Jeden z najbardziej wyczekiwanych debiutów roku. Metafizyczna, bluźniercza powieść o tragedii wojny, która nie kończy się wraz z podpisaniem traktatów pokojowych, ale zostaje w jej ofiarach i przenosi się na kolejne pokolenia.


Malwina, dziewczynka obdarzona niezwykłą wrażliwością, śni sny-wspomnienia wojenne swojej babki, co sprawia, że równolegle funkcjonuje w dwóch rzeczywistościach – wojennej (przede wszystkim tej z Kresów i Syberii) i Polski lat 90.

Rzeczywistości wzajemnie się przenikają, nakładają się na siebie. Malwina, łapaczka snów swojej ocalałej z wojennej zawieruchy babki, staje się swoistym dybukiem oddającym głos umarłym; dla niej wojna nadal trwa zarówno na froncie nocnym, jak i dziennym.

Mocna, poruszająca, świetnie skonstruowana proza.

Marta Hermanowicz (ur. 1982), laureatka nagrody głównej 11. Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2015) za opowiadanie Czysty Leo oraz laureatka konkursu literackiego „Nic nie jest tym czym jest” przy festiwalu Góry Literatury (2020). Publikowała w „Twórczości”, „Czasie Literatury”, „Fabulariach” i w tygodniku „Polityka”.

Marta Hermanowicz
Koniec
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 18 marca 2-24
 
 

I

Moje ciało jest ośmioma hektarami czarnoziemu chrobrowiczowskiego, ziemią wołyńską krwią i gównem nawożoną, użyźnianą plwocinami parobka, ale tylko gdy pan nie widział, a potem wysoko trzymającego podgardle proszące się o nóż tak długo, aż wywożony do łagru pan zobaczył. Wyrosły szerokie biodra, pierś rwąca, żal nie potraktować płodozmianem, ale ja nie urodzę, bo człowiek, tak samo jak do dawania życia, został stworzony do śmierci. Noszę w sobie zadanie domowe. Oto mój posag – nóż i gaz pieprzowy. Miotam się. Jestem miotaczem ognia, ziemią spaloną, jałową, groźbą zemsty wypowiedzianą pod wiatr, kukłą, co nie może do końca zatonąć.
Idę ulicą i widzę was bardziej, niż wy mnie widzicie. Każdy z was jest oprawcą. Wiem, do czego jesteście zdolni. Typuję, kolejno odlicz. Szabrownik, podpalacz, donosiciel, gwałciciel, złodziej. Wśród narodów świata. Wśród nocnej ciszy. Wstańcie, szubrawcy, Bóg się nie rodzi. Powiedzcie tym, którymi nawożono ziemię, że dobro zawsze zwycięża. Podobno w każdym z was tli się iskierka, podobno tak samo jak do mordów zostaliście stworzeni do dobra i prawdy. W podręcznikach znajdziecie rzeźby bohaterów, herosów po dekapitacji. Daty bitew, eksterminacji, noce długich noży, noce bezgwiezdne, kiedy krew wcale nie ukradkiem wsiąkała w ziemię. To, co żeście uczynili najmniejszym, uczyniliście w milionach, miliardach. Uczyniliście na głos. Przy zapalonym świetle. A cyfry stapiają się, wędrują coraz głębiej, gasną i cichną; rzymskie, arabskie, tak samo dobre do liczenia chleba i ciał wroga.
Też mam swoje liczby. Jestem podzielona. Składam się z pięćdziesięciu dwóch zakątków, jeden ciemniejszy od drugiego. Nie wiem, czy jestem żywa, czy umarła, przykryjcie mnie ziemią. Miotam się między wtedy i teraz, stara dusza, niewypał z czasów wojny, dziecko relikt przeszłości.
Próbuję złożyć się w całość. Bóg mną rzucił, nie trafił do celu. Teraz trzeba się pozbierać z podłogi, wstać, otrzepać, dotrzeć gdzieś, zrobić coś, marsz, marsz, Dąbrowski. Zjeżdżam w połowie życia ruchomymi schodami na peron trzeci piekła, krąg pierwszy. Patrzę na ludzi obijających się o siebie w sobotę o czwartej czterdzieści rano, o czwartej czterdzieści w nocy osiemnastego lipca dwa tysiące osiemnastego roku bezpańskiego. Zawieruszeni na Centralnym, próbują wsiąść do właściwego wagonu. Tłum napiera na Konopnicką z Wrocławia do Lublina, na Słowackiego, Mickiewicza, Orzeszkową. Jak nazywał się pociąg z wagonami bydlęcymi relacji Wołyń–Syberia, może Dostojewski albo Tołstoj?
Ludzie z bagażami, przygotowani w lipcu na środek zimy, wracają na peryferia do matek; matki ulepiły pierogi, nagotowały rosołu. Przywitają dzieci, powiedzą, zmęczyła cię ta stolica, nie wyjeżdżaj w niedzielę. A potem i tak dzieci uciekną, między domem rodzinnym a stacją wypalą kilka papierosów, na głębokim wydechu zajmą w pociągu miejsce przy oknie, pod nogami ukrywając zapasy zapakowane w szkło i gazety, wrócą do Warszawy, znowu zgubić się, rozpasać, rozproszyć, rozpaść na kawałki.
Wszystkie pociągi jadą dziś w przeciwną stronę. Nowa Sól, konduktor rozkłada ręce, rozkład się zmienił, gdzie to jest, nie wiem, nie znam, głuchy telefon, nie ma, nie ma takiego numeru. Może nie ma takiego miasta, może z wtorku na środę przesunęli granice i powinnam wracać na Wołyń, do osady Chrobrowicze. Może tam leży Lotka, a nie w szpitalu w Nowej Soli na ziemiach odzyskanych, ale nie dla niej, ona niczego nie odzyskała. Gdziekolwiek jest, Bóg jej nie widzi. Gdziekolwiek jest, i tak jej nie poskładają. Wychodzę. Wsiadam, przesiadam. Na Zachodnim kolejki. Staję na końcu. Oddycham spalinami autokarów, brzydko się zestarzały od jazdy w kółko. Ktoś się drze, zimne piwo, gorąca herbata. Ktoś oblewa się wrzątkiem, kipiatku się zachciało, będzie blizna wielkości Związku Radzieckiego na miarę tej Gorbaczowa. Stul pysk, ktoś woła. Szto gawarisz, szto. W pizdiet. Wszystko się miesza. Dobrze trafiłam. W autokarze znalazło się ostatnie miejsce, jeszcze tylko parę godzin i będę gdzieś w Lubuskiem, w okolicy Nowej Soli.
Lotko, jadę do ciebie w ścisku i głodzie. Lotko, jadę, zataczam koło. Byłaś jedną z moich umarłych, wtedy nie wiedziałam, odcinałam ciebie kawałek po kawałku ze zdjęcia rodzinnego, ty odcięłaś się lepiej, nie żyłaś od dawna.
Autokar zatrzymał się w tunelu pod Wisłą, właśnie teraz mógłby wybuchnąć pożar, równocześnie pod ziemią i pod wodą, nikt by się nie uratował. Dwa dni jazdy stąd Syberia płonie. Pożar widać z kosmosu. Bóg widzi dobrze, dobrze się bawi, cztery i pół miliona hektarów. Może to on zaczął, krzew gorejący, niech się pali, niech spłonie w cholerę. Po twoje osiem hektarów czarnoziemu nawet się nie schylił, wysłał parobka w zastępstwie. Bóg nic nie obiecywał synowi, co zawisł za grzechy wszystkich, jeden za wszystkich, wszyscy za nikogo, czemu miałby obiecać coś tobie. Kto we mnie wierzy, żyć będzie wiecznie, a więc może być gorzej. Ludzie uczepili się życia wiecznego jak muchówka szamba, dwa tygodnie kwarantanny w czyśćcu, potem fajrant, Boże, to właśnie moje piekło. Bóg Ojciec każdego potraktuje z buta: słup soli, zabójstwo, siedem chudych lat, śmierć bydła. Boże! Coś Polskę, myślenie życzeniowe – jedenasta plaga.
Autokar wyjechał z tunelu, wszyscy żyjemy, co za nieszczęście. Matka dzwoniła, nie odebrałam, ile można odbierać dobrych rad o sprzątaniu metodą Macondo albo Komari, wszystko zwinięte w rulonik, sweterki ułożone w origami, mieszkanie to talerz z sushi, toaleta to miseczka do płukania palców, zaraz się w nią wyrzygam, wciągnęłam kreskę przed wyjściem z mieszkania, a w autokarze duszno od palonych do samego filtra papierosów, kupionych tanio przez szwagrów. Kierowca skrzeczy przez szczekaczkę, zaraz będzie przystanek, a ja zjeżdżam do własnej zajezdni, już mnie podgryza pięćdziesiąty drugi zakątek. Obok siedzi chłopaczek, opluł się, próbując rymować, jak sprząta pod Warszawą łajno arystokratycznych koni. Częstował ciastkami, nie chciałam, od dziecka nie jem słodyczy, tak, dlatego taka szczupła, odpowiadam, tabletki nasenne poszły w cycki. Nie chcę go słuchać, powtarzam wyraźnie, milknie dopiero za trzecim razem. Matka wczoraj zadzwoniła, babcia upadła, leży w szpitalu. Też wtedy leżałam, Er zostawił mnie i białe gówno na stole. Rulonik ze stówy zwinęłam tak, że nic nie odstawało, mama byłaby dumna. Wkopało mnie pod ziemię, zawsze tak jest, gdy sprząta się proszek samemu i na smutno. Spałam cały dzień, obudził mnie dźwięk wiadomości od matki. Wyrwać się, uciec, choćby do miejsca, z którego uciekło się wcześniej.
Za cztery dni kończę trzydzieści sześć lat, przypadek, że żyję, przypadek, że jeszcze. Jeszcze chwila i dorobię się garba. Nie chcę, ale szuram jak Lotka, najpierw idzie głowa, ociężały zwiadowca, dopiero za nią na smyczy wlecze się reszta. Może kręgarz pomoże, nastawi, od początku ułoży, nawet te rwane w nerwach słowa, głos przekraczający wschodnią granicę podczas pierwszych spotkań. To nie mój głos, nie mam swojego głosu. Wszystko splątane, nawet język. Jestem kłębkiem nerwów z niewybrednym akcentem.
Zeszłam z oczu na nie swoich warunkach, uciekłam. Nie ja jedna. Autokary i pociągi są przeładowane jak bydlęce wagony w czterdziestym. Trzecie pokolenie ucieka do Warszawy z ciężkimi plecakami, wiezie słoje wypchane matczynym sercem. A potem jęczy w kolejkach do kasy, jak wrócę do domu, najem się w końcu prawdziwego chleba. Najlepsze u mamy.
Słońce zaczyna palić szyby, wysycha mi gardło, nie wzięłam nic do jedzenia, znajduję w plecaku przyklejone do lisiej czapy resztki kanapki. Kierowniku, krzyczą, kierownik się w końcu zatrzyma. Kierowca skręca na stację. Nadgryzam kawałek, zbieram się do wyjścia. Tankują do pełna, autokar i podróżni. Stoję z boku, wbita w ziemię, palę papierosa i piję red bulla, dwa w cenie jednego, moje ulubione śniadanie. Zimno, chociaż środek lata, wracam po sweter. Może lisie czapy też powinnam włożyć. Ludzie posklejani w kupki, wymieniają się zużytymi myślami, kto gdzie mieszka, pracuje, ile zarobił, kiedy wraca, nie, nie wróci na stałe na koniec Polski.
Wolałabym zasnąć, stajenny nie pozwala. Chrząka, kotłuje się w fotelu. Wzięłabym tabletkę nasenną, ale nie chcę obudzić się w mieszkaniu kierowcy. Jedzie w wygniecionej białej koszuli w czerwone paski, robi za flagę, wydmuchuje zawartość łba do chusteczki, rzuca nią o podłogę. Wokół pola, małe domy, małe demony, suniemy, blaszany koń trojański z szemranym tachografem. Telefon wydaje z siebie dźwięki, wiadomość od matki, która pyta, czy będę. Nigdy mnie nie było.
Książki mówiły więcej niż dorośli, głośniej. Wypadały z rąk i uderzały o podłogę, otwierały się na zdjęciach umarłych. Mój pokój sprawdzał się jako przechowalnia, małe dziecko nie potrzebuje wiele miejsca, samo jest meblem, można je przestawić z podłogi na krzesło, z krzesła na łóżko; w szafach upchano rzeczy po: poniemiecką porcelanę, ubrania po dziadku, kilka sukienek po prababci, podręcznik medycyny sądowej ze zdjęciami topielców, ofiar wypadków, uduszonych, powieszonych, zamordowanych, pociętych. Album rodzinny, tak o nim myślałam. Rysowałam wokół zdjęć ramki i słoneczka, dodawałam fryzury i wąsy, ubrania podobne do tych z szafy, a gdy robiło się zimno, ocieplane futrem płaszcze. Wymyślałam krewnym historie, zawody, ulubione kolory i potrawy, a nawet wyjaśnienia, dlaczego nas nie odwiedzili. Wujek, dziadek, pradziadek, kuzynki, ciocia. Wyjechali w podróż na koniec świata, ale wrócą, za chwilę, autokarem, zwykły samochód ich nie pomieści. Usiądziemy przy stole, będzie trzeba pożyczyć krzesła od sąsiadów, nasze trzy nie wystarczą. Może to oni. Może to wszystko przez umarłych, a nie przez babcię. Może zarazili mnie czymś, co czekało między kartkami podręcznika, alergią na życie, ostrym stanem zapalnym. Chciałam być taka jak oni, martwa.
Byłam ciałem żywym chwilowo, żywym za wszystkich, potem coś mnie dopadło, poluzował się jakiś trybik, mechanizm przestawił się, skończyło się wyuczone: proszę, dziękuję, skończyło się: jakie piękne, grzeczne dziecko, nikt tak jak ono nie umie przeprosić, kręciłam się w niewłaściwą stronę, siadałam na zimnej podłodze w kuchni, nałóż skarpetki, Malwinko, kotku, kochanie, dziecinko, skarbeńku, bój się Boga, ręce w temperaturze podłogi przenosiły mnie na dywan przed telewizorem, obejrzyj sobie pszczółkę, nie krzycz, sroczka kaszkę warzyła, dzieci swoje karmiła, a-a-a, kotki dwa. A potem zimne ręce zabierały moje ciało na kanapę, nakrywały ciężkim kocem złożonym na pół, zbyt sztywnym, by utulić i podtrzymać sen. Śniłam tuż pod powierzchnią, wyrzucało mnie ponad taflę, budziłam się i łapałam poniemieckie powietrze, wilgoć ciągnącą do ziemi. Może to wszystko z braku tlenu, a nie przez babcię.
Wszystko przez babcię, powtarzałam swoje pierwsze zdanie. Nie wolno, tłumaczyła mama, ale nigdy nie zaprzeczyła. Bo przez babcię Lotkę było wszystko, mokre łóżko, brzydka pogoda, upadek podczas zabawy, obszczekanie przez psa. A ona nazywała mnie dzieckiem zepsutym, przeterminowanym, jakimś takim radzieckim. Dziecko, bój się Boga, ledwo zaczęłaś mówić, a już zaciągasz wschodem, przecież w rodzinie nikt tak nie mówił, prababcia pochodziła z Zamościa, pradziadek z Puław, a język spłaszczył się po wojnie, przejechał po nim czołg, rozstrzelał zaśpiew, teraz nie ma o czym śpiewać, chyba że ktoś chce o wyrobach czekoladopodobnych.
Szarpałam się bardziej niż pies na łańcuchu; podobnie jak poprzednicy nie dostał imienia, był tylko żywym, domowym inwentarzem. A ja półżywym. Można było mnie przełożyć, płacz nie działał, babcia nie takie rzeczy słyszała. Bardziej ją denerwowała cisza. Schowałam się przed nią kiedyś do szafy, dusznej od zapachu nienoszonych kolorowych sukienek. Wróciła ze sklepu, nie potrafiła przeżyć dnia bez drożdżówki z serem. Nie sprawiła mi oczekiwanej zabawy, nie wołała: hop, hop, a kuku, pomyliłam ją z babcią z podręcznika umarłych. Przez drzwi szafy słyszałam ciężki oddech, coraz szybszy, głośniejszy. Szurała z pokoju do pokoju. Wyskoczyłam z szafy, krzycząc: niespodzianka. A ona na to, że żadna. Wyszła do kuchni, nie odzywała się do końca dnia, drożdżówkę zjadła dopiero, gdy zrobiła się czerstwa.
Wychodziła wieczorem, kiedy mama wracała z biblioteki. Fajrant, mówiła, jakby kończyła pracę. Mnie, inwentarz, można było odłożyć, byle nie do szafy, tam zaginę, wyskoczę w nieodpowiednim momencie. W drzwiach wymieniały się uwagami, znowu pada, znowu ziąb, wiatr zacina, pierdolona Polska. Szła na autobus pół godziny przed odjazdem, bała się, że nie zdąży. Pozostawione w przedpokoju czapka i rękawiczki nie były w stanie jej zawrócić. Sąsiedzi mówili, widzieliśmy Lotkę, siedziała na przystanku, trzęsła się z zimna; mama odpowiadała, babci zawsze zimno, nawet w najupalniejszy dzień lata. Marznie w czapce, bez czapki, żadna różnica.
Kiedy Lotka znalazła mój podręcznik umarłych, postraszyła ojcem, a ja zsikałam się pod stołem w kuchni. Stała wtedy bez ruchu i wgapiała się w kałużę na nierównej, wyszuranej podłodze. Kazała iść do pokoju. Siedziałam w mokrym ubraniu do wieczora. Nie powiedziała ojcu. Do czasu jego przyjazdu zdążyła zapomnieć. Wracał późno albo wcale, bezimienny pies szczekał na niego, chociaż różnili się tylko tym, że jeden z nich miał łańcuch i kaganiec. Budziłam się, gdy zjawiał się w domu, powstrzymywałam się przed przywołaniem mamy, wolałam pozostać niewidzialna. Wychodził, gdy świtało. Zostawiał po sobie popiersia nieżywych ludzi, obrazy z grubymi panami w koronkach, które nazywał portretami przodków. Mama upychała graty ojca w moim pokoju. Ich nie kolorowałam, trzymałam się z daleka od jego umarłych.
Po wyjeździe ojca mama robiła przemeblowanie, przesuwała ciężkie szafy w pokojach, nic z nich nie wyjmowała, szkoda jej było czasu, wolała tracić go na nerwowe masowanie sztywnego karku, może to już, może tym razem coś pękło, odwiedziłaby lekarza, ale jedyny, któremu ufała, od dawna nie żył. Wchodziłam do pokoju i nie wiedziałam, gdzie będzie stało moje łóżko. Przyszłość była niepewna, obawiałam się, że po kolejnym przemeblowaniu mój pokój zostanie przydzielony komuś innemu. Może chciałam zniknąć przez mamę, a nie przez babcię. Na zapas. Na wszelki wypadek.
Czasem ktoś pukał do bramy, dzwonek nie działał, nie było komu i po co naprawiać. Dzieci sąsiadów z Końca trzy wołały: Malwina, Malwa. Babcia podchodziła bez pośpiechu, a ja za każdym razem wierzyłam, że wpuści gości. Nie, odpowiadała, patrząc na niedomyte buzie. Nie chciała bałaganu, przekonana, że najszczęśliwsza jestem zasikana pod stołem. Przebrzydła babcia, mówiłam, wszystko przez babcię. Listonosza wyczuwała od razu, kątem wadliwego na minus pięć oka potrafiła zauważyć skrawek niebieskiej czapki z przetrąconym orłem, wynurzającej się na sekundę zza obdrapanej z zieleni bramy. Poznawała go po szczekaniu psa, bardziej zaciekłym. Przychodził co kilka miesięcy z rachunkiem za wodę, a dwa razy do roku tuż po świętach z kartką z Jezusem w dziecięcej lub martwej postaci w towarzystwie brytyjskiej królowej na znaczku, zawsze w innym kolorze, i z tymi samymi życzeniami – miejsca nie zmieniał nawet przecinek. Wesołych Świąt życzy Tadek z rodziną. Tak oto kontaktowali się ze mną moi umarli. Ale raz pan z poczty przyszedł dwa tygodnie po dostarczeniu rachunku za wodę, w czerwcu, nawet Jezus nie może aż tak opóźniać swego przyjścia w chwale. Drożdżówka z serem nie poszła tamtego dnia na marne, babcia dostała szwungu, kalorie paliły się jak stodoła, kiedy leciała przez ogród jak Olga Bondarienko na trzy tysiące metrów. Listonosz, nie mniej zaciekawiony, wręczył paczkę owiniętą w szary papier, poszarpany niedbałością lub zniecierpliwieniem, podstemplowaną po angielsku, zaadresowaną odręcznie na nazwisko babci i Koniec dziesięć. Listonosz obskakiwał babcię jak kocur w zalotach, a ona odsuwała się, niechętna bliższym kontaktom. Wzięła paczkę pod ramię i zatrzasnęła bramę. Pocztowy musiał stać pod ogrodzeniem jeszcze dłuższą chwilę, bo pies dostał piany od ujadania. Wróciła do domu, położyła pakunek na stole. Chodziła wokół niego, zmieniając wydreptane ścieżki. Pytałam, co to za paczka, zdawało się, że tego nie słyszy; słuch miała dobry tylko wtedy, gdy potrzebowała. Zdecydowała się otworzyć pakunek dopiero, gdy wróciła mama. Sięgnęła po nóż z szuflady, wykonała cesarskie cięcie, dyplomowana w bólach położna. Papier wrzuciła do piecyka, ogień go pożarł. Mama otworzyła pudełko. Wypadł z niego kawał futra. Babcia syknęła, martwe zwierzę milczało, sierść i kurz rozniosły się po kuchni, zawisły w powietrzu. Zaraz potem z pudła wygramolił się brat bliźniak. Do każdej czapy szpilą ze szklanym niebieskim łebkiem doczepiona była karteczka. Mała i krzywa. Na jednej widniał napis: Lotka, na drugiej: Ula. Moja babka i matka. Oba kreślone drżącą ręką, podobne do pisma dziecka. Nie becz, powiedziała babcia. Obracała w ręku liniejącą czapę, przekładała ją z miejsca na miejsce jak garnek ze zjełczałą zupą. Zamknęła w komodzie, wyjęła, włożyła do szuflady. Nie wiadomo, gdzie to położyć, mruczała.

 
Wesprzyj nas