Monika Pastuszko odkrywa miasto matek. Z wnikliwością, bystrością i cudownym poczuciem humoru opisuje swoje macierzyńskie przygody. Opowiada o świecie, który aż za dobrze znają rodzice i o którym cała reszta nie musi myśleć. A także o sprawach, które dotyczą nas wszystkich.


„Matka Polka sika w krzakach” ma w sobie coś z matczynego pamiętnika, poradnika zaprawionej w bojach miejskiej matki, coś z wywołującego gorącą dyskusję postu na Facebooku, coś z reportażu interwencyjnego, wreszcie coś z felietonu dla dobrego tygodnika opinii. Jednym słowem – wciąga!

• Czy da się przewinąć bobasa w pociągu?
• Jak wysiedzieć z przedszkolakiem w kolejce?
• Czy w upały można ochłodzić dziecko w fontannie?
• Jak przejść z wózkiem przez zaśnieżone ulice?
• Czy polskie miasta są przyjazne dzieciom?

Monika Pastuszko opowiada o świecie, który aż za dobrze znają rodzice i o którym cała reszta nie musi myśleć: o placach zabaw, urlopach dla ojców, przedszkolnych glutach. A także o sprawach, które dotyczą nas wszystkich: o smogu, braku ławek, za małych mieszkaniach i o tym, jak mogłoby wyglądać przyjazne miasto.

Może sami możemy na to miasto wpływać i je zmieniać?

***

• Jechałem kiedyś pociągiem z kupą mojego syna zawiniętą w chusteczki higieniczne i dla niepoznaki włożoną do kieszeni marynarki, ponieważ w pociągu nie było żadnej toalety pozwalającej na ogarnięcie dziecka w potrzebie. Statystyka pokazuje jednak, że takie przygody częściej mają kobiety niż mężczyźni. Dlatego nie wiem, czy tej książki w pierwszej kolejności nie powinni przeczytać faceci. Oni dowiedzą się z niej czegoś poruszającego i ważnego. Natomiast dla większości kobiet ta lektura będzie stanowić pociechę – a tego też mamy prawo oczekiwać od literatury. Niektóre z przygód opisanych przez Monikę Pastuszko z biegiem czasu stają się śmieszne, inne śmieszne nigdy nie będą. Ta lektura przypomina nam dobitnie, że przestrzeń, w której żyjemy, i przepisy rządzące naszym życiem zawsze ktoś musi zaprojektować. I że proces tego projektowania ciągle nie spełnia podstawowej zasady uniwersalności – a to oznacza, że świat, w którym żyjemy, nie jest dla wszystkich. Sposób jego organizacji uwzględnia tylko mniej więcej połowę populacji. To trochę mało.
– Filip Springer, pisarz, fotograf

• Monika Pastuszko eksploatuje obszary, które dla ludzi niepchających przed sobą wózka pozostają niewidoczne, nieistotne, błahe, ale dla osób opiekujących się stanowią o istnieniu społecznym i godności. Polecam tym, którzy jeszcze nie dowierzają, jak bardzo prywatne jest polityczne.
– Natalia Fiedorczuk, pisarka

Monika Pastuszko – człowiek od miasta i słów, mama dwóch synów: Henia, bez którego ta książka by nie powstała, i malutkiego Rysia. Antropolożka kultury. Rozwojem miast zajmuje się od wielu lat: najpierw w ministerstwie i instytucie badawczym, potem w stołecznym ratuszu. Rozmawia, słucha ludzi. W mieście tropi ukryte: nieopowiedziane historie, nierozpoznane doświadczenia. Redaguje, publikuje wywiady, pisze na łamach „Krytyki Politycznej”. Lubi prosty język. Można ją spotkać na warszawskich drogach i w parkach.

Monika Pastuszko
Matka Polka sika w krzakach
Przygody z dzieckiem w mieście wysokich krawężników, nieczynnych toalet i zepsutych wind
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 maja 2024
 
 

Wstęp

 
Pamiętacie Solaris Stanisława Lema? Spoko, ja też nie bardzo, ale sprawdziłam i szło to tak: była sobie pokryta oceanem planeta Solaris, a na niej stacja kosmiczna. Ocean był niezwykły, bo zbudowany z plazmy, a do tego czytał myśli kosmonautów i spełniał ich ukryte, podświadome pragnienia. Pewnego dnia w kajucie głównego bohatera Krisa zjawia się dziewiętnastoletnia Harey w białej plażowej sukience z czerwonymi guziczkami. Harey to jego miłość z młodości, od wielu lat nie żyje. Stoi w kajucie i jest ludzka, ale dziwnie niedokończona. Nie wie, gdzie jest, skąd się wzięła. Wie, że żyje z Krisem. Kiedy astronauta chce ją przebrać w kombinezon kosmiczny, okazuje się, że suknia jest atrapą.
Natychmiast okazało się coś dziwnego: że niepodobna jej było zdjąć, bo nie miała żadnego zapięcia. Czerwone guziczki pośrodku były ozdobą. Brakowało jakiegokolwiek zamka, błyskawicznego czy innego.
Przewidywanie pragnień oceanowi wychodzi różnie, bo wie o ludziach za mało. Sukienka Harey, która pięknie wygląda, ale nie jest użyteczna, przypomina mi się, kiedy wchodzę do toalety w nowym, wspaniałym, nagradzanym budynku centrum kultury w Ostrowcu Świętokrzyskim – znajduję tam wszystko, tylko nie miejsce do przewinięcia dziecka, mimo że na piętrze jest biblioteka dla dzieci. Jestem z dzieckiem na placu zabaw i okazuje się, że toalety brak. Jadę pociągiem i nie mam jak ściszyć głośniczka, który przed każdą stacją budzi niemowlę, bo o takiej funkcjonalności projektant nie pomyślał, za to przewidział podświetlenie diodami gniazdek elektrycznych w przedziale dla opiekuna z dzieckiem. Kiedy po połogu chcę wrócić do życia seksualnego i okazuje się, że pigułka hormonalna, którą proponuje mi ginekolożka, jest dla mnie, nie dla mojego partnera – więc hormony dostanie też moje dziecko karmione piersią.
Kiedy jest mroźna zima, ale jest też covidowy lockdown, a rząd decyduje o zamknięciu kawiarni, bibliotek i wszystkich przybytków, które z perspektywy ministerialnych gabinetów są zbędne. Z mojej są kluczowe, bo tylko tam mogę nakarmić piersią poza domem. Więc teraz: latte albo lunch na wynos – proszę bardzo. Mleczko – sorry, bobo, wracaj do domu. W tym czasie otwarte pozostały biura, sklepy z ciuchami i, uwaga, kasyna. Jak to możliwe? Nie wiem, pewnie ówczesny premier by wiedział. Ale wyobrażam sobie, że panowie od ruletki spotkali się z kimś i go przekonali, że to ważne, żeby nie zamykać miejsc gry. Panie od bobasów z nikim się nie spotkały i nikogo nie przekonały, ponieważ były skupione na karmieniu, lulaniu, sprzątaniu, gotowaniu, kąpaniu, usypianiu, leczeniu gluta, planowaniu posiłków, zmywaniu podłóg z kaszki. Cóż, poszłabym karmić i do kasyna, ale akurat żadnego nie miałam w pobliżu.
Harey uśmiechała się zmieszana. Udając, że [brak guzików i suwaka w sukni] jest to najzwyklejsza rzecz na świecie, podniesionym z ziemi, podobnym do skalpela instrumentem naciąłem materiał tam, gdzie kończył się z tyłu dekolt. Teraz mogła ściągnąć sukienkę przez głowę.
Ja też uśmiecham się zmieszana. Karmię piersią na przenikliwym zimnie, przewijam pieluchę na rachitycznym trawniczku na środku parkingu, przerabiam przedział na przyjaźniejszy dla dzieci za pomocą naklejek, zatyczek, zwiniętych koców. Ale nie chcę udawać, że jest to najzwyklejsza rzecz na świecie. Kurczę, tak wcale nie musi być.
 
Świat, w którym żyję, określają słowa:
– urlop macierzyński – chociaż z urlopem ma on tyle wspólnego co obóz przetrwania;
– specjalne potrzeby – chociaż przestrzeń publiczna powinna być dla wszystkich;
– aktywizacja matek na rynku pracy – chociaż osobiście wolałabym czasem móc posiedzieć, zamiast być aktywniejsza; miło też byłoby, gdyby ktoś wliczył lata lulania, spacerowania, opiekowania się do PKB – szczególnie że kiedy próbuję komuś tę pracę zlecić, okazuje się, że ma zwykłą rynkową cenę;
– pokój wypoczynkowy – w którym znajduje się przewijak i miejsce do karmienia piersią, dziękuję za taki wypoczynek;
– przerwa na karmienie – którą tylko nieliczne osoby są w stanie wykorzystać zgodnie z nazwą; powinna się nazywać „zwolnienie wcześniej na karmienie” albo „przerwa na odciąganie”;
– mamoza – słowo, które w wyszukiwarce ma prawie pół miliona haseł, nie ma go jednak w słowniku języka polskiego ani w Wikipedii (pewnie te, których dzieci mają mamozę, nie mają czasu na pisanie haseł encyklopedycznych);
– madka – dyscyplinujące mnie widmo w tyle głowy; czy już nią jestem, jeśli dziecko krzyczy w autobusie, a ja mam czelność pozostawać w pojeździe?
– winda nieczynna, za utrudnienia przepraszamy – ależ proszę, przywykłam już, że winda to luksus, który się przytrafia.

 
To jest życie z zajętymi rękami i cyckiem na wierzchu. Potrzeba do niego dużo ławek, toalet, mało wysokich krawężników. Życie w ciele niedospanym, czasem głodnym, gotowym do zapominania o niewygodach, skupionym na dobru dziecka. To jest też życie na świeżym powietrzu. Blisko dziecka, które cieszy się z prostych rzeczy i proste rzeczy doprowadzają je też na szczyty rozpaczy.
Wcześniej patrzyłam na świat matek i niemowląt z zewnątrz. Ciekawił mnie. Dokąd znikają te kobiety, które jeszcze niedawno były tu, gdzie ja, ale teraz są na „urlopie”, a ja pracuję za nie na zastępstwo? Czym jest to życie pozabiurowe? Dlaczego dzieci występują tłumnie na placach zabaw, a w centrum Warszawy, pod palmą na rondzie de Gaulle’a raczej nie?
Prowadzę swoją obserwację uczestniczącą w świecie rodziców niemowląt i małych dzieci od trzech lat. W życiu pozamatkowym jestem urzędniczką. Zawodowo zajmuję się tym, żeby ludziom żyło się w ich mieście coraz lepiej. Żeby ten fragment oceanu Solaris, który odpowiada za miasto, popełniał jak najmniej błędów. To trudne i ciekawe, bo każdy jest inny i każdy ma inne potrzeby. Wiele z nich można pogodzić, jeśli rozłoży się je na te najprostsze. Najpierw trzeba jednak wiedzieć, kto i czego potrzebuje. W książce Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn, o wykluczeniu kobiet w projektowaniu przestrzeni i usług, Caroline Criado Perez przekonuje, że trzeba zbierać dane w podziale na płcie, pytać kobiet o zdanie oraz – co za zaskoczenie – traktować ich głos poważnie. Banalne? Razem z Olą, która podobnie jak ja ma dzieci, pęcherz oraz cykl miesiączkowy, zgłaszam, że przy placu zabaw potrzebna jest toaleta. Po kilku tygodniach dostajemy odpowiedź w duchu: „Uprzejmie informujemy, ze ustawienie toalety typu toi toi nie jest planowane”. Ale my nie pytałyśmy, czy jest planowane. Zgłaszałyśmy, że jest potrzebne. „Będzie znów sikanie w krzakach” – pisze ze smutkiem Ola. Parę tygodni później któregoś ranka okazuje się, że toi toi stoi. Ola, która jest już na porannym spacerze, wysyła mi zdjęcie. Mamy to! Zwycięstwo! Planeta Solaris dodała suwak do sukienki.
O miejskie potrzeby dzieci najmłodszych trudno spytać. Bobasy są stworzeniami protolingwistycznymi, skupionymi na mleku, mamie, kupie, nierozumiejącymi idei partycypacji społecznej, reprezentacji obywatelskiej ani samorzecznictwa. Matki bobasów – te osoby, które spędzają z nimi zazwyczaj najwięcej czasu – bywają z kolei stworzeniami przemęczonymi, obrzyganymi mlekiem, marzącymi o ośmiu godzinach nieprzerwanego snu i nadużywającymi czekolady (no dobra, mówię przede wszystkim o sobie). Niektóre z nich walczą o sprawy publiczne, jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat w Warszawie naliczyłam dwie organizacje, które zajmowały się stricte prawami rodziców małych dzieci i tym, co przeszkadza im w mieście. Pierwsza to Fundacja MaMa, ale to już historia. Jedną z założycielek była Sylwia Chutnik, której syn niedawno świętował osiemnastkę. Druga to Fundacja „Rodzic w mieście”, która działa od kilku lat, a o niskie krawężniki i inne ważne dla wózków sprawy walczy jej założycielka Agnieszka Krzyżak-Pitura. Dwie organizacje to jednak dość mało. Matki najczęściej milczą w publicznych sprawach matczynych, bo nasze zasoby muszą starczyć na opiekę nad bobo, a ta opieka to często i tak bardzo dużo, za dużo. Ojcowie, cóż, ci bywają zajęci niemożliwym zadaniem łączenia pracy z zaangażowanym rodzicielstwem. Tor ich codzienności przebiega równolegle, ale zwykle w pewnym oddaleniu. Widzą co innego. Za to, co dla matek jest codziennym obowiązkiem, zbierają pochwały. Do innych rzeczy nie są dopuszczani. (Kiedy zapisujemy Henia do publicznego żłobka, mejle początkowo trafiają do Roberta. Kiedy jednak ja zostawiam swój adres mejlowy, ktoś je zamienia i od tego dnia Robert jest odcięty od informacji. Próbuje o to zawalczyć, ale dowiaduje się, że inaczej się nie da. Mejl może iść tylko do jednego rodzica: matki albo ojca. Dziwne. A co, gdybyśmy byli w konflikcie? Wtedy jeden rodzic nie dostawałby informacji?). Na szczęście wysokie krawężniki, niesprawne windy, kładki dla pieszych czy niebezpieczne przejścia dla pieszych przeszkadzają też innym: osobom na wózku, rowerzystom, a właściwie to każdemu pieszemu. O zmiany dla nich walczą więc organizacje osób z niepełnosprawnościami, ruchy miejskie i organizacje rowerowe.

Interesuję się miastem ukrytym. Tym, co jest, ale czego nie widać. Kiedyś badałam historię żydowskiego miasta. Historia mieszkańców, którzy żyli w moim rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim przez kilka wieków, a w 1942 roku zostali zgładzeni, odbija się do dziś w siatce ulic, pustych parcelach, nazwach. Ale żeby ją odkryć, trzeba poskrobać. Podobnie doświadczam odkrywania miasta matek: dopiero codzienne bycie w tym świecie pozwala odkryć, który chodnik jest nie do przejścia, bo zastawiony samochodami, które sklepy niedostępne, bo prowadzą do nich schody, na którym przystanku lepiej nie wysiadać, jeśli jesteś z wózkiem.
Impulsem do napisania tej książki było chodzenie. Chodziłam wokół stołu, perypatetyka repetytywna, nazywałam ten stan. Perypatetycy to greccy filozofowie, którzy filozofowali, chodząc. Repetytywna – jak muzyka repetytywna, jedna fraza muzyczna przez pół godziny. Medytacja. Miałam wolną głowę, a zajęte ręce. Chodziłam też po mieście. Pchałam wózek, patrzyłam, myślałam. Pokonywałam wysokie krawężniki, zapamiętywałam jakość nawierzchni w kolejnych spacerowych miejscach, uczyłam się zwyczajów ekip odśnieżających miasto (na bazarek nie przejdziesz, szybko zarejestrowałam), w deszcz bezskutecznie szukałam zadaszonych ławek do karmienia.
Impulsem był też Robert, mój partner i tata Henia. Jest geografem, urbanistą i aktywistą, po godzinach działa w stowarzyszeniu Zielone Mazowsze, zajmuje się miastem dobrym dla pieszych i rowerzystów. Fascynują go chodniki. Zaraził mnie tym.
To jest książka o macierzyństwie w mieście i projektowaniu, o języku i ciele. O macierzyństwie – ale nie zaczynam jej od porodu. Macierzyństwo zaczyna się gdzieś wcześniej, może wtedy, kiedy szukasz ciuchów na duży brzuch i odkrywasz, że wszystkie są nie w twoim stylu. Może wtedy, kiedy próbujesz się nauczyć, czym różnią się pajacyki od śpioszków i półśpioszków i po co niemowlętom śliniaki, i kiedy już prawie ogarniasz, to ktoś przynosi ci parę, hmm, rampersów. A może wtedy, kiedy kolejna osoba mówi ci, że nie wolno ci tego czy tamtego, „teraz nie jesteś już sama”, mówi z zatroskaną miną.
Różnie zaczyna się to macierzyństwo. Nie ma reguły. Anka od początku mówi o swoim dziecku po imieniu i głaszcze się czule po brzuchu. W domu pewnie puszcza mu Mozarta. Ja skrywałam imię jak tybetańska wieśniaczka, imię można nadać dopiero, gdy dziecko jest na świecie i wszystko jest już dobrze. Poza tym trzymałam się długo stałych rzeczy w swoim życiu. Dżinsów sprzed ciąży, roweru, pracy.
To jest też książka o tym, że jesteś ważna i masz prawo do wszystkiego. Możesz być madką. Możesz jeździć w ciąży na rowerze, pojechać na rowerze do porodu, puszczać malca, żeby ganiał z kijem w lesie, i co jeszcze chcesz. Masz prawo się złościć, kiedy ktoś wrzeszczy na ciebie: „A gdzie czapeczka?!”.
Opowiadam tu o swoim doświadczeniu. Piszę nie dlatego, że chcę się uzewnętrzniać, ale dlatego, że mam graniczące z pewnością przeczucie, że wiele matek ma tak samo. Bo jest Ola, która opowiadała, jak sika w krzakach na spacerach z dwójką dzieci. Bo jest Beata, która na wieść o braku wind na warszawskim dworcu kolejowym mówi: „To ja zostanę w domu”. Bo jest Sylwia, która trzy miesiące przed podróżą szuka odpowiedzi na pytanie, jak wysikać się w pociągu.

 
Opowiem wam o rzeczach, o których nie miałam pojęcia, dopóki nie zostałam matką:

– że matka Polka sika w krzakach;
– że zostanę specjalistką ds. sikania w pociągu z niemowlęciem (i będę dostawać pisemne zapytania w tej sprawie);
– jak prezentowałam piersi w półtoplessie gastronomicznym w przypadkowych miejscach i czy było mi to koncertowo obojętne;
– że hormony poporodowe to niezłe dragi;
– że tego zmęczenia nie da się do niczego porównać, i tej radości też nie;
– że niemowlę słyszy więcej niż ja;
– że wpadnę w panikę na widok gluta;
– że zostanę madką;
– że będę rozmawiać głównie z nieznajomymi;
– że zacznę służbowy telefon od „Dzień dobry, tu Monika Pastuszko, mama Henia” i że powrót do pracy może być trudniejszy, niż myślałam;
– że na rynku pracy za macierzyństwo jest kara, a za ojcostwo nagroda;
– że prawo pracy wspiera matki w macierzyństwie, a ojców mniej;
– że smog może uwięzić mnie w domu;
– że zostanę strażniczką podwórka;
– że trzeba nie mieć godności, żeby zastawiać autem chodnik;
– że ławki w miejscach głośnych, brudnych i złych mają sens (i że przez brak ławek na trasie przestanę chodzić do najbliższego centrum handlowego);
– że odśnieżanie dyskryminuje;
– że place zabaw mogą być nudne także dla dzieci;
– że można się świetnie bawić poza placem zabaw;
– że życie pozabiurowe jest zachwycające;
– że w ciąży da się jeździć na rowerze;
– że można pojechać na rowerze do porodu;
– że da się jeździć na rowerze z bobo;
– że jazda koleją z małym dzieckiem jest jak himalaizm (i też jest za to nagroda);
– że jazda bez fotelika w samochodzie osobowym jest dla niemowląt śmiertelnie niebezpieczna, no chyba że tym samochodem jest taksówka, to wtedy spoko.
 
I może coś jeszcze, kto wie. Życie z dzieckiem to ciągła zmiana.

Opowiadam o sobie, oddaję też głos innym matkom i rodzinom. Część imion i wrażliwych szczegółów zmieniam, żeby bohaterki mogły czuć się bezpieczniej. Pewnie nie ujęłam wszystkiego, bo tak się nie da. A po co piszę? Bo chcę żyć w świecie, w którym planeta Solaris daje nam coś bardziej przydatnego niż antykoncepcja dla niemowląt albo taksówki bez fotelików.

 

Jak pojechałam do porodu na rowerze

 
W ciąży jestem jak wystraszone zwierzę. Nie do końca wiem, co mnie czeka, bo jeszcze nigdy nie rodziłam człowieka. A tymczasem zastaje mnie pierwsza fala covidu, miło, że nowości się grupują! Potrzebuję spokoju, a tymczasem sklepy zamykają się na miesiąc właśnie wtedy, kiedy brzuch rośnie i muszę kupić większe ubrania. Dobrze, że i tak nie ma dokąd wychodzić, bo nie mam jak dopiąć spodni! Kiedy obostrzenia stają się lżejsze – ale ludzie nadal się boją wyjść – ja ruszam na zakupy. Galerie handlowe są zamknięte, ale lumpeksy działają. Przymierzam więc sukienki w wielkim szmateksie, w którym zwykle był tłum, a teraz stoję tu sama i w przebieralni duszę się w maseczce.
Z biblioteki wypożyczam stos poradników o ciąży. Czytam o szczotkowaniu piersi i hartowaniu sutków, śpiewaniu brzuchowi, porodach domowych w baseniku dziecięcym, jodze z intencją dla macicy. Świetnie, moja macica już się na to cieszy. Doktoryzuję się z masowania krocza – ma mi zapewnić bezbolesny poród – ale wszystkie opisy są nieprecyzyjne. Mam wrażenie, że ich autorki i autorzy najchętniej nie używaliby w ogóle słowa „wagina” ani „wulwa”. Wyraźnie brakuje im języka, który pozwoliłby opisać jej poszczególne części, a mnie zrozumieć, gdzie dokładnie mam się masować. Nie rozumiem, czy mam masować wnętrze, czy zewnętrze. „Masuj się na szóstej godzinie”, czytam i nic z tego nie rozumiem, nigdy nie myślałam o swojej cipce jak o cyferblacie.
Ćwiczę jogę, gromadzę ubranka, zaopatruję się w gaziki jednorazowe i krem na odparzenia, nebulizator i nadmanganian potasu, łóżeczko i ręczniczki, misia szumisia i laktator, wkładki laktacyjne i lanolinę do sutków. Mam srogi zapieprz przy tych przygotowaniach do porodu. Dbaj o ruch na świeżym powietrzu, mówią poradniki, tymczasem ja pracuję osiem godzin dziennie, trwa pierwsza fala covidu, czyli epoka paniki i moralnego uniesienia. Zostań w domu, piszą ludzie na swoich balkonach. Dbaj o swój dobrostan, spaceruj, piszą autorki poradników, tymczasem premier Morawiecki ogłasza kolejne obostrzenia: nie wolno wchodzić do parków i lasów, gdzie kwitną właśnie mirabelki, nie wolno poruszać się po ulicach bez celu. Nagle nie mogę się dodzwonić do szpitali, w których mogłabym wykonać niezbędne badania, wszędzie odpowiada automatyczna sekretarka. Panikuję. Ja przecież nie mogę czekać, to badania do wykonania w pierwszym trymestrze, za miesiąc będzie za późno. A w ogóle to chcę wąchać mirabelki.
Na szczęście mam jeszcze rower. Przewiduję, że zsiądę z roweru wcześniej czy później, ale na razie jeżdżę. Moje ciało – w odróżnieniu od głowy – w ciąży czuje się doskonale, jakby było stworzone do inkubowania. Obstawiałam, że z siodełka zgoni mnie zaawansowana ciąża – Agata pyta, czy nie walę jeszcze kierownicą o brzuch – nie, nie walę, brzuch się mieści, za to coraz ciężej mi się chodzi.
Przed ciążą jeździłam na rowerze codziennie do pracy. Przestawiłam się na rower ze zbiorkomu którejś zimy. Z pracy wychodziłam już po zmroku, a że jeździłam metrem, to widziałam słońce przez czternaście minut. Nie powinnam narzekać, niektórzy jedzą szczaw z nasypów kolejowych i wstają o północy, żeby iść do pracy na godzinę dwudziestą piątą, a depresja jest i tak milszą chorobą zawodową niż pylica. Ale wpadłam na pomysł: jeśli będę jeździć na rowerze zamiast metrem, to będę widzieć słońce rano przez całe pięćdziesiąt minut! Odkrycie: teraz, zamiast przychodzić do pracy jeszcze zaspana i już zmęczona, przychodzę zasapana i uśmiechnięta. Tego dnia w moim życiu coś się wydarzyło, przejechałam przez miasto na rowerze! Przestałam pić kawę, budziło mnie wyprzedzanie korków na trzypasmowej Puławskiej. Cierpiały tylko moje makijaż i fryzura, ale kogo by to obchodziło, na pewno nie mnie.
Na rowerze bywam spocona i ubłocona, ale pewniejsza siebie i szczęśliwsza. Przestaję myśleć o ciele jak o ładnym przedmiocie do oglądania i pielęgnacji. Nie sądziłam, że może być tak silne. Któregoś dnia jakaś pani, wskazując na sakwę, pyta: „a kto panią tak pobrudził?”. Dziwię się: nikt, przecież to nie torebusia od Vuittona, bywa ubłocona. Nie przejmuję się każdą plamką ani każdym siniakiem. Życie.
Któregoś dnia wjeżdża we mnie jakiś typ, rana na nodze jest do zaszycia. Zostanie mi blizna. Jak mogłam być tak nieostrożna? Będę teraz brzydko wyglądać – myślę. – Ale szybko mi przechodzi. Teraz na nogach mam mięśnie, nawet z blizną wyglądają lepiej niż kiedyś.
Rower to łagodny antydepresant, którego potrzebuję. W ciąży – tym bardziej. Jestem niemrawa i pękata, ale na rowerze – znów szybka i sprawna, moje ciało z powrotem do mnie należy.

Chcę wiedzieć, czy to bezpieczne. Okazuje się, że to zależy od kraju. W Polsce jazda na rowerze zagraża ciężarnym, w Holandii już nie. Dziwne. Drążę temat upadków i zaczynam rozumieć, że niełatwo zrobić coś, co naruszy kokon w brzuchu. Moja położna – starsza ode mnie, też rowerzystka – cieszy się, że przyjeżdżam na rowerze. Mój ginekolog, z podejścia do pacjentki bardziej weterynarz – uśmiecha się tylko wtedy, gdy widzi płód na USG – uważa to za nieodpowiedzialne.
– Zawsze ktoś może pani zajechać drogę – gromi.
Opowiadam mu, że samochodem też niebezpiecznie, niedawno był karambol na Towarowej, ktoś widać zajechał drogę. Zderzyło się siedem aut, jednym z nich kierowała kobieta w ciąży. Została ranna i trafiła do szpitala.
– Nie, proszę pani, to co innego. Jeżdżenie autem jest czynnością codzienną.
Mam mu tłumaczyć, że jeżdżę na rowerze codziennie, że to jest mój transport, a nie rekreacja? Nie po to tu przyszłam. Milknę.
Pytam na międzynarodowej grupie rowerzystek. Tam też są kobiety, dla których – jak dla mnie – jazda na rowerze jest czynnością codzienną. Jedna pisze: „Jestem ginekolożką i rowerzystką. Możesz jeździć, uważaj tylko, żeby nie spaść z roweru, i nie wjeżdżaj wyżej niż na 2 500 metrów nad poziomem morza. Nie możesz też nurkować głębiej niż na 18 metrów. Nie dopuszczaj, żeby serce biło za mocno, i unikaj dużego zmęczenia”. Sprawdzam, skąd pochodzi. Z Hiszpanii. Uhm, mają tam wysokie góry. Spoko, na Rysy wjeżdżać nie zamierzałam.
Sprawę rozstrzyga covid. Jeszcze nie wiadomo, jak może wpływać na ciężarne i na płód. Jazda zbiorkomem to ryzyko chyba większe niż ostrożne turlanie się na rowerze.
Zbliża się data porodu. Ten moment, kiedy wiele kobiet zaczyna myć okna, chodzić po schodach i uprawiać seks, modlić się, prosić o wywoływanie dzidziusia na forach internetowych, pić olej rycynowy. Też mam swój pomysł. No dobrze, niezupełnie mój, zgapiłam go od Krysi, która podjeżdżała pod górkę tam i z powrotem w dziesiątym miesiącu ciąży, inaczej mówiąc: po terminie. Jadę na Agrykolę, tradycyjne miejsce trenowania podjazdów rowerzystów warszawskich, i kręcę wolniutko w górę i w dół, obok panów w lycrze. Dziesięć razy, pięć kilometrów podjazdu. Próbuję wywołać poród.

Że da się pojechać do porodu na rowerze, uważałam za logiczne. Rower jest najszybszy na krótkie dystanse, nie utknie w korkach, w odróżnieniu od taksówki nie ma obcego typa jako kierowcy. Poza tym rower poprawia humor, a dobry humor jest ważny w szpitalu położniczym. Zaczynam to planować koło siódmego miesiąca. Wtedy pakuje się torbę do porodu i wybiera szpital. Ale jak mam dojechać na porodówkę, zastanawiam się.
Samochód? Własnego nie mamy, ale mogłabym kogoś poprosić. Tylko że znam historię Anki, która utknęła w korku w godzinach szczytu ze skurczami i wymiotami chlustającymi. Taksówka? Czytałam poradniki o porodach naturalnych i o tym, że rodząca kobieta jest dziką wilczycą, im więcej spotkań z obcymi i small talków, tym trudniej pierwotnym siłom dojść do głosu i tym wolniej poród może przebiegać. Wilczyce nie jeżdżą taksówkami. Zresztą wilczyca wilczycą, ale ja i tak nie lubię taksówek, odkąd wsiadłam do taksy mrukliwego dziada z nosem wielkości kalafiora. To była noc, a ja wolałabym nie jechać z typem nawet windą w południe. Zresztą nie chcę się przejmować, czy poplamię komuś tapicerkę.
Decyduję: chcę jechać do porodu na rowerze, bo lubię jeździć i przejażdżka zawsze robi dobrze na głowę. Ale nie wiem, jak wyjdzie. W końcu nigdy w życiu nie miałam skurczy porodowych. Na wszelki wypadek przygotowuję się też na taksówkę. Instaluję aplikację, bo Justyna uświadamia mnie, że nikt nie dzwoni po taksówki już od dwudziestu lat.
Tak się składa, że najbliższy szpital położniczy jest blisko, jakieś cztery kilometry. Dojadę tam jak koń dorożkarski, bo przez lata codziennie pedałowałam pod nim w drodze do pracy. Któregoś dnia robię wizję lokalną, sprawdzam, czy pod szpitalem są stojaki rowerowe. Są, i to pod daszkiem, wspaniale! Rower mi nie zmoknie, jak będę rodzić.
Tak właściwie myślę o dwóch szpitalach, drugi, który rozważam, jest trochę dalej, siedem kilometrów. Sprawdzam dojazd – o nie, jaki skomplikowany, przez wąskie uliczki, miejscami kontraruchem, czyli pod prąd. Nie ogarnę tego, rodząc. Zostaję przy planie szpitala najbliżej mnie. Liczę, że znajdzie się tam dla mnie łóżko.
Pakuję torbę do porodu. Na stronie szpitala jest instrukcja, co zabrać. Jej autorki proszą: „spakuj się w walizkę, nasze położne dbają o swoje kręgosłupy”. Drugi szpital, który rozważam, pisze z kolei: „Nie pakuj się w walizkę, nie jedziesz na wakacje do Egiptu”. Wobec rozbieżnych oczekiwań postanawiam wszystkie je mieć w dupie i pakuję się w sakwy rowerowe. I tak nie mam żadnej walizki na kółkach.
Nadchodzi termin porodu. Jest wrześniowy poranek, jadę do szpitala, oczywiście na rowerze, miła poranna przejażdżka na rutynowe badanie. Pasażer w brzuchu ma się dobrze, ale trzeba wywoływać, mówią lekarze. Ma pani torbę do porodu? Nie mam, Robert jedzie do domu i mi ją przywozi, ja w tym czasie trafiam na oddział w niezbyt stylowej koszuli szpitalnej. Zaczyna się.
Jedna z położnych rozpoznaje, że moje torby do porodu to sakwy rowerowe. „Widać, że umie pani się spakować kompaktowo”, chwali mnie, bo mam ze sobą tylko te dwie małe sakwy, a inne kobiety – walizy wielkości małej szafy. Inna położna kręci głową bez słowa. Ale nikt nie ma problemu z tym, że sakwy nie mają kółek.
Po paru dniach wychodzę z dzieckiem. Przyjeżdża po mnie Robert, wkładamy Henia do wózka. Robert prowadzi wózek, a ja rower z sakwami – jakbym wróciła właśnie w wyprawy. Ledwo idę. Dopiero potem zaczynam rozumieć, że macierzyństwo jest jak wyprawa rowerowa: sam poród był jak długi podjazd pod górską przełęcz, są tu też wspaniałe przeżycia i wysiłek ponad siły, frustracja jak na podjazdach i dużo przepięknych widoków, nieludzkie zmęczenie i nadludzki zachwyt.

 
Wesprzyj nas