkach, kamuflażu, walkach ulicznych, orientacji w terenie czy mistrzowskiego użycia noża. Jako że w trakcie rekrutacji do oddziału wybierano najlepszych żołnierzy, wykształconych i inteligentnych, o szczególnych umiejętnościach i cechach psycho-fizycznych, w efekcie komandosi po kilkumiesięcznych treningu byli zdecydowanie najlepiej wyszkoloną grupą w armii brytyjskiej.

Szczegółowe opisy bitew i akcji specjalnych, pokazanych także z perspektywy pojedynczego żołnierza, na pewno będą interesujące dla miłośników militariów i wojskowości.

Po opisach szkoleń i pierwszych akcji treningowych Kaliński szczegółowo przedstawia szlak bojowy polskich komandosów, jako samodzielnej jednostki a później walki tej formacji we Włoszech w ramach 2 Korpusu Polskiego, aż do przekształcenia jej w 2 Batalion Komandosów Zmotoryzowanych. Końcowe rozdziały to losy oddziału i pojedynczych żołnierzy po zakończeniu wojny – służba po kapitulacji Włoch, dylematy związane z powrotem do nowej Polski lub emigracją, problemy byłych żołnierzy z zaadoptowaniem się w nowej powojennej rzeczywistości, wreszcie formalne rozwiązanie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

Kaliński prezentuje sylwetki wybitnych żołnierzy Commanda, choćby zasłużonego długoletniego dowódcy Władysława Smrokowskiego, przedwojennego oficera Strzelców Podhalańskich, czyli elitarnej piechoty górskiej Wojska Polskiego. Jego doświadczenie w działaniach w trudnym terenie górskim, w kiepskich warunkach pogodowych i wyszkolenie narciarskie, umiejętność organizowania harmonogramu szkoleń przyszłych komandosów było bezcenne dla jednostki.

książka przynosi dużo wiedzy o mało znanych szerszemu gronu odbiorców faktach dotyczących działań polskich komandosów w czasie II Wojny Światowej

Autor przedstawia mniej znane i te dobrze znane potyczki, akcje dywersyjne i bitwy, w których brali udział komandosi – walki nad rzeką Sangro, potyczka z przeważającymi siłami niemieckich strzelców alpejskich pod włoską górską wioską Pescopennataro, ofensywa 5. Armii USA przez rzekę Garigliano, bitwa o Ankonę, dwie bitwy o Monte Cassino (z czterech ogółem) czy też ostatnia bitwa, w której wzięli udział komandosi we Włoszech, już jako batalion zmotoryzowany w strukturze 2. Brygady Pancernej, zwycięska dla Polaków bitwa o Bolonię. „Komandosi zmotoryzowani swoją postawą w boju udowodnili, że są świetnie i wszechstronnie wyszkoleni, z powodzeniem realizując zadania zarówno typowej piechoty zmotoryzowanej, jak i oddziału szturmowego, prowadząc rozpoznanie, natarcie oraz stanowiąc ubezpieczenie wozów bojowych” – podsumowuje kampanię włoską Kaliński.

2. Batalion Komandosów Zmotoryzowanych stacjonował na terenie Włoch jeszcze przez rok po wojnie, wycofano go do Wielkiej Brytanii w lecie 1946 roku. Zaś historia pierwszego elitarnego polskiego oddziału specjalnego zakończyła się 21 lipca 1947 roku ostatecznym rozwiązaniem 2. Batalionu Komandosów Zmotoryzowanych.

Szczegółowe opisy bitew i akcji specjalnych, pokazanych także z perspektywy pojedynczego żołnierza, na pewno będą interesujące dla miłośników militariów i wojskowości. Natomiast dla pozostałych czytelników książka przynosi dużo wiedzy o mało znanych szerszemu gronu odbiorców faktach dotyczących działań polskich komandosów, brawurowych akcji czy życia kompanii w czasie wolnym – i tu nie brakuje szczypty humoru, ciekawostek i anegdot, które przytacza Kaliński. Choćby taką: Dlaczego kapral Franciszek Słysz wygarnął cały magazynek w spiżową postać brytyjskiego męża stanu Lloyda George’a stojącą przed zamkiem w Caernarvon i jak to się skończyło? Nikodem Maraszkiewicz

Dariusz Kaliński, Awanturnicy i bohaterowie. Wojennym szlakiem polskiej „kompanii braci” – 1. Samodzielnej Kompanii Commando, Wydawnictwo Znak Horyzont, Premiera: 15 maja 2024
 
 

Dariusz Kaliński
Awanturnicy i bohaterowie. Wojennym szlakiem polskiej „kompanii braci” – 1. Samodzielnej Kompanii Commando
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 15 maja 2024
 

Gaiana

Ponieważ dowództwo 2. Korpusu Polskiego spodziewało się silnego oporu Niemców na linii Gaiany, czego dowodem było odrzucenie Gurkhów, którym udało się sforsować rzekę, wtorek 18 kwietnia poświęcono na przygotowania do natarcia. Przegrupowywano oddziały, podciągano wsparcie inżynieryjne, artyleria zajmowała nowe stanowiska ogniowe, gromadzono zaopatrzenie oraz przygotowywano trasy ewakuacji. Jedynie Karpacki Pułk Ułanów ciągle prowadził wojnę podjazdową z Niemcami, utrzymując z nimi stałą styczność. Według planu natarcie miano przeprowadzić w pasie o szerokości 2 kilometrów na kierunku Zambonini– Sabbionara siłami Zgrupowania „Rak”, przy czym samo przełamanie obrony nieprzyjaciela miało się odbyć na odcinku szerokości 400–500 metrów. Następnie należało wykorzystać powodzenie natarcia i oczyszczać z nieprzyjaciela teren do linii kolejnej rzeki – Quaderny.
Do przeprowadzenia natarcia wyznaczony został 13. Wileński Batalion Strzelców, wzmocniony przez szwadron shermanów z Pułku 4. Pancernego „Skorpion” oraz wsparty przez grupę 10 czołgów typu Sherman IB, uzbrojonych w miejsce zwykłej armaty 75 mm w haubicę 105 mm, które miały działać jak artyleria, niszcząc wykryte przez piechotę cele oraz kładąc przed jej natarciem walec ogniowy. Etatowo w obu pułkach było po 6 czołgów tego typu, do celów natarcia udało się ich zebrać łącznie 10. Dowódcą tej specjalnej grupy o kodzie radiowym „Markiza” mianowany został porucznik Bohdan Tymieniecki z Pułku 6. Pancernego „Dzieci Lwowskich”, najlepszy w brygadzie specjalista od prowadzenia ognia z różnego typu stanowisk, w tym z ukrycia. Na prawym skrzydle dowodzonego przez generała brygady Rakowskiego zgrupowania demonstracyjne działania ogniowe miał przeprowadzić szwadron Pułku Ułanów Karpackich, wzmocniony na tę okoliczność pułkową artylerią oraz jednym dywizjonem niszczycieli czołgów M10 z 7. Pułku Artylerii Przeciwpancernej.
W nocy patrol ośmiu komandosów z 1. kompanii motorowej z podporucznikiem Rudolfem Pukliczem na czele przeprawił się na drugi brzeg rzeki. Niewykryci przez Niemców zlokalizowali stanowiska nieprzyjacielskiej broni maszynowej i bez przeszkód wrócili. Również 2. kompania motorowa prowadziła tej nocy akcje rozpoznawcze. Rzeka Gaiana nie była zbyt trudna do przekroczenia dla żołnierzy piechoty. Na odcinku 5. Kresowej Dywizji Piechoty miała od 2,5 do 3 metrów szerokości i zaledwie około 20 centymetrów głębokości. Jednak stanowiła poważną przeszkodę do przebycia dla czołgów, ponieważ lustro wody było prawie dwa metry poniżej poziomu brzegu, czyli bardziej obrazowo mówiąc, był to solidnej głębokości i szerokości rów przeciwczołgowy. Dodatkowo wschodni, czyli „polski”, brzeg był obwałowany, natomiast po stronie zachodniej, czyli „niemieckiej”, porośnięty był wysokimi krzewami. Większość pozycji obronnych nieprzyjaciela znajdowała się po zachodniej stronie Gaiany.
19 kwietnia poranne natarcie polskich oddziałów zostało poprzedzone przygotowaniem artyleryjskim, mającym „zmiękczyć” niemiecką obronę. Następnie o godzinie 7.15 rozpoczęło działania alianckie lotnictwo bombowe i szturmowe, atakując w trzech falach nieprzyjacielskie pozycje. Punktualnie po trzech kwadransach do natarcia ruszyły oddziały polskie. Podczas gdy 1. szwadron Pułku Ułanów Karpackich wykonywał działania pozorowane, zgodnie z planem robiąc dużo „hałasu” i ściągając na siebie nieprzyjacielski ogień, piechurzy 13. Wileńskiego Batalionu Strzelców uderzyli na niemiecką linię obrony powyżej przyczółka mostowego. Do akcji weszli także komandosi z 3. plutonu 1. kompanii motorowej porucznika Franciszka Tarkiewicza, wsparci ogniowo przez shermany z haubicami porucznika Tymienieckiego, który tak zapamiętał tę akcję:

Teraz idziemy wolno; już dróżka, na której wczoraj byliśmy z porucznikiem. Idę pierwszy, by zająć wyznaczone kijem stanowisko. Cisza poranka. Jesteśmy już w zasięgu ich skutecznego ognia. Cisza. Ani jednego strzału. Jest jeszcze szaro.
Skręcam w lewo. O dwieście metrów od skrętu mój kij. Doszedłem. Lufa w prawo. Pierwszy pluton mnie przeszedł i ustawił się czterdzieści metrów czołg od czołgu. To samo zrobił następny z tyłu. Ustawiamy snop równoległy do środka, na mój czołg. Szybkie podanie kątów. W cztery minuty gotowe.
Z czołgu, pierwszego z lewej, wyskoczył zapasowy kierowca. Na linii strzału rosło drzewko. Odczepił siekierę i chciał odciąć przeszkadzające gałęzie. Padł jeden pojedynczy strzał. Chłopiec runął na miejscu, ani drgnął.
– Stój! Nie wolno wychodzić z czołgu! – Dlaczego ja nie dałem tego rozkazu przed wejściem na stanowiska? Jak mogłem tego nie przewidzieć? Jak gówniarz, nowicjusz.
Siekierę trzymał w rękach, zsunął się beret, jasna czupryna zachodziła czarną plamą krwi.
I znowu złowroga cisza.
Idą, idą jak cienie, drużyna za drużyną, bokami dróżki, w tych swoich pończochach na głowach. Jeden dziesięć metrów od drugiego, bez słowa, jak duchy.
Mnie aż podrzuciło, gdy zobaczyłem zajmujących stanowiska. Kładli się kolejno, bez słowa, bez odwrócenia nawet głowy, bez jednego zbędnego ruchu. Co za cudowna dyscyplina! Co za wojsko!
I znowu zapadła cisza, i zupełny bezruch.
Liczyłem sekundy na zegarku. […]
– Wszystkie stacje… „Markiza”!
– Celownik numer jeden.
– Ognia!
Huk targnął ciszą poranka. Poszła pierwsza salwa. Przed nami sześćset metrów wyrosła równa ściana czarnych wybuchów.
Cztery sekundy… i nowa salwa.
Tak tym czarnym dymem wybuchów i hukiem odpałów dział moich czołgów rozpocząłem bitwę o rzekę Gaiana.
Trzecia salwa.
Podniosło się commando.
– Celownik numer dwa!
Poszli!… Jak oni poszli!
Takiego ataku piechoty jeszcze nie widziały moje oczy. Dlaczego taki Smrokowski mógł w dziewięć miesięcy zrobić takie wojsko, a te srakotłuki zmarnowały dwa lata. Wychowali, psiakrew!
Już dobiegali do dymu.
Szła trzecia salwa na drugim celowniku.
– Celownik numer trzy!
Wyczekałem cztery sekundy.
– Ognia!
Krzaki zarastające łączkę i drzewa na odcinku tych dwustu pięćdziesięciu metrów naszego ognia pełne czarnego dymu. Przed nami na wprost nie widać nic.
Salwa za salwą. Przerwa pół minuty i znowu co cztery sekundy salwa. Gra jak harmonia, ani jeden odpał nie spóźniony. Tam, z lewej, walą tak, że cała lewa strona w czarnym dymie. Już nie widać nawet błysków wybuchów.
Pół minuty i znowu salwa.
Z prawej, z tyłu, podchodzi piechota. Z lewej wychodzą zza drzew czołgi Czwartego pułku, idą jeden za drugim, prosto na most.
Idzie dziesiąty celownik. Ale jak oni tak poszli, to warci, żeby ich jeszcze osłonić. Taki żołnierz to na wagę złota.
– „Markiza” jeden!
– W prawo szesnaście stopni.
– Więcej dziewięć.
– Po trzy!
– Fire!
W górze smuga i czerwona rakieta. To commando dawało mi znać, że przeszli rzekę.
– Wszystkie stacje… „Markiza”!
– Przerwać ogień!
Czołgi czwartego przeprawiały się przez most i szły już na drugiej stronie.

Dzięki wspólnemu wysiłkowi 2. kompanii 13. Batalionu Strzelców Wileńskich, komandosów porucznika Tarkiewicza i shermanów Tymienieckiego most został uchwycony w stanie nienaruszonym, choć był zaminowany. Ładunki rozbroił polski podporucznik saperów, chowając się pod nim przed ogniem niemieckich moździerzy, które zaczęły ostrzeliwać konstrukcję. Po kwadransie przez przeprawę ze zgrzytem gąsienic przejechał pluton shermanów z Pułku 4. Pancernego „Skorpion” pod dowództwem podporucznika Władysława Antosiewicza, któremu udało się zająć pozycje po drugiej stronie rzeki. Natychmiast za nim natarł kolejny pluton podporucznika Władysława Dzięciołowskiego, który za mostem skręcił w prawo i tam stanął na opuszczonych stanowiskach niemieckich spadochroniarzy.
Nieprzyjaciel, początkowo oszołomiony błyskawicznym atakiem polskiej piechoty i czołgów, otrząsnął się jednak i na shermany „Skorpionów” zwaliła się lawina ognia artyleryjskiego oraz kontratak spadochroniarzy. Czołg podporucznika Dzięciołowskiego został celnie trafiony w tył kadłuba z pancerfausta i zaczął się palić. Na szczęście załodze udało się z wozu ewakuować i wycofać za most. W tym krytycznym momencie oba polskie plutony pancerne na uchwyconym moście zostały wsparte przez komandosów. Przez most przejechał kolejny szwadron „Skorpionów”, a do walki z kontratakującymi spadochroniarzami włączył się kolejny pluton komandosów – 2. pluton dowodzony przez podporucznika Adama Gołąba. Starcie trwało jeszcze około godziny i Niemcy zaczęli się poddawać, jednak ofiarą niemieckiego ognia przeciwpancernego padły jeszcze cztery polskie shermany.
Należało teraz oczyścić teren z niedobitków niemieckich spadochroniarzy, którzy w małych grupkach po 2–3 ludzi przyczaili się na tyłach w stogach, strychach, piwnicach czy uprzednio przygotowanych ukryciach terenowych, zamaskowanych bujną roślinnością, skąd mogli prowadzić dokuczliwy ogień nękający, przysparzając niepotrzebnych strat, zwłaszcza przy użyciu ręcznej broni przeciwpancernej. Do tych zadań na przyczółek został wprowadzony 2. szwadron Pułku 6. Pancernego „Dzieci Lwowskich”, który stanowił odwód Zgrupowania „Rak”. Również w tym przypadku „lwowiacy” współpracowali z komandosami, a konkretnie 2. plutonem 2. kompanii motorowej, którym dowodził porucznik Antoni Giecewicz. Litwin wykazał się dużą brawurą oraz przytomnością umysłu, kiedy wraz z pięcioma komandosami natknął się na silnie umocnioną placówkę niemiecką, usytuowaną na niewielkim wzniesieniu. Były tam okopy i gniazda broni maszynowej, które obsadzało, jak się później okazało, ponad 30 żołnierzy. Gdyby Niemcy zechcieli stawić opór, szóstka komandosów nie miałaby wielkich szans. Giecewicz jednak zaryzykował i z rykiem „Hände hoch” ruszył na wroga na czele tej garstki ludzi, nie otwierając jednak ognia. Niemców ta szarża zdeprymowała, a kiedy Giecewicz wykrzyknął jeszcze, że są otoczeni przez oddział 200 polskich żołnierzy, gotowych wystrzelać ich jak kaczki, potracili głowy zupełnie, choć karabinów jeszcze nie rzucili, obawiając się, że zostaną rozstrzelani. Dopiero po krótkich pertraktacjach, gdy zapewniono ich, że w niewoli włos im z głowy nie spadnie, złożyli broń. Litwin otrzymał później za tę akcję Krzyż Walecznych. Wydaje się, że był jednym z niewielu żołnierzy, którzy za udział w tej wojnie mogli przypiąć sobie do munduru zarówno niemieckie, jak i alianckie odznaczenia.
Po pewnym czasie żołnierze Smrokowskiego przystąpili do tzw. rolowania nieprzyjacielskiej obrony, czyli likwidowania ocalałych jeszcze stanowisk niemieckich położonych wzdłuż rzeki. Maciej Zajączkowski tak opisywał dalsze wydarzenia na przyczółku:
Nieprzyjaciel poniósł duże straty i został zepchnięty z dobrze przygotowanej linii obrony w rejonie Parrature, toteż odskoczył szybko od rzeki. Czołowy pluton czołgów ominął bokiem lasek obsadzony przez oddział rozpoznawczy. Za nim szły następne. Nagle jeden z wozów stanął w ogniu – to broń przeciwpancerna nieprzyjaciela dała znów znać o sobie. Prawie jednocześnie z kilku stron odezwały się serie z pistoletów maszynowych. Komandosi przypadli do ziemi i starali się rozpoznać, skąd padły strzały. Ogień wzmagał się. Już drugi czołg został unieruchomiony – stracił gąsienicę na minie. Inne starały się ogniem swych dział zniszczyć gniazda oporu wroga.
Por. Tarkiewicz próbował podjechać carrierami swego plutonu jak najbliżej stanowisk nieprzyjaciela. Jego wóz ostrzeliwany z okopu znajdował się już w odległości nie większej niż sto metrów od zionących ogniem rowów, gdy nagle zawarczało coś w powietrzu… i dwa pociski z moździerza wybuchły tuż koło pojazdu. Po chwili trzeci uderzył w opancerzony przód carriera. Impet wybuchu zabił na miejscu dowódcę plutonu i kierowcę, zaś pozostali trzej komandosi, z których żaden nie potrafił prowadzić wozu, wycofali się poza zasięg rażenia broni nieprzyjaciela. Wówczas st. strz. Walenty Empel szybkimi skokami dotarł do carriera, wyciągnął kierowcę z jego fotela i przerzucił go na kolana por. Tarkiewicza, po czym przyprowadził wóz ze zwłokami towarzyszy broni do plutonu.
Komandosom wydawało się, że jedno z niemieckich stanowisk, z prawej strony, ma większą siłę ogniową od pozostałych. Pluton por. Gołąba, częściowo czołgając się, częściowo krótkimi skokami, zbliżał się do niego na wprost, z boku zaś obchodziły go dwa czołgi. Erkaemy komandosów „grały” bez przerwy, starając się przydusić do ziemi dobrze umocnionego przeciwnika. Podejście stawało się coraz trudniejsze. Jeden ze wspierających czołgów został trafiony – w ogólnym zgiełku bitwy nawet nie było słychać strzału armaty przeciwpancernej – zginął na miejscu ugodzony celnym pociskiem strz. Kanikowski, kilku było rannych. Ale już tylko parę kroków dzieliło komandosów od okopu.
– Na nich! – wydał komendę ppor. Gołąb i z thompsonem w ręku runął na stanowisko.
Za nim poderwał się jego zastępca, plut. Welcer, i inni. Na samym przedpiersiu okopu ppor. Gołąb zatrzymał się i siekł w jego głąb z pistoletu maszynowego. Kilku komandosów było rannych, obok leżeli zabici strzelcy Paszek i Pogorzelski. Jednak Niemcy opuszczali już stanowisko z podniesionymi w górę rękami.
Opór wroga był jeszcze na tyle silny, że około godziny 15.00 przyczółek mostowy miał szerokość jednego kilometra i głębokość kilkuset metrów. Na przedpole polskich pozycji wyszedł oddział rozpoznawczy 2. Batalionu Komandosów Zmotoryzowanych pod dowództwem podporucznika Zbigniewa Gąsiewicza, który wykorzystując każde zagłębienie i każdą większą kępę drzew, posuwał się ostrożnie w kierunku małego lasku, gdzie spodziewano się nieprzyjacielskiej pozycji. Stanowiska niemieckie były tam już opuszczone, ale strzelec Józef Rybarczyk, wykazując się godnym podziwu refleksem, zlikwidował strzelca wyborowego, który pozostał, wykonując prawdopodobnie zadania opóźniające, i właśnie składał się do strzału, biorąc na cel dowódcę oddziału. Major Władysław Smrokowski, który znajdował się przy odwodowej 3. kompanii motorowej, na informację, że na przyczółku, na tyłach polskich oddziałów nadal znajdują się nieprzyjacielscy żołnierze, wydał jej dowódcy porucznikowi Andrzejowi Groele rozkaz wsparcia jednym swoim plutonem kolegów oczyszczających tam teren.
Porucznik Groele wyznaczył do akcji 1. pluton dowodzony przez podporucznika Edmunda Ziranka, który został podwieziony w rejon położonego bardziej na południe mostu Parrature dwiema trzytonowymi ciężarówkami. Po wyładowaniu się z pojazdów komandosi podporucznika Ziranka ruszyli wzdłuż brzegów Gaiany w kierunku mostu Zambonini. Ziranek raportował później:
Otrzymałem rozkaz posuwania się wzdłuż rzeki Gaiana, począwszy od mostu Parrature w stronę mostu Zambonini i zlikwidować znajdujących się tam paru snajperów niemieckich, którzy ostrzeliwując most Zambonini, uniemożliwiali w ten sposób przemarsz oddziałów piechoty brygadowej.
Pluton rozbił się w ten sposób, że drużyna I. i III. przeczyszczała teren po lewej stronie rzeki, drużyna II. i poczet [dowódcy plutonu – DK] po prawej jej stronie – odległość od rzeki jakieś 250 m. Pluton posuwał się tyralierą. Npl. otworzył do nas ogień przy dochodzeniu do samego mostu – ogień jednakże nieskuteczny. Pluton posuwał się dalej. Drużyna I. i II. działała pod d-wem ppor. Kopaczyńskiego. Drużyna II. i poczet pod moim d-wem. Z tyłu znajdował się d-ca Baonu, z-ca d-cy, ksiądz kapelan.
Po przejściu mostu rozkazałem drużynie II. i pocztowi posuwać się korytem rzeki i podejść jak najbliżej do npla. Doszliśmy do niego na odległość 30 m. Padł wówczas strz. Szafranek, który posuwał się na skraj wału, celem zaobserwowania przedpola.
Nakazałem się wycofać i przeszliśmy na tył npla. Widzieliśmy Niemców uciekających i poddających się I. i III. drużynie. Nie mogliśmy jednak podejść bliżej ze względu na silny ogień, jaki broń pancerna położyła na nasze najbliższe przedpole. Wysłałem, wobec tego ognia strz. Rosińskiego, do d-cy Baonu celem przerwania ognia. Strz. Rosiński rozkaz wykonał natychmiast, nie zważając na b. silny ogień moździerzy npla., położony na nas.
Po ustaniu ognia broni pancernej posuwaliśmy się dalej i wzięliśmy 2 jeńców. Drużyna I. i III. w międzyczasie wzięła dalszych kilkunastu jeńców. Mając lekko rannego strz. Pietruszkę, ciężko rannego strz. Czyjonckasa, który zmarł po przeniesieniu go do szpitala polowego. Ranny również został ppor. Kopaczyński. W czasie zaopatrywania rannego zginął wówczas ks. kapelan Waculik. Akcja zakończyła się pod wieczór, wzięto do niewoli około 30 jeńców. Na polu walki zostało kilkunastu zabitych, zdobyto kilkanaście R.K.M., kilkadziesiąt kb. i innego sprzętu. Według pobieżnych obliczeń w rejonie mostu Zambonini znajdowała się cała bardzo dobrze umocniona kompania niemieckich spadochroniarzy.
Jak widzimy z tego nieco suchego opisu podporucznika Edmunda Ziranka wśród poległych znalazł się także ksiądz Gerard Waculik. Kapelan wybrał się na pierwszą linię, żeby wykonać kilka fotografii dokumentujących walkę komandosów. Podczas akcji, towarzysząc trzem żołnierzom, ksiądz Waculik znalazł się na małym wzniesieniu, na którym stał duży dom. Chwilę wcześniej komandosi ci otrzymali od podporucznika Zygfryda Kopaczyńskiego rozkaz spenetrowania budynku, natomiast ksiądz Waculik uznał, że jest to świetne miejsce do robienia zdjęć. Gdy cała czwórka tam się znalazła, zostali ostrzelani silnym ogniem erkaemu. Dwaj komandosi padli ranni, trzeci zaczął wyciągać jednego z nich spod ostrzału, natomiast ksiądz Gerard Waculik pospieszył z pomocą drugiemu rannemu, próbując odciągnąć go w jakieś zagłębienie terenu. Wtedy uderzyła kolejna seria i kapelan został trafiony kilkoma pociskami. Poległ na miejscu. Weteranom 1. Samodzielnej Kompanii Commando to zdarzenie przypominało okoliczności śmierci innego poległego towarzysza broni sprzed ponad roku – rotmistrza Stanisława Wołoszowskiego, który również został zabity, niosąc pomoc rannemu koledze.

[ . . . ]

Dla żołnierzy 2. Korpusu Polskiego, w tym dla komandosów, zdobycie Bolonii było kresem ich szlaku bojowego we Włoszech podczas drugiej wojny światowej. Niemniej zmagania z Niemcami na tym obszarze jeszcze trwały i oddziały alianckie toczyły walki o przeprawy na Padzie. Przeciwnik, choć był pobity i zdezorganizowany, nadal stawiał opór. 23 kwietnia działania 5. i 8. Armii doprowadziły do spotkania jednostek obu armii na północ od rzeki Reno, co spowodowało zamknięcie dróg odwrotu siłom niemieckim w tym rejonie. 22 kwietnia oddziały amerykańskie doszły do Padu i sforsowały go niemal z marszu. Trzy dni później Włoski Komitet Wyzwolenia Narodowego proklamował ogólnonarodowe powstanie, co jeszcze bardziej skomplikowało sytuację Niemców, paraliżując ich ruchy i uniemożliwiając odwrót ku przełęczom alpejskim. Obrona niemiecka została całkowicie załamana, a alianckie dywizje rozeszły się wachlarzem po dolinie Padu i posuwając się w różnych kierunkach, zajmowały kolejne włoskie miasta oraz brały do niewoli tysiące jeńców.

Koniec wojny we Włoszech

Dalej wypadki potoczyły się już błyskawicznie. W piątek 27 kwietnia w godzinach przedpołudniowych został ujęty przez włoskich partyzantów Benito Mussolini wraz z wieloletnią kochanką Clarą Petacci. Kiedy zasięg władzy Mussoliniego, który od września 1943 roku ograniczał się do tzw. Włoskiej Republiki Socjalnej na północy kraju, skurczył się jeszcze bardziej na skutek postępów wojsk alianckich, jego klęska była tylko kwestią czasu. W tym położeniu dawny dyktator próbował najpierw za pośrednictwem arcybiskupa Mediolanu kardynała Ildefonso Schustera podjąć rokowania z przedstawicielami włoskiego ruchu oporu. Rozmowy mediacyjne zakończyły się jednak ostatecznie fiaskiem 25 kwietnia. Kalkulacje Mussoliniego wycofania się z wiernymi mu faszystowskimi jednostkami do Valtelliny, aby tam stoczyć ostatnią bitwę, również okazały się ułudą. Nie było już z kim się wycofać.
Ostatnią deską ratunku wydała mu się teraz ucieczka do Szwajcarii. W towarzystwie garstki towarzyszy Mussolini przyłączył się nad jeziorem Como do jednostki Wehrmachtu, która miała rozkaz przebić się przez linie partyzantów włoskich do Austrii. Kolumna składająca się z około 20 pojazdów została jednak już po niewielu kilometrach zatrzymana przez blokujących drogę partyzantów. Benito Mussolini, który siedział w jednej z ciężarówek ubrany w mundur Wehrmachtu, został rozpoznany. Następnego dnia Duce wraz z Clarą Petacci, bez sądu, na rozkaz Włoskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego zostali rozstrzelani. Jeszcze tego samego dnia ich trupy zostały przewiezione do Mediolanu, zbezczeszczone przez tłum i powieszone na stacji benzynowej w centrum miasta niczym tusze u rzeźnika.
28 kwietnia w Casercie, gdzie znajdowała się aliancka kwatera główna, zjawili się dwaj niemieccy parlamentariusze: podpułkownik Viktor Schweinitz z Wehrmachtu oraz SS-Sturmbanführer der Waffen SS Eugen Wenner w towarzystwie tłumacza, aby wynegocjować warunki zawieszenia broni. Obaj oficerowie, którzy otrzymali od zwierzchników polecenia wynegocjowania możliwości powrotu przez wojska niemieckie do kraju po kapitulacji i złożeniu broni, rychło zostali wyprowadzeni z błędu, że mogą stawiać jakiekolwiek warunki. Schweinitz i Wenner zostali dobitnie poinformowani, że alianci nie przewidują żadnych innych ewentualności poza umieszczeniem niemieckich żołnierzy w obozach jenieckich i zwolnieniu ich stamtąd w stosownym czasie.
Niemcom nie pozostawiono wielkiego wyboru i po wielu wahaniach, o godzinie 14.00 dnia 29 kwietnia 1945 roku w Sali Balowej monumentalnego Pałacu Królewskiego w Casercie, w obecności jedenastu brytyjskich i amerykańskich generałów, admirałów, przedstawiciela sowieckiego oraz tłumu dziennikarzy i reporterów radiowych obaj parlamentariusze złożyli swoje podpisy pod aktem kapitulacji niemieckiej Grupy Armii „C” we Włoszech.
Kapitulację nadal utrzymywano w tajemnicy i zamierzano ją ogłosić dopiero po wejściu w życie jej postanowień w dniu 2 maja o godzinie 14.00. Nadal bowiem nie wiedziano, jak zareaguje na twarde warunki kapitulacji dowódca niemieckich wojsk generał pułkownik Heinrich von Vietinghoff, do którego teraz mieli się udać emisariusze. Obaj po wielu perypetiach dotarli wreszcie do kwatery wojsk niemieckich w Bolzano, gdzie po przepychankach na najwyższych szczeblach dowodzenia 2 maja ostatecznie podjęto decyzję o kapitulacji. Do niewoli alianckiej miało się oddać około miliona żołnierzy niemieckich z terenów północnych Włoch i południowych rejonów Austrii. Tego samego też dnia, o godzinie 22.30 rozgłośnia BBC podała informację o śmierci Adolfa Hitlera w szturmowanym przez Armię Czerwoną Berlinie. Na łamach polskiej prasy spekulowano wówczas nad przyczynami zgonu wodza III Rzeszy i trochę w niego powątpiewano – „umarł na wylew krwi w mózgu, został zabity, lub popełnił samobójstwo, a może żyje gdzieś w Niemczech, może uciekł za granicę”. Jedno nie ulegało wątpliwości: potęga Niemiec została złamana.
Komandosi stali obozem pod Budrio – pisał Maciej Zajączkowski – gdy przyszła wiadomość o ostatecznym podpisaniu zawieszenia broni na froncie włoskim. We wszystkich oddziałach zapanowała szalona radość. Zgromadzone zapasy amunicji nie były już potrzebne, toteż wieczorem odezwała się kanonada wszelkiego rodzaju broni – na część zwycięstwa. Chyba podczas całej bitwy o Bolonię nie wystrzelono tylu pocisków, ile owej pamiętnej, fajerwerkowej nocy. Świetlne pociski artylerii przeciwlotniczej i cekaemów pędziły w górę, tworząc girlandy na granatowym niebie. Kolorowe rakiety jak kwiaty barwiły niebo, a białe światła na spadochronach chwilami tworzyły z nocy dzień.

3 maja, w dniu Święta Konstytucji, w Bolonii została odprawiona uroczysta msza święta za pomyślność sprawy polskiej. W nabożeństwie uczestniczył generał brygady Zygmunt Bohusz-Szyszko. Po zakończeniu mszy na głównym placu miasta, odświętnie ubranym na te okazję w polskie flagi i wstęgi, odbyła się defilada wszystkich oddziałów 2. Korpusu Polskiego. Każdą brygadę reprezentowała jedna kompania. Żołnierze dziarsko maszerowali, przy akompaniamencie braw zgromadzonych tłumów, obsypywani kwiatami oraz chwytający w powietrzu pocałunki od uroczych signorin. W uroczystości brała także udział delegacja 2. Batalionu Komandosów Zmotoryzowanych. Ponadto święto to zostało uczczone stosowną akademią wewnątrz jednostki.

 
Wesprzyj nas