Tony Tetro stał się znany na całym świecie, gdy okazało się, że to on – a nie Chagall, Picasso czy Monet – jest autorem obrazów z wartej dwieście milionów funtów kolekcji wiszącej w siedzibie fundacji księcia Karola.


W tej niezwykłej książce Tetro odsłania kulisy rynku dzieł sztuki, który jest bardziej skorumpowany, niż można przypuszczać, a ekspertyzy autentyczności są pochodną presji kolekcjonerów i chciwości sprzedających.

Wszystko to przedstawia na tle swojego barwnego życia, w którym fascynacja sztuką splata się z upodobaniem do dobrej zabawy, szemranego towarzystwa i szybkich samochodów.

Tanie siedemnastowieczne płótno z toporną Matką Boską z dzieciątkiem, znacznie droższa zdobiona złota rama, własnoręcznie przygotowane pigmenty, dużo petów i piec do pizzy oraz prawdziwa pasja i wiedza – tak wygląda przepis Tetro na Caravaggia. Być jak Caravaggio daje nam możliwość poznania warsztatu fałszerza, a przy okazji dawkę zaskakującej wiedzy o malarstwie, jakiej nie znajdziemy w żadnym podręczniku historii sztuki.

***

Czyta się jak podręcznik dla fałszerstwa, w którym znajduje się mnóstwo wskazówek na ten temat i wszystko jest opisane krok po kroku. Ale jedna rzecz w historii autora jest absolutnie autentyczna – jego pasja do sztuki.
„The Wall Street Journal”

Wyobraź sobie Chłopców z ferajny w galerii sztuki.
„Times of London”

Jeśli kochasz sztukę, nie możesz przegapić tej książki.
Jeffrey Archer

Wilk z Wall Street w świecie sztuki.
„Publishers Weekly”

Tylko sztuka nas nie oszuka, ale Tony Tetro już tak. Dlaczego Dali nie mógł namalować homarów w 1950 roku, dlaczego fałszerstwo jest jak łamigłówka, dlaczego Picasso jest trudniejszy niż Caravaggio, jak działają mechanizmy rynku sztuki, a do tego dużo smaczków z historii sztuki – to wszystko jest w fascynującej książce o „księciu fałszywek”, lekturze obowiązkowej i dla miłośników malarstwa, i dla wielbicieli sensacyjnych biografii. Takie fałszerstwo to też sztuka!
dr Kamila Tuszyńska, Wernisażeria

Tony Tetro – światowej sławy fałszerz obrazów, który stworzył niezliczoną liczbę kopii dzieł wielkich mistrzów, od Rembrandta po Moneta i Picassa. Przez ponad czterdzieści pięć lat dzieła Tetra wprowadzały w błąd znawców sztuki i pojawiały się jako autentyczne w muzeach, galeriach, domach aukcyjnych i prywatnych kolekcjach na całym świecie. W 1989 roku w Los Angeles odbył się głośny proces, w którym Tetro został oskarżony o fałszerstwo i skazany. Wypuszczono go z więzienia w 1994 roku. Od tego czasu stał się postacią medialną i nadal maluje obrazy w stylu słynnych malarzy dla grona wybranych klientów.

Giampiero Ambrosi – dziennikarz śledczy i producent filmów dokumentalnych. Był częścią zespołu, który odkrył powiązanie Tetra ze skandalem fałszerstwa sztuki z udziałem księcia Karola w 2019 roku opisanym w „Mail on Sunday”. Artykuł ten został nominowany do nagrody Investigation of the Year podczas rozdania British Journalism Awards 2020.

Tony Tetro, Giampiero Ambrosi
Być jak Caravaggio. Życie i oszustwa genialnego fałszerza dzieł sztuki
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Znak
Premiera: 25 marca 2024
 
 

PROLOG

(18 kwietnia 1989)

Leżałem na kanapie, przysypiając, kiedy usłyszałem jakieś szelesty przy drzwiach wejściowych. Ktoś spytał:
– Tony, Tony? Jesteś tam?
– Tak – odparłem i do środka wparowało dwudziestu pięciu gliniarzy.
Jeden z nich powiedział:
– Pewien człowiek dał panu przed chwilą osiem tysięcy dolarów. Proszę mi je zwrócić.
Miał rację, więc nie zwlekając, wręczyłem mu całą gotówkę.
Policjanci zaczęli regularną demolkę – zerwali tapety i wykładziny, opróżnili wszystkie szuflady. Przez cały ten czas siedziałem na kanapie, pocąc się ze strachu i wpatrując w drogę prowadzącą do mojego tajnego pokoju, odbijającą się w lustrzanym kominku. Ten tajny pokój to dziwacznie ukształtowana przestrzeń ukryta za łazienką na piętrze. Wystarczyło wybrać #* na klawiaturze bezprzewodowego telefonu, żeby sięgające do ziemi lustro odskoczyło, ukazując schowek, a w nim mnóstwo specjalnego papieru, barwniki, pieczątki kolekcjonerskie, podświetlane stoły, stare maszyny do pisania, certyfikaty autentyczności, notatniki z sygnaturami – wszystko, czego potrzebował zawodowy fałszerz dzieł sztuki.
Gliniarze przetrząsnęli szafkę na leki, opukali ściany, sprawdzili zbiornik przy sedesie. Gdyby znaleźli moją skrytkę, byłoby po zawodach. Przez cały czas łazili tam i z powrotem do wielkiej ciężarówki, wynosząc dzieła sztuki, pudła i książki – wszystko, co udało im się znaleźć. Wreszcie po sześciu czy siedmiu godzinach główny detektyw stwierdził, że wystarczy, i kazał wszystkim się zbierać.
Cała brygada rzuciła robotę i ruszyła w stronę drzwi, a ja poczułem, jakby spadł mi z serca największy kamień w życiu. Tylko że oni wcale nie wyszli. Zatrzymali się w progu. Zapadła długa, krępująca cisza. Byłem zdezorientowany. Zacząłem się podnosić, bo myślałem, że czekają, żeby mi założyć kajdanki. Jeden gliniarz stojący przy wejściu spojrzał mi w oczy, uniósł brew i uśmiechnął się z zadowoleniem.
Główny detektyw obrócił się na pięcie.
– Dobra, druga runda – krzyknął, a policjanci wrócili do roboty i zamieniając się rolami, wołali:
– Teraz ja biorę górę, moja kolej na łazienkę.
Wszystko mi opadło. Całkowicie odrętwiały osunąłem się z powrotem na kanapę.
Jeśli znajdą tajny pokój, moje dotychczasowe życie nieodwołalnie się skończy.

1
„TAK SIĘ TERAZ WYŚPISZ”

(1950–1969)

Fulton, maleńka miejscowość, w której dorastałem, reklamowało się jako „Miasto z przyszłością”. Mój ojciec nazywał je dupą stanu Nowy Jork. I choć dziś to jeszcze jedna ofiara rozwoju przemysłu w pasie rdzy, wtedy było kwitnącym, typowo amerykańskim miasteczkiem, zamieszkanym przez imigrantów z Irlandii i Włoch, którzy składali przysięgę wierności, chodzili do kościoła i ciężko pracowali w jednym z zakładów przemysłowych – Sealrite, Armstrong Cork, Miller Brewing albo Nestlé, gdzie produkowano czekoladę, której zapach, kiedy zbierało się na deszcz, można było wyczuć po drugiej stronie rzeki.
Wszyscy porzuciliśmy ojczysty język, akcent i zagraniczne nazwiska, próbując jakoś radzić sobie w Ameryce. Graliśmy w baseball, jeździliśmy na rowerach i chodziliśmy na plażę Fair Haven, żeby popływać w jeziorze Ontario – to właśnie tam całymi dniami stawiałem wymyślne zamki z piasku, które potem starannie ozdabiałem. Należeliśmy do Klubu Rotariańskiego i braliśmy udział w festynach dobroczynnych na rzecz ochotniczej straży pożarnej. A chociaż nieraz się przezywaliśmy – na irlandzkie dzieciaki wołaliśmy micks, a one na nas guineas, goombahs i greasers – nigdy nie prowadziło to do prawdziwej wrogości. Każdy włoski chłopak żenił się z Irlandką, a każda Włoszka z irlandzkim chłopakiem. Jeden z moich najlepszych kumpli, Gary Battles, poślubił Rosalie Arcigliano.
Mój ojciec James, którego ze względu na podobieństwo do Andy’ego Gumpa, postaci z kreskówki z lat trzydziestych, wszyscy przezywali Gump, przybył do Stanów z Bari jako dziecko i początkowo mieszkał na Bronksie, gdzie taszczył bloki lodu po schodach kamienic przy Arthur Avenue, a potem przeprowadził się do środkowej części stanu Nowy Jork. Matka, która dotarła na Ellis Island z Sycylii jako Beatrice Di Stefano, opuściła wyspę już jako Bee De Stevens i w wieku osiemnastu lat poślubiła mojego ojca. Rodzice kupili dom, dorobili się czwórki dzieci i powodziło im się coraz lepiej.
Łuk First Street, przy którym mieszkaliśmy, przezwano zakrętem spaghetti. Przez dziesięciolecia było to centrum włoskiej części Fulton. W latach trzydziestych ludzie nazywali nasze miasto „małym Chicago”, bo słynęło z zabójstw w stylu Ala Capone i w tej części stanu uchodziło za bastion mafii. W czasach mojego dzieciństwa mafia była obecna wszędzie, choć nie rzucała się w oczy – ot, po prostu powietrze, którym się oddychało. We włoskim klubie na Broadwayu można było zobaczyć jej szefów, Anthony’ego Di Stefano (zbieżność nazwisk z moją matką przypadkowa) i Boba Ranieriego, jak grali w karty, a ich świta wyczekująco kręciła się wokół. O ile wiem, mafia kontrolowała szafy grające, flippery i w ogóle wszystkie knajpki, gdzie można było obstawiać wyniki rozgrywek sportowych i grać w gry liczbowe. Jeśli się miało kłopoty, można było od niej pożyczyć pieniądze – choć każdy powtarzał, że lepiej potem oddać – nigdzie jednak nie dało się zauważyć narkotyków, prostytucji ani niczego podejrzanego.
Ale wyglądało na to, że w Fulton sporo przedsiębiorstw z wykupionym ubezpieczeniem miało wadliwą, łatwopalną instalację elektryczną. Kręgielnia Derby Lanes, Gayle’s Bar and Grill, salon samochodowy, sklep z meblami – wszędzie wybuchały pożary. Kumpel mojego brata, Lefty Levy, mówił mu, że puścił z dymem kilka takich miejsc, a nawet własny samochód. Lefty nazywał to zjawisko „żydowskim piorunem”. Gdy Bobo Ranieri zmarł, urządzono mu w Fulton pogrzeb, o którym potem opowiadano przez dziesięciolecia – kondukt stu czarnych cadillaców przybyłych, żeby go pożegnać, ciągnął się po horyzont.
Coś takiego robiło wrażenie, choć dla mnie nie znaczyło zbyt wiele. Moimi bohaterami byli nie mafiozi, tylko Enzo Ferrari i Leonardo da Vinci – geniusze, z których mogłem być dumny i którym chciałem dorównać. Szczyt kariery Ferrariego przypadł na czasy mojej młodości, jego samochody całkowicie zdominowały tory wyścigowe. To były istne cuda inżynierii, wygrywały wszystkie zawody, zostawiając w cieniu resztę światowych producentów. Podczas wyścigów 24 Hours Le Mans, gdy silniki innych samochodów zacierały się albo stawały w płomieniach, auta Ferrariego, tak znakomicie skonstruowane, prawie nigdy się nie psuły. Stały się ambasadorami włoskiego kunsztu, oszałamiającego stylu i perfekcyjnego designu, bijąc na głowę prostą i mdłą produkcję amerykańską. Gdy byłem mały, wielką dumą napawała mnie myśl, że stanowią ogniwo łańcucha kultury sięgającego przez renesans aż do czasów starożytnych i że ja jestem z tym jakoś związany. Każde dziecko tworzy opowieść o tym, skąd pochodzi i gdzie pasuje, a mnie podobała się właśnie ta.
O starożytnym Rzymie uczyłem się w szkole, no i kręcono wtedy w Hollywood mnóstwo filmów poświęconych wspaniałemu, majestatycznemu Wiecznemu Miastu. Ben Hur zdobył aż jedenaście statuetek Akademii Filmowej, wypełniając moją wyobraźnię panoramicznymi obrazami bogactwa i cywilizacji, a wszystko to w technikolorze. Byłem pod wrażeniem, że moi przodkowie budowali ciągnące się setki mil akwedukty i w czasach, gdy reszta świata mieszkała w brudnych, krytych strzechą chatach, w rzymskich domach płynęła ciepła i zimna woda.
Nie należałem do zbyt pilnych uczniów, zbierałem raczej solidne trójki, bo większość przedmiotów mnie nudziła. Zawsze jednak interesowałem się sztuką i byłem dobry z plastyki. Już jako dziewięcio- czy dziesięciolatek przerysowywałem zdjęcia z książek i czasopism, które moja matka, zapalona czytelniczka, rozkładała w całym domu. Pamiętam, że pewnego razu od ręki skopiowałem fotografię Steve’a Reevesa, kulturysty i aktora, który zagrał w filmie Herkules. Miał na sobie krótką togę, trzymał łańcuchy i obalał dwie kolumny – filary mitycznej sławy. Gdy skończyłem, dumny pokazałem rysunek matce, a ta mnie pochwaliła, za to mój najstarszy brat Jim stwierdził, że przyłożyłem kartkę do zdjęcia i je odrysowałem.
– Nie! Nieprawda! – krzyknąłem i pokazałem mu, że mój rysunek jest w rzeczywistości dużo większy od fotografii. Czułem się okropnie dotknięty, bo byłem bardzo dumny ze swojego dzieła.
W naszym mieście znajdowała się wspaniała biblioteka ufundowana przez Carnegiego, gdzie odbywały się spotkania Klubu Myszki Miki. We wtorkowe wieczory po kolacji schodziliśmy na dół z uszami na głowie, żeby śpiewać piosenki i uczyć się, jak być dobrymi obywatelami według ewangelii Walta Disneya. Po spotkaniu szedłem do działu z książkami o sztuce i kartkowałem albumy Abrams, oglądając obrazy.
Ojciec, który myślał, że może zostanę muzykiem, kupił mi gitarę i zorganizował lekcje. To była absolutna strata mojego czasu i jego pieniędzy. Ale matka, która zauważyła, że mam talent plastyczny, sprezentowała mi zestaw do malowania dla początkujących. Zawierał kilka tubek farby olejnej, cztery czy pięć pędzli, także cieńszych, i komplet płócien na ramie osiem na dziesięć cali. Malowałem przy kuchennym stole, a matka obok gotowała. Na początku zawsze całkowicie pochłaniało mnie to, co robiłem, ale ponieważ byłem tylko dzieckiem, po chwili moja uwaga słabła. Mimo to ambitnie wybierałem tematy. Próbowałem namalować swojego psa Duke’a, nie wiedziałem jednak, jak uchwycić światło kładące się na jego sierści. Pewnego razu przyjaciółka matki, pani Pommeroy, skomplementowała mnie, mówiąc, że jej zdaniem mój obraz jest cudowny. Zamiast poczuć dumę, powiedziałem, że mnie się nie podoba i że przy innych okazjach radziłem sobie lepiej. Już wtedy byłem wobec siebie wymagający.
W gimnazjum, Katolickiej Szkole Świętej Rodziny, władzę nad nami sprawowały ponure siostry zakonne, które nosiły pingwinie habity, a wiedzą i dyscypliną – znaną także jako kary fizyczne – raczyły nas po równo. Lubiłem rysować naszą nauczycielkę, starą siostrę Antoninę, jako pin-up girl – ponętne długie nogi, krągłe biodra, bujne piersi, a do tego zgorzkniała, pomarszczona twarz. Gdy w końcu mnie przyłapała, zdzieliła wskaźnikiem po łapach i zaciągnęła za ucho do dyrektora, ojca Hearna, który z trudem tłumił śmiech i kazał mi obiecać, że z tym skończę.
Pierwsze prawdziwe wskazówki praktyczne dostałem w szkole średniej. Nasza nauczycielka skończyła historię sztuki, była bardzo wspierająca i zapoznała nas z pojęciami takimi jak perspektywa, teoria koloru czy technika. Pamiętam, że na lekcji poświęconej sztuce abstrakcyjnej zrobiłem pokraczny rysunek nagiej kobiety. Dostałem gorszy stopień, ale nikt mnie za to nie wyciągał z klasy za ucho. Na zajęciach z perspektywy narysowałem szczegółowo naszą salę, wszystko, co widziałem przed sobą. Dostałem celujący plus i byłem z siebie bardzo dumny. Tym razem czułem, że na to zasłużyłem.
Wieczorami chodziłem do biblioteki, schodziłem na dół, mijając nowe zastępy myszkieterów, i godzinami oglądałem dzieła artystów, o których prawie nic nie wiedziałem. Nie rozumiałem Picassa, Mondrian na mnie nie działał. Zastanawiałem się, jaki jest sens doskonalić technikę tylko po to, żeby malować figury geometryczne w podstawowych kolorach.
Nauczyciel pokazał nam Chagalla, nazywając jego dzieła „wizualną poezją”, i to była prawda, dostrzegałem poetycki ruch barw. Zapoznał nas też z Dalim – cała klasa musiała powtarzać „sur-realizm”. Dalì był dziwny, lecz jego wyobraźnia robiła na mnie wrażenie, pomyślałem, że sam bym na coś tak niezwykłego nie wpadł. Pointylizm wydawał mi się zbyt żmudny – staranne kładzenie barwnych plamek na płótno uznałem za stratę czasu. Lubiłem impresjonistów. Ich obrazy były ładne i dostrzegałem w nich talent. Ale moim zdaniem sztuce nowoczesnej brakowało duszy.
Tym, co naprawdę do mnie przemawiało, były dzieła dawnych mistrzów, malarzy doby renesansu. Teraz już się wyrobiłem, wtedy jednak zachodziłem w głowę: „Jak im się udało to wszystko wymyślić – niebo, anioły, ukrzyżowanie, ludzi z ich minami, chmury, światło?”. Dla mnie to była magia. W przypadku malarzy nowoczesnych nie czułem tego rodzaju podziwu.
Zacząłem zbierać informacje o artystach takich jak Perugino, Verrocchio, Michał Anioł, Rafael i Botticelli, ale moim największym bohaterem był Leonardo, choć w młodości bardziej fascynował mnie jako inżynier i naukowiec. Ciekawiły mnie jego notatniki z niesamowicie pomysłowymi wynalazkami – akwalung, maszyna latająca, spadochron, machiny wojenne, niezwykle precyzyjne szkice ludzkiej anatomii, zagadka lustrzanego charakteru pisma. Sami rozumiecie, że coś takiego mogło zauroczyć młodego chłopaka.
Pierwszym artystą, którego pokochałem wyłącznie za jego sztukę – Kaplicę Sykstyńską i Pietę – był Michał Anioł. Pamiętam, jak czytałem, że Pietę zaczął rzeźbić w wieku dwudziestu dwóch lat i przez trzy lata pracował przy niej sam. A potem usłyszał, jak inni mówią, że to arcydzieło wykonał jeden z jego rywali. Oburzony zakradł się do Watykanu i wyrył na rzeźbie swoje imię – to jedyne dzieło, które podpisał. Nie winię go. Wprawdzie to paradoksalne, zważywszy na moje zajęcie, ale gdy wiele lat później podrobiłem pewne dzieło, a potem autorstwo tej podróbki przypisał sobie ktoś inny, zrozumiałem, co czuł Michał Anioł.
Pomijając zainteresowanie sztuką, pod innymi względami byłem zwykłym dzieciakiem, który lubił baseball i samochody, a także spędzać czas z kumplami i dziewczynami. Gdybyście mnie wtedy spytali, kim chciałbym być, powiedziałbym bez wahania, że zawodowym bilardzistą. Jako nastolatek większość wolnego czasu spędzałem w ciemnym i obskurnym klubie bilardowym Polly LeGrew’s, który można by uznać za plan filmowy z lat dwudziestych. Znajdowało się tam sześć stołów, automat wypełniony orzeszkami ziemnymi i kilka ławek, na których można było przysiąść, a także wyłącznie męska toaleta, bo do Polly’s nigdy nie przychodziły kobiety. Wiekowa spłuczka miała łańcuch, a klozet wyprodukowała firma Peerless Victorious, która przestała istnieć pewnie jeszcze za czasów Tafta.
Nikt przyzwoity nie spędzał czasu w klubie bilardowym. To było miejsce, w którym spotykali się gangsterzy, krzykacze, hazardziści i menele, ale ja miałem to gdzieś. Uwielbiałem tam chodzić. Grałem godzinami, pokonując dzieciaki i dorosłych w dziewiątkę albo w czternaście plus jeden. Jako trzynastolatek wygrywałem z trzydziestolatkami i zgarniałem dziesięć albo dwadzieścia dolarów za grę. Jeśli nie miałem pieniędzy, ludzie mnie wspomagali, a potem dzieliłem się z nimi wygraną. W szkole wywalili mnie z drużyny baseballowej, bo opuściłem trening, żeby odebrać nowy kij do bilardu.
Kiedy mi szło, wszystkie strzały miałem celne. Raz wbiłem sto dwadzieścia pięć bil jedna po drugiej. W dziewiątce rozegrałem sześć gier, nie tracąc strzału. Tego rodzaju wyczynów człowiek spodziewa się po dorosłych zawodowcach. Ale żeby być prawdziwym magikiem, trzeba mieć do tego serce. Serce jest wtedy, kiedy gracz strzela tak samo bez względu na to, czy stawką jest dolar, czy tysiąc. Pękłbym, myśląc o pieniądzach, a nie o wbiciu bili. Gdybym miał serce, nigdy bym nie został fałszerzem dzieł sztuki.
Tak jak wielu kumpli byłem ministrantem. Po mszy przeliczaliśmy ofiarę na wielkim stole w zakrystii. Niektórzy chowali pod komże parę piątek, dziesiątek albo dwudziestek, a potem szliśmy na bilard. Nigdy nie brałem pieniędzy z kościoła, wygrywałem je w dziewiątkę. Kiedy chłopaków przyłapano, to mnie oskarżono, bo miałem kieszenie pełne monet. Matka była bardzo zawiedziona. Okradanie kościoła uważano za zbrodnię większą niż molestowanie dzieci. W każdym razie nikogo nie sypnąłem. Nigdy nie byłem kapusiem.
W 1965 roku moja dziewczyna zaszła w ciążę. Matka, która zawsze miała gadane, oznajmiła:
– Jak sobie pościeliłeś, tak się teraz wyśpisz.
W wieku szesnastu lat zostałem ojcem ślicznej dziewczynki. Ożeniłem się i zacząłem pracować jako rozwoziciel mleka.
Wieczorem w dzień ślubu w kilkoro wznieśliśmy toast piwem z sześciopaku, a potem poszedłem prosto do łóżka, bo musiałem wstać o trzeciej rano, żeby w marznącym deszczu dostarczyć zamówienia. To była bardzo mroźna zima, siadywałem w chłodni, żeby się „rozgrzać”. W nocy leżałem, myśląc o tym, jak długa jeszcze czeka mnie droga, i myślałem: „Nie ma mowy, żebym to robił do końca życia”.
I tak, planując, że Marguerite razem z córką ściągnę później, przeniosłem się do Kalifornii.

2
ZUPEŁNIE JAK W FULTON – JEŚLI NIE LICZYĆ PALM

(1969–1972)

Gdy miałem dziewięć lat, ojciec, który był dilerem Lincolna-Mercury’ego, w nagrodę za wyniki sprzedaży wygrał pełen zwrot kosztów za wycieczkę na Zachodnie Wybrzeże. Włożyliśmy nasze najlepsze ubrania, wsiedliśmy do srebrnego samolotu śmigłowego i wyruszyliśmy do Los Angeles. W tamtych czasach LA nie uchodziło za zadymione, nękane przestępczością miasto-rozlewisko tak jak dziś, postrzegano je raczej jako nowe, skąpane w słońcu, uśmiechnięte miasto przyszłości, napędzane przez przemysł filmowy, rodzący się przemysł lotniczy i obietnicę słonecznych dni pod rozkołysanymi palmami.
Mój wuj Anthony, który przybył tu z Fulton dekadę wcześniej, zapakował nas do swojego kombi i zabrał do domu w Montclair, miłym małym miasteczku u podnóża Mount Baldy. Przez następny tydzień ojciec woził nas bocznymi drogami i szosami megamiasta po niekończących się przydrożnych atrakcjach. Dziś te miejsca uchodziłyby za tandetne, ale sześćdziesiąt lat temu dziewięciolatkowi wydawały się prawdziwymi cudami i budziły wielkie emocje.
Były tam rozmaite knajpy z ciągnącymi się w nieskończoność bufetami, gdzie mój ojciec nakładał sobie na talerz cudowne pieczenie i gdzie można było dostać dziesięć rodzajów ciasta i lodów. Były ogrody zoologiczne, ptaszarnie, miniaturowe linie kolejowe, miasteczka w stylu Dzikiego Zachodu, wioski indiańskie, farmy z aligatorami i przejażdżki na kucykach – wszystko, co mogłoby zachwycić małego chłopca. A choć w lutym było za zimno, żeby pływać, wierciłem ojcu dziurę w brzuchu dotąd, aż zabrał nas nad ocean. To, że w środku zimy mogliśmy spędzić przyjemny słoneczny dzień na plaży, wydawało mi się prawdziwą magią.
W następnym tygodniu wpakowaliśmy się do kombi i ruszyliśmy przez pustynię do Las Vegas, które wtedy jeszcze było rzadko zabudowanym miastem pośród skał i piasku i dopiero zaczynało się gwałtownie rozwijać. Po drodze zatrzymaliśmy się w Baker, w słynnej restauracji Bun Boy, gdzie dostaliśmy najpyszniejsze kruche ciasto z truskawkami, jakie jadłem w życiu, z górą ogromnych, soczystych owoców i bitej śmietany. Świeże truskawki w zimie – prawdziwy cud!
Gdy nocą wtaczaliśmy się do Las Vegas, w dolinie migotały światła i neony. Znów magia. Zatrzymaliśmy się w słynnym kompleksie Stardust – wtedy to było po prostu kasyno otoczone motelami, które nosiły nazwy godne epoki lotów kosmicznych, takie jak Jowisz, Saturn, Wenus i Mars. Wieczorem moi rodzice wystroili się i poszli na show, a my z moim bratem Donem chłonęliśmy oszałamiającą mnogość kanałów telewizyjnych w motelu, przyćmiewających nędzne trzy, które mieliśmy w Fulton.
Następnego dnia ojciec zabrał mnie do kasyna, żebym spróbował szczęścia przy jednorękim bandycie. Wprawdzie ochroniarz grzecznie go poinformował, że dzieciom wstęp wzbroniony, udało mi się jednak pociągnąć za rączkę i zobaczyć, jak obracają się koła. A choć nie wygrałem, i tak czułem się najszczęśliwszy na świecie i nic mnie to nie obchodziło. Gdy kilka dni później wróciliśmy do Fulton, tygodniami opowiadałem o cudach Kalifornii i błyszczącym mirażu, jakim było Las Vegas, a moi kumple słuchali z podziwem i otwartymi ustami.
Dziesięć lat później moje życie w Fulton pogrążało się w depresji, a Kalifornia jawiła się jako odległe marzenie. Po półtora roku rozwożenia mleka udało mi się przenieść do działu tanich mebli w sieci sklepów Roy’s – pieniądze, które tam zarabiałem, ledwie pozwalały nam z Marguerite wiązać ponury koniec z końcem. Dawniej śmieliśmy się z kumplami z tablicy reklamującej Fulton jako „miasto przyszłości”, teraz wydawała mi się gorzkim żartem.
Tamtej zimy – podobnie jak dziesiątki milionów nieszczęśników w zaśnieżonym kraju – spoglądałem z zawiścią na jaskrawe platformy sunące słonecznymi bulwarami Pasadeny podczas słynnej Parady Róż wśród wiwatujących, roześmianych i atrakcyjnych ludzi. Siedząc w domu, przeklinałem padający bez końca śnieg za oknem.
Kilka miesięcy później, gdy moja siostra z mężem przyjechali do nas z wizytą z Kalifornii i przywieźli najświeższy numer „Los Angeles Times”, pochłaniałem wszystkie strony po kolei, czytałem wszystkie kolumny, wspominając cudowną podróż, którą odbyłem jako dziecko. Dziesiątki razy studiowałem ogłoszenia o pracę i oferty mieszkaniowe, a ponieważ zupełnie nie znałem miejscowej topografii, wyobrażałem sobie, że mieszkam w Long Beach, Santa Monica albo w centrum. Szczegóły były nieistotne.
Cały następny rok ciężko pracowałem i udało mi się zaoszczędzić dwieście dolarów, które zgodnie z radą zasłyszaną w klubie bilardowym zainwestowałem w akcje. Codziennie dzwoniłem do brokera w Syracuse, którego numer znalazłem w książce telefonicznej, i pytałem o cenę Benrus Watch Company. Cena akcji zaczęła rosnąć dolar po dolarze i gdy w końcu się podwoiła, spieniężyłem swoje, rzuciłem pracę i oznajmiłem Marguerite, że jadę do Kalifornii, gdzie naszą rodzinę czeka lepsza przyszłość.
3 stycznia 1969 roku wykopałem zdezelowanego austina-healeya 3000 spod góry śniegu, ucałowałem żonę i córeczkę i wyruszyłem do Pomony, gdzie niewielkie, ale dobrze utrzymane mieszkanko zajmowała moja babka. Wcześniej żyłem w strachu – bałem się zostać ojcem, nie wiedziałem, czy uda mi się zarobić na życie i odnieść sukces. Teraz, na początku drogi, czułem tylko podniecenie i zew przygody.
Austin-Healey to nie jest samochód, którym możecie pokonać prawie cztery tysiące osiemset kilometrów, na drugi koniec kraju. Zanim dotarłem do autostrady Will Rogers Turnpike w Miami w stanie Oklahoma, straciłem przednie prawe koło – przez ostatnie osiemdziesiąt kilometrów szprychy pobrzękiwały, aż w końcu nie dało się dłużej opanować chybotania. Nikt w Oklahomie nie miał zamiennika, musiałem więc zaczekać, dopóki miejscowe złomowisko nie sprowadzi mi koła z innego stanu. Kosztowało mnie to dwieście dolarów plus trzy noce w motelu i dyszkę z ćwierćdolarówek, którymi karmiłem telewizor. A choć zostało mi już tylko ostatnie sto dolców, mój entuzjazm nie osłabł i skierowałem się do Las Vegas przekonany, że się odegram przy stole do blackjacka i będę mógł walczyć dalej. Po godzinie gry zadzwoniłem do Fulton i spytałem, czy ktoś przesłałby mi pieniądze na benzynę, żebym zdołał dotrzeć do LA.
Rano odebrałem siedemdziesiąt pięć dolarów z Western Union i wyruszyłem w dalszą drogę. Wreszcie wieczorem 15 stycznia 1969 roku w strugach ulewnego deszczu wtoczyłem się na podjazd przed skromnym mieszkaniem babci. W kieszeni miałem trzydzieści pięć dolarów, a oprócz tego bezużyteczne auto ze spalonym sprzęgłem i wypiaskowaną karoserią. Zatrzymałem się u babci i próbowałem znaleźć pracę, a w tym czasie przez dobry miesiąc wciąż padał zimny deszcz. Taką pogodę widuje się raz na sto lat. Domy zsuwały się ze zboczy gór, rzeki błota i piachu porywały samochody. Wszędzie, gdzie się szło, panowały wilgoć i przeraźliwe zimno. Zupełnie jak w Fulton – jeśli nie liczyć palm.
Mój najstarszy brat Jim, który mieszkał w pobliskim Claremont, załatwił mi pracę – miałem razem z nim malować domy dla pewnej dużej firmy. Gdy w końcu przestało padać, od rana do nocy pokrywaliśmy powłoką Tex-Cote skromne domki w całej południowej Kalifornii – w Bell Gardens, Duarte, Downey, La Habra i Cypress. Wieczorami chodziliśmy do barów, a ja z zaskoczeniem odkryłem, że w Kalifornii są miejscówki w stylu country, gdzie kowboje tańczą two-stepa.
Wkrótce przeprowadziłem się do mieszkania, które wynająłem z gościem z Fulton, i udało mi się uciułać parę dolarów, żeby posłać żonie i córeczce. W trakcie jednej z pierwszych drogich rozmów międzymiastowych narzekałem Marguerite, że wciąż leje, i powiedziałem, że sprowadzę je, jak tylko będę mógł.
Potem zamieszkałem z bratem. On proponował, żebyśmy wynajęli coś blisko morza, ale ja marzyłem o Hollywood, wydawało mi się ekscytujące, wspaniałe i stylowe. Wprowadziliśmy się do wieżowca Hollywood Mt. Cahuenga Apartments i zaprzyjaźniliśmy z administratorem Billem, pierwszym jawnym gejem, jakiego poznałem. W Fulton takich nie było. Wpadał do nas na kolacje, lubił domową kuchnię mojego brata, naszą zwyczajność i małomiasteczkowość.
Kiedy nie pracowaliśmy, jeździliśmy po okolicy i zatrzymywaliśmy się w podrzędnych barach, sklepach płytowych i przy stoiskach z burgerami. To było na kilka miesięcy przed morderstwami Mansona i na zaniedbanym Sunset Strip, po którym kręcili się hipisi, freaki i tłumy ludzi, panowała dziwna atmosfera.
Byliśmy wtedy jak nomadzi, gnaliśmy za pracą, gdziekolwiek się pojawiła. Pewnego razu dostaliśmy zlecenie we Fresno, pięć godzin na północ od Doliny Kalifornijskiej – mieliśmy pokryć tex-cote’em dużą rezydencję, zajęcie na minimum miesiąc. Powiedziano nam, że Fresno to miłe miejsce i jak skończymy, będzie co robić. Wzięliśmy ze sobą Billa i przez kilka tygodni mieszkaliśmy w motelu. Polubiłem Fresno, ale tęskniłem za rodziną i skupiałem się na tym, żeby odłożyć pieniądze i ją sprowadzić.
Po pracy chodziliśmy z Jimem do klubów bilardowych, gdzie przy jego wsparciu zgarnialiśmy, co się dało. Jednego razu w barze nawet nie dopuściłem przeciwnika do stołu – zarobiliśmy ponad dwie stówy, które zebraliśmy przepraszająco, po czym pognaliśmy do samochodu, bo miejscowi zaczęli analizować swoje zakłady. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale mój brat nie miał pieniędzy, żeby za mnie zapłacić. Gdybym to wiedział, pewnie bym się za bardzo denerwował, żeby wygrać.
W ciągu miesiąca udało mi się wreszcie zaoszczędzić tyle, żeby kupić dziewczynom bilety, a kiedy wysiadły z samolotu, z radością przytuliłem Christine, której nie widziałem prawie pięć miesięcy. Tamtego wieczoru świętowaliśmy wspólnie w motelowej knajpce i spaliśmy razem w wielkim łóżku. Rano poszliśmy zobaczyć mieszkanie, które wynająłem. Było nieduże, tylko na takie mogłem sobie pozwolić, ale mieściło się w kompleksie dla rodzin i ucieszyłem się na widok bawiących się dzieci. Gdy jednak weszliśmy do środka, przeżyliśmy szok: wszędzie brud, pchły i rozbite okna. Marguerite, dla której lot na drugi koniec kraju z małym dzieckiem był przeżyciem – nagle znalazła się z dala od domu i wszystkich, których znała – zaczęła płakać. Obce, przygnębiające otoczenie to było za dużo, nie chciała tu zostać.
Obiecałem jej, że wrócimy do Pomony, gdzie mieliśmy rodzinę i znajomych z Fulton. Na szczęście miła starsza właścicielka oddała nam pieniądze i następnego dnia ruszyliśmy z powrotem do Los Angeles, kolebiąc się austinem-healeyem autostradą numer pięć. Wynajęliśmy małe mieszkanko nieopodal mojej babci, a ja znalazłem pierwszą z szeregu posad sprzedawcy mebli w Pomonie, by w końcu wylądować w Barker Bros w centrum LA i z mozołem prowadzić ponurą, wyjątkowo skromną egzystencję.
Codziennie rano wstawałem wcześnie i oglądałem z Christine Ulicę Sezamkową, a potem jechałem osiemdziesiąt kilometrów do pracy. Marguerite, która sprawowała kontrolę nad wydatkami, dawała mi dolara na benzynę, dolara na parking i kanapkę z mortadelą w plastikowej torebce. Gdyby nie pilnowała pieniędzy, nie mielibyśmy co jeść. Była mistrzynią oszczędzania, i całe szczęście, bo ja zupełnie tego nie umiałem.
W tamtych czasach sprzedaż mebli to była gra starego typu, wszystkie chwyty dozwolone, byle tylko ściągnąć klientów i cokolwiek im opchnąć. Uczyłem się od ludzi, którzy zjedli na tym zęby, pracowali w biznesie od trzydziestu, czterdziestu lat. Wykorzystując atrakcyjny rysunek, reklamowali tani zestaw wypoczynkowy w superniskiej cenie – na przykład 89,95 dolara – a potem obicie okazywało się tak brzydkie, że nikt by go nie kupił. Oczywiście inne kosztowało niemal dwa razy tyle. Chodziło się po sklepie z podkładką i przypinanym krawatem. Każdy mebel miał oznaczenie, dzięki czemu człowiek wiedział, jaką dostanie prowizję, jeśli uda mu się go sprzedać. Wszystko stanowiło wabik, reklamowało coś innego, na przykład łóżko king size – łóżko queen size. Rolowało się klientów i kantowało, byle tylko zarobić dodatkowego dolara. To było potwornie męczące, nudne i demoralizujące.
Nie wyciągałem z tego za wiele, a w dodatku nie mogłem spędzać czasu z Christine i Marguerite. Pracowałem sześć dni w tygodniu od rana do szesnastej albo od południa do dwudziestej pierwszej i wracałem, kiedy Christine już spała. Gdy mieliśmy wolne, robiliśmy coś, za co nie trzeba było płacić. Oglądaliśmy wystawy sklepowe, szliśmy do parku albo do małego meksykańskiego wesołego miasteczka w Ontario. Nigdy nie chodziliśmy do kina, nigdy nie jadaliśmy w restauracji. W ramach rozrywki nocami kopiowałem dzieła mistrzów – Rembrandta, Picassa i Renoira – a mój umysł błądził, podążając za przepływem kolorów i pociągnięciami pędzla.
W tamtych czasach wciąż uczyłem się malować. Kopiowałem obrazy z książek wypożyczanych z biblioteki – wybierałem rzeczy, które przyciągały mój wzrok, albo coś, co chciałem ćwiczyć. Żeby zaoszczędzić, zaopatrywałem się w materiały w sklepie żelaznym i sam naciągałem płótno na tanie ramy, przytwierdzając je tackerem. Zazwyczaj malowałem przez dwie–trzy godziny przy stole w kuchni, gdy reszta poszła spać. Próbowałem uchwycić koloryt skóry żołnierza u Rembrandta, jego złotą zbroję i klamry połyskujące w ciemności. Skopiowałem prostego Klauna Bernarda Buffeta, malarza bardzo wtedy popularnego, choć dziś nikt go prawie nie pamięta. Moja nauka była przypadkowa i chaotyczna, nie miałem żadnego planu, nie uczęszczałem na żaden kurs.
W Los Angeles pierwszy raz w życiu poszedłem do muzeum – Los Angeles County Museum of Art – żeby zobaczyć Rembrandta. To było fascynujące, że mogłem obejrzeć prawdziwy portret, nieomal go dotknąć i starannie zbadać w poszukiwaniu wskazówek, które zdradziłyby mi sekrety jego techniki. Pamiętam owalny portret mężczyzny z uderzającym błyskiem w oku – wyglądał na tak żywego i rzeczywistego, że zdawał się mieć duszę. Pamiętam, jak zwróciłem uwagę, że obraz został podarowany przez Williama Randolpha Hearsta, a potem, gdy oglądałem resztę kolekcji, ze zdumieniem odkryłem, że niemal wszystkie dzieła ofiarowali muzeum zamożni mecenasi. Pomyśleć, że można mieć dzieło Rembrandta i je po prostu oddać.
U nikogo skóra nie miała takiego kolorytu jak u Rembrandta. Jeśli patrzyło się na jego obrazy z bliska, wydawało się, że są niemal trójwymiarowe. W telewizji widziałem film pokazujący go przy pracy. Kończył dzieło, a potem w ostatniej chwili gorączkowo dodawał jeszcze nieco barw ze swojej palety – szczypta bieli, żeby złoty łańcuch lśnił w świetle, odrobina czerwieni na czubku nosa pijaka.
Jego słynny światłocień – rozwinięcie Caravaggiowskiego chiaroscuro – nie miał sobie równych. Rembrandt był zaledwie chłopcem, kiedy Caravaggio zmarł, ale włoski malarz ogromnie oddziaływał na holenderskich mistrzów, którzy podróżowali do Rzymu w poszukiwaniu inspiracji i zamówień. To, że mogłem go wtedy zobaczyć, było niesamowite. Na jego obrazach światło przechodziło w cień między obiektem a tłem w nieporównywalnie subtelniejszy sposób niż u innych, a emocje wydawały się stabilniejsze. I choć uwielbiam Caravaggia, wszystko, co mówią o Rembrandcie, to prawda. Bez wątpienia uważam go za największego malarza w dziejach. Ale nie byłoby go bez Caravaggia.
Wybrałem się też do Norton Simon Museum w Pasadenie. Jego fundator był bogatym przemysłowcem, właścicielem keczupu Hunt i całego imperium spożywczego. Zgromadził wspaniałą kolekcję dzieł europejskich mistrzów i w 1969 roku uroczyście otworzył muzeum. Słyszałem o tym i wiedziałem, że mają tam Picassa, van Gogha i Renoira – dzieła wszystkich malarzy, których chciałem zobaczyć na własne oczy.
Na miejscu zaskoczyła mnie paleta barw van Gogha. Budował kolory ponadcentymetrowej grubości, nakładając farbę czymś, co – jak sobie wyobrażałem – musiało być kielnią. Gdy patrzyłem na jego obrazy, wyczuwałem samotność i szaleństwo. Nie zakochałem się w nim, ale wiedziałem, że jest jedyny w swoim rodzaju.
Na obrazach Picassa farba wydawała się wodnista i zupowata. Widać było krople, malował bardzo szybko. W niektórych miejscach kładł farbę grubo, techniką impasto, gdzie indziej prawie wcale, przezierała przez nią faktura płótna.
Renoirowi przyglądałem się z różnej odległości i pod różnymi kątami. Bardzo mi się podobało, że wypełniał obraz nieostrą aktywnością, skupiając się na jednej twarzy i w ten sposób przyciągając oko do emocji.
Stopniowo, starając się wykorzystywać te spostrzeżenia we własnych pracach, zacząłem nieco bardziej wierzyć w siebie. W soboty chodziłem na targ, gdzie próbowałem sprzedawać swoje dzieła, i wykańczałem obrazy, gawędząc wesoło z Christine. Chciałem sto pięćdziesiąt dolarów za Moneta i dwieście pięćdziesiąt za Rembrandta, bo malowałem go tygodniami, ale kupujący nie byli zainteresowani – szukali czegoś taniego, co by im pasowało do zasłon. Wkrótce uznałem, że to strata czasu, i znalazłem się w kropce: nie miałem pojęcia, jak mógłbym zarabiać pieniądze na malowaniu.
Zupełnie zielony zanosiłem swoje kopie – podpisane Tetro – do każdej galerii, jaką udało mi się znaleźć w Pomonie, Upland czy San Bernardino. Jeśli tylko sprzedawali dzieła sztuki, nieważne jakiego rodzaju, wchodziłem do środka. Mówili, że moje nazwisko jest nieznane i nie są zainteresowani. W jednym czy dwóch miejscach usłyszałem, że mogę zostawić dzieła w komis, nikt jednak nie miał ochoty rozstawać się z gotówką. Zaglądałem nawet do francuskich restauracji – poza godzinami szczytu, w porze między lunchem a kolacją – żeby spytać, czy nie mieliby ochoty na pięknego Moneta. Nie byli zbyt elokwentni, ale miażdżący wzrok zdradzał, co myśleli: „Wypierdalaj, chłopie”, czy jak to tam brzmi po francusku.
Byłem wtedy dzieciakiem, miałem ledwie dwadzieścia lat i żadnego planu, chwytałem się wszystkich sposobów, żeby iść przez życie, za głupi, żeby zdawać sobie sprawę z ich nieskuteczności. Nie robiłem zbytnich postępów. Ale mimo porażki odebrałem cenną lekcję. Samo dzieło nie było ważne. Liczył się wyłącznie podpis.

 
Wesprzyj nas