W “Błahostce” autorstwa Magdy Tereszczuk, Klara z mężem i córkami spędzają wakacje we włoskiej willi. Jednak tajemnicza przeszłość powraca, gdy nieoczekiwanie pojawia się Nico. Budzą się dawne emocje i niepokój.


To powinny być wymarzone wakacje. Sierpień, Włochy i zabytkowa willa z basenem w miasteczku nieopodal Neapolu. Dawno temu Klara spędzała tu z rodzicami prawie każde lato, a teraz przyjechała z mężem i córkami. Ale w tym sielankowym obrazku coś nie gra. Jakaś sprawa sprzed lat wciąż zasnuwa upalne dni.

Gdy Klara była tu poprzednio, piętnaście lat temu, wydarzyło się coś, z czym do dzisiaj sobie nie poradziła. To pewnie nic ważnego, zwykła błahostka. Tak w każdym razie próbuje sobie powtarzać aż do przyjazdu nieoczekiwanego gościa.

Nico, syn właścicieli domu, zjawia się którejś nocy bez zapowiedzi i oznajmia, że zostanie przez resztę wakacji. Kiedy widzieli się ostatni raz, on miał 9 lat, ona 21. Co właściwie łączy tych dwoje? Najwyżej kilka zamazanych wspomnień. Bo co taki chłopiec mógł zapamiętać? Z pewnością nic i nie ma co zaprzątać sobie nim głowy.

A jeśli jednak zobaczył wtedy coś, czego nie powinien? Jedno jest pewne: odkąd Nico stanął na progu, Klara nie potrafi wypędzić go ze swoich myśli.

Gęsta od emocji i niepokojącego uroku historia zauroczenia, któremu nie wolno ulec.

Magda Tereszczuk
Błahostka
Wydawnictwo Agora
Premiera: 19 czerwca 2024
 
 


1
Jesteś pewna, że to tutaj? – mruknął Paweł, gdy skręciliśmy w naszą ulicę. Patrzył na mnie bez emocji, pustym wzrokiem, tak jak zwykle robi to w domu. Kiwnęłam głową, kazałam mu jechać dalej. Byłam pewna, że jesteśmy na miejscu, chociaż z daleka dom wydawał mi się większy i wyższy niż ten, który zapamiętałam.
Paweł był zły i zmęczony. Po drodze, na stacji benzynowej, uderzył w samochód na niemieckiej rejestracji, stojący przed nami.
– Zarysował się zderzak. Ciekawe, na ile nas skasują? – warknął później w moją stronę, gdy wkładał rachunek za paliwo do schowka.
– Może nie zwrócą uwagi? – próbowałam go pocieszyć. Też wysiadłam, by zobaczyć otarcie. Z trudem je znalazłam. Tak naprawdę nic się nie stało, ale Paweł się zdenerwował. A potem zdenerwował się na mnie, bo nie pamiętałam drogi. Nie moja wina, nie muszę wszystkiego pamiętać. Próbowałam wyjaśnić, że ulice wyglądają trochę inaczej niż kiedyś, ale nie słuchał. Nie zwracał na mnie uwagi.
Podróżowaliśmy w ciszy. Dzieci przysnęły na tylnym siedzeniu. Wyglądałam przez zakurzoną szybę. Widziałam bezpańskie koty, które wyjadały spod ławki resztki zepsutego jedzenia. Inne, te starsze, bardziej leniwe, leżały w słońcu, wyciągnięte wzdłuż ulicy.
Po drodze wszystko się przedłużyło. W wypożyczalni samochodów na lotnisku doszło do nieporozumienia. Ktoś źle odczytał przesłany przez nas formularz rezerwacyjny i zamiast terenowej toyoty z napędem na cztery koła dostaliśmy małe miejskie auto, które ledwo pomieściło naszą czwórkę. Nie chciałam, aby Paweł robił awanturę. Uważałam, że nie wygra z firmą, dla której takie numery to norma.
– To wszystko dlatego, że wybrałeś najtańszą ofertę – powiedziałam. – W dużej firmie nikt by nas tak nie potraktował. Mówiłam ci, że w tych nieznanych serwisach dają ludziom graty. Drzwi się nie domykają, foteliki są brudne albo uszkodzone, nic nie działa.
Paweł milczał. Wiedział, że miałam rację.
W poczekalni zrobiło się tłoczno i duszno. Pracownik wypożyczalni, wysoki, mocno opalony mężczyzna ze złotym kolczykiem w uchu, cierpliwie słuchał tego, co Paweł miał mu do powiedzenia. Nie mówił dobrze po angielsku, a może to Paweł używał zbyt wyszukanych słów, tak jakby sam chciał się lepiej poczuć.
Rozmowa utknęła w punkcie siódmym regulaminu. Paweł odwrócił się od kontuaru i zapytał, czy mu pomogę. Lubił, kiedy mówiłam po włosku. Przytaknęłam. Zaczęłam rozmawiać z kolegą chłopaka, który nas obsługiwał. Siedział za biurkiem w głębi sali, pod ścianą, i przerzucał sterty dokumentów. Miał na sobie zieloną koszulkę i idiotyczną czapkę z daszkiem z logo firmy. Twierdził, że „zna naszą sprawę”. Ucieszyłam się, pomyślałam, że to dobrze wróży. Wytłumaczyłam mu spokojnie, gdzie leży problem.
– Dodaj jeszcze, że wkrótce pokona ich konkurencja, jeśli dalej będą tak traktować swoich klientów – domagał się Paweł. – Powinni zainwestować nie tylko w samochody, ale i w profesjonalne szkolenia dla pracowników.
Tak zrobiłam, wszystko przetłumaczyłam. Chłopak w czapce przytakiwał, coś tam sobie notował długopisem, który powoli się wypisywał. Czekał, aż skończę. W końcu zaczął ziewać i za wszelką cenę próbował to ukryć.
Zbliżała się piętnasta. Wciąż szukano dla nas samochodu. Ludzie w kolejce zaczęli się niecierpliwić. Tak jak my marzyli o tym, by odebrać kluczyki, opuścić duszny budynek i zapomnieć o ciągnących się w nieskończoność formalnościach. Nasze córki leżały na plastikowych fotelach ustawionych pod ścianą. Jadły słodkie bułki, z których na podłogę wyciekał im dżem. Cholera, pomyślałam, jasna cholera. Podeszłam i wytarłam rozgniecione morele jednorazową chustką, ostatnią, jaką miałam. A potem dziewczynom zachciało się siku, jak zwykle w najlepszym momencie. Zabrałam je do łazienki. Po wszystkim uparły się, że nie umyją rąk.
– Musicie – tłumaczyłam. – Nie wiemy, kto dotykał tego kranu czy klamki, tu jest brudno.
Na podłodze leżał zużyty tampon.
Dziewczyny twierdziły, że one niczego nie dotykały, tylko ja odkręciłam im kurek z wodą, a wcześniej zamknęłam drzwi, więc raczej sama powinnam umyć ręce, nie one, co w pewnym sensie było prawdą, ale i tak postawiłam na swoim. Zośka i Hanka wpadły w histerię. Musiałam umyć im ręce siłą.
W końcu chłopak w zielonej koszulce ustalił, że kolega z poprzedniej zmiany pomylił formularze. Dużo przy tym gestykulował, głośno mówił, jego oddech pachniał tytoniem.
– A, kolega z poprzedniej zmiany – szepnęłam do siebie, jakby to cokolwiek dla nas zmieniało.
Zaproponowano nam zwrot części pieniędzy, przelew miał zostać zlecony w ciągu doby.
Po godzinie udało nam się wreszcie wyjechać z miasta ciasnym, przybrudzonym renault. Przetarta tapicerka śmierdziała papierosami, w popielniczce kleiła się guma do żucia, za to bak był w połowie pusty.
Gdy znaleźliśmy się na drodze prowadzącej w głąb Kampanii, odetchnęłam z ulgą, bo ominął nas miejski zgiełk, a także niemiłosierny żar krętych, zaśmieconych i często śmierdzących uliczek Neapolu. Nie lubiłam tego miasta i cieszyłam się, że zostawiliśmy je za sobą. Wezuwiusz powoli znikał w oddali. W radiu leciał Lucio Dalla, śpiewał o Chrystusie zstępującym z krzyża. Z prawej minął nas samochód dostawczy z namalowaną z boku twarzą Diego Maradony.
Powiedziałam Pawłowi, że w wypożyczalni zachowywał się dość agresywnie. Odparł, że nie lubi, kiedy ktoś go oszukuje, a ja mu na to, że nikt nas nie oszukał, tylko zaszło nieporozumienie.
– Możliwe, ale nie lubię tracić pieniędzy.
Odwróciłam głowę w stronę bocznej szyby. Rozmowa się urwała.
Między nami od dawna się nie układało, chociaż on tak tego nie nazywał. Używał bardziej wyszukanych słów na opisanie stanu, w jakim się znajdowaliśmy, chyba tylko po to, by poprawić sobie humor. W końcu nie lubił przegrywać ani przyznawać się do porażki. Na czas wakacji postanowiliśmy zawiesić tak zwane rozmowy o nas i przestać się kłócić.
Bolały mnie plecy. Fotel, na którym siedziałam, był niewygodny, z trudem udało mi się wyregulować oparcie. Położyłam nogi na desce rozdzielczej, czubkami palców dotykałam rozgrzanej przedniej szyby. Paweł upomniał mnie, abym tak nie robiła, bo jeśli wzięliśmy samochód z kiepskiej wypożyczalni, jak sama twierdziłam, to możemy spodziewać się wszystkiego, nawet tego, że szyba jest gdzieś pęknięta i zaraz rozleci się na kawałki. Brzmiało to absurdalnie, ale zdjęłam nogi. Dziewczyny głośno się ze mnie śmiały.
Gdy minęliśmy Agropoli, droga się zwęziła i zrobiła jeszcze bardziej kręta niż wcześniej. Było mi niedobrze, ale nie powiedziałam tego na głos. Zaczęliśmy jechać w górę po dość stromym zboczu porośniętym gęstym lasem. Zieleń była zaskakująco soczysta jak na tę porę roku. W oddali granatowe morze wcinało się w błękit nieba.
Minęliśmy wyblakłą niebieską tabliczkę z napisem „Perdifumo”, ukrytą między innymi znakami oplecionymi dzikim zielskiem. Schyliłam się, by spomiędzy plecaków, torebek i resztek jedzenia z samolotu wygrzebać moje sandały. Paweł założył okulary słoneczne i wyjął miętówki. „Chcesz?”, zapytał, kierując w moją stronę niebieską paczkę. Nie chciałam. Na zewnątrz roznosił się zapach suchej trawy i kwiatów. Wdzierał się do nosa, a potem prosto do płuc.
Zaparkowaliśmy tuż za bramą wjazdową. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał siedemnastą trzydzieści. Otworzyłam drzwiczki. Słońce wciąż paliło skórę. Spomiędzy drzew piniowych nad naszymi głowami wyglądało bezchmurne niebo. Zmrużyłam oczy. Byliśmy jakieś sześć kilometrów od morza, ale miałam wrażenie, że nawet tutaj czuję smak soli, że mam ją we włosach, chociaż wysiadłam z samochodu dopiero przed chwilą. Z oddali dochodziły nieśmiałe dźwięki owadów ukrytych w trawie. Pod stopami poczułam żwir. Słyszałam szczekanie psa. Wakacje.
Byłam tu znowu. Osiemnastowieczny dom wciąż wyglądał tak samo olśniewająco jak kiedyś. Piętrowy budynek z kamienia, otoczony przepaloną słońcem śródziemnomorską zielenią. Balkony francuskie, w oknach zielone okiennice. Ogród wydawał się zadbany. Smukłe gałęzie drzewek cytrynowych uginały się pod ciężarem owoców. Trawa równo przycięta. Z glinianych donic ustawionych przy wejściu wyglądały różowe i żółte kwiaty. Tak spędzają urlop prawdziwi bogacze. Zamykają się w domach takich jak ten i odpoczywają, a teraz ja tak zrobię, zamknę się tu, chociaż to nie mój dom.
Właścicielem był Marco, przyjaciel mojego ojca od czasu studiów. Dzisiaj ceniony architekt i wykładowca. Gdy byłam dzieckiem, okazywał mi więcej zainteresowania niż inni dorośli, często pytał o zdanie. Pokazywał mi swoje brutalistyczne szkice i głośno się śmiał, gdy mówiłam, że coś wygląda ohydnie. Wszyscy go tu zawsze podziwiali i mówili o jego projektach, chociaż nie mieli pewnie pojęcia na temat współczesnej architektury. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Marco udzielił kilku wywiadów w lokalnej prasie. Przyjechał wtedy fotograf i zrobił mu zdjęcie na tle domu. Pamiętam te wycinki z gazet. Marco trzymał je w specjalnej szarej teczce, zapinanej na gumkę. „Wiesz, kiedyś mogą stać się cenne” – powiedział, gdy zapytałam go, po co je zbiera, skoro piszą o nim w dużo bardziej prestiżowych tytułach. Nie lubił, kiedy coś mu umykało. Chciał mieć wszystko pod kontrolą.
Marco mieszkał w Rzymie, w drogim apartamencie niedaleko Watykanu, ale wychował się w Neapolu, w okolicy Piazza Bellini. Dom w Perdifumo należał do jego dziadków. Po ich śmierci przejął go jako jedyny spadkobierca. Zawsze czuł się tu dobrze, jak u siebie. Powtarzał, że na starość przeniesie się nad morze i zajmie ogrodem. Tylko Marina, jego żona, nie chciała słyszeć o wyprowadzce z dużego miasta. Lubiła przyjeżdżać na wieś, ale nie za często i nie na długo, dlatego Marco każdego sierpnia zapraszał do letniego domu przyjaciół, by powspominać z nimi dawne czasy i mieć tu do kogo się odezwać. Ja i moi rodzice zaliczaliśmy się do grona wybrańców.

 
Wieczorem w Perdifumo mieli dołączyć do nas znajomi z Polski. Paweł nalegał na wspólny urlop, bo uważał, że są dowcipni, no i mają dzieci w wieku naszych, a to przecież takie ważne, żeby nasze córki się nie nudziły. Paweł był naprawdę świetnym ojcem. O wszystkim zawsze myślał. Każdemu to powtarzałam, że jest takim dobrym tatą, jakbym nie chciała zostawiać miejsca na dyskusję o moim macierzyństwie.
Dziewczyny biegały po podjeździe, obrzucając się żwirem. Mówiłam im, żeby tego nie robiły, bałam się, że zaraz któraś z nich dostanie w oko kamieniem, ale mnie nie słuchały. Paweł zaczął wyjmować bagaże: trzy walizki, dwa plecaki, moją podręczną torebkę i jakieś plastikowe siatki ze sklepu wolnocłowego. Nazwał dom willą i powiedział, że wygląda lepiej niż na starych zdjęciach, które mu kiedyś pokazywałam. Ostatni raz byłam tu piętnaście lat temu. Faktycznie trochę się zmieniło. Widziałam to głównie po ogrodzie. Wszystko się rozrosło, utonęło pod warstwą zieleni.
Podeszłam do samochodu, by wziąć telefon. Chciałam zrobić zdjęcie. Zapytałam Pawła, czy to normalne, że wiatrak w silniku tak głośno pracuje. Powiedział, że tak, jest przecież gorąco. Dziewczynki podbiegły do mnie i złapały za nogę. Przestraszyły się, bo zza domu wyszedł starszy mężczyzna z krótko przystrzyżoną siwą brodą. Miał na sobie szary strój roboczy. Machał do nas z daleka, tak jak się macha ludziom, których się dobrze zna. Odmachałam mu w podobny sposób.
– Kto to? Ma dla nas klucze? – zapytał Paweł.
Tak, miał dla nas klucze.
– Ciao, signorina Chiara! – krzyknął z rozrzewnieniem w głosie staruszek.
Pasquale mieszkał na końcu miasteczka, gdzieś obok klasztoru Santa Maria degli Angeli, i musiał mieć blisko osiemdziesiąt lat. Od zawsze pomagał rodzinie Daniellich w oporządzaniu ich domu. Pamiętam, jak lata temu siadałam na trawie, a on przychodził do mnie z atlasem roślin i pokazywał, co jest czym, a później zaczynał narzekać na orzech włoski, że znowu słabo obrodził albo że obrodził za bardzo i nie wiadomo, co z tym teraz robić. Jego żona pomagała w kuchni. Gdy byłam dzieckiem, uwielbiałam jej domową lemoniadę i drobne makaroniki cavatelli, przypominające małe łódki. Zmarła pięć lat temu. Nieszczęśliwy wypadek, spadła z drabiny i uderzyła głową o kamień. O jej śmierci pisano nawet w lokalnej gazecie, a na Facebooku miasteczka pojawił się duży wpis z kolorowym zdjęciem i krótką notką biograficzną na jej temat. Marco przysłał screen mojemu ojcu.
Pasquale przytulił mnie jak dawniej, a ja pocałowałam go w łysiejącą głowę. Pachniał czymś dobrze mi znanym. Dziewczynki cały czas trzymały mnie za nogi. Pasquale wyciągnął do nich ręce. Powiedział, że mają moje oczy i jeśli chcą, to zaraz pokaże im basen. Przetłumaczyłam im, co powiedział. Ucieszyły się.
Paweł podszedł do nas z walizkami i podał Pasqualemu rękę. Liczył na to, że go przedstawię w jakiś szczególny sposób. Oczywiście przedstawiłam go, ale powiedziałam tylko, jak ma na imię i kim dla mnie jest. Nie wiem, co więcej mogłam dodać.
– Mogłaś nieco rozwinąć temat, a nie zamykać się w dwóch słowach, jakbym był twoim kolegą z podstawówki – wypomniał mi to później. Może i tak, może nie byłam dobra w przedstawianiu sobie ludzi.
Pasquale chwycił część naszego bagażu. Poszedł w kierunku domu i nie chciał nawet słuchać, gdy próbowałam go upomnieć, by nie nosił takich ciężarów.
– Mam kości ze stali – śmiał się, chociaż wiedziałam, że po śmierci żony zaczął podupadać na zdrowiu.
Podążyliśmy za nim, ostrożnie stawiając stopy na żwirowej ścieżce, prowadzącej prosto do drzwi. Gdy weszliśmy do środka, otoczył mnie przyjemny chłód. Zimna podłoga, półmrok. Wszystko wydawało się znajome. Jedynie zapach był inny niż kiedyś. Wtedy w ciągu dnia gości witały aromaty z kuchni. Jedzenie czuło się wszędzie, podobnie jak różany płyn do płukania pościeli i ręczników. Wieczorem, gdy każdy z nas siadał na kanapach w salonie, letni, pachnący dzikimi ziołami wiatr przewiewał cały dom, a gdy spadł deszcz, zapach spieczonej ziemi zamieniał się w chłodny oddech nocnego ogrodu.
Teraz pachniało zupełnie inaczej: chlorem. W łazience na dole, pod umywalką, dostrzegłam osiem różnych płynów do mycia podłóg i jeden uniwersalny preparat do czyszczenia wszystkiego. To pewnie jego zapach czuliśmy od wejścia. Paweł stwierdził, że trzeba te butelki gdzieś wynieść i schować, żeby dzieci się nimi nie bawiły; wiedział, co im mogło przyjść do głowy, gdy dorośli nie patrzyli. Miał rację, dobrze, że był czujny. Zawsze dawał nam poczucie bezpieczeństwa. Sam lubił się tym chwalić, a ja z tego korzystać.
Gdy weszłam dalej, zobaczyłam, że w domu zmieniły się również meble. Rattanowe siedziska zastąpiły nowe brzoskwiniowe sofy z poduszkami w lilie i dwa puchate fotele. Na komodzie, pod lustrem w grubej ramie, stała duża porcelanowa misa z popękanymi muszelkami. Na ścianach wisiały nowe obrazy. Abstrakcja dominowała nad sztuką figuratywną.
Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki oddech i przez chwilę znowu poczułam się jak wiele lat temu, przepełniona euforią trwających wakacji. Do jesieni jeszcze daleko.
Pasquale przeszedł przez duży pokój i odsłonił wszystkie rolety. Otworzył drzwi na taras. Wyszedł na zewnątrz i po chwili nas zawołał. Rozsunął pomarańczowo-żółtą markizę sterowaną pilotem i odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Tecnologia – powiedział, a potem zaczął zachwalać widok na zatokę, rozpościerający się przed naszymi oczami. To akurat się nie zmieniło.
Dziewczyny zdjęły buty i popędziły na trawę. Po chwili w cieniu oleandrów odkryły basen, o którym mówił im Pasquale. Kwiaty były różowe, kielichy piękne, dojrzałe, roztaczały wokół słodki zapach. Czułam się szczęśliwa, że mogę pokazać córkom miejsce, do którego tak często wracałam pamięcią.
Pasquale wziął mnie pod ramię. Śmiał się, że jestem od niego wyższa o pół głowy, tak jakby zapomniał, że gdy widzieliśmy się ostatnim razem, też byłam wyższa o pół głowy. Słońce wciąż wisiało dość wysoko.
– Poczekajcie – wyszeptał, wbiegając po kamiennych schodach do domu. Wrócił po chwili z karafką lemoniady i pięcioma szklankami. Wręczył mi jedną z nich.
– Pamiętasz? – zapytał.
Obracałam szklankę w dłoniach. Piłam z niej, kiedy byłam dzieckiem. Miała na spodzie wygrawerowane margerytki. Uśmiechnęłam się. Wciąż tu była. Stała schowana na jednej z półek w kuchni, jakby czekała na mój powrót. Dziewczyny wyrwały mi ją z rąk. Zaczęły się kłócić o to, która z nich dostanie szklankę po mamie. W końcu doszły do porozumienia, że demokratycznie się nią podzielą.
Pasquale powiedział, że na niego już pora. Zebrał swoje rzeczy i upewnił się, czy wiemy, gdzie wiszą zapasowe klucze, i czy poradzimy sobie z zepsutym zamkiem w drzwiach wejściowych. Czasami były z nim problemy, ale nie dało się z tym teraz nic zrobić, bo w sierpniu tutejszy ślusarz wyjeżdżał na urlop. Położyłam rękę na ramieniu Pasqualego. Uśmiechnął się do mnie. Dodatkowo poinstruował, co robić, na wypadek gdyby w okolicy wyłączono światło, bo to się zdarzało, i gdzie znajdziemy świeżą pościel. Pożegnaliśmy się. Miał do nas wpadać raz dziennie, by podlać ogród albo przeczyścić basen w razie potrzeby.
Odprowadziłam go do wyjścia. Wsiadł na swój nowoczesny rower z przerzutkami.
– To prezent od wnuczka! – krzyknął z daleka, uprzedzając moje pytanie, co stało się z jego nieśmiertelnym składakiem.
Poczciwy Pasquale. Zniknął w chmurze beżowego kurzu. Ziemia była strasznie sucha. Przydałby się deszcz.
 
 
2
Przed dwudziestą dziewczynki usłyszały warkot samochodu. Przybiegły do salonu, gdzie siedzieliśmy, by nam o tym powiedzieć. To na pewno oni. Byli na czas. W sumie do dziś nie wiem, dlaczego wybrali inny lot z Warszawy niż my. Niemożliwe, żeby chodziło o pieniądze. Nie mieli z nimi problemu, przecież trzy razy w roku wyjeżdżali na zagraniczne wakacje, kupowali drogie ubrania i opowiadali, jak chętnie wspierają różne organizacje charytatywne, wioski dziecięce i tym podobne. Paweł w ogóle nie chciał tego komentować.
– Myślisz, że są skąpi? – zapytałam go rano, gdy wsiadaliśmy do samolotu w Warszawie.
– Myślę, że nie ma sensu o tym rozmawiać – uciął.
Teraz, gdy usłyszał dźwięk wyłączanego silnika, wyraźnie się ożywił.
– Oni? – zapytał, a potem zerwał się z fotela. – Chodź ze mną, musimy ich przywitać – poprosił łagodnie.
Ruszyłam za nim do wejścia. Stanęłam w progu i oparłam się o framugę. Nie miałam zamiaru rzucać się im na szyje. To w końcu nie moi przyjaciele. Widziałam ich może trzy lub cztery razy w sytuacjach dość neutralnych, jak wizyta w restauracji. Raz wpadliśmy do nich na kawę.
– Bądź miła – upomniał mnie Paweł.
Dziewczynki chowały się za donicami z palmami stojącymi przy zewnętrznych schodach. Już wcześniej miały okazję spotkać się z Emilią, na którą wszyscy mówili Emi, i Józkiem, więc nie czuły się zawstydzone nowymi znajomymi, były raczej podekscytowane, tym bardziej że to one pojawiły się w domu jako pierwsze i już znały na pamięć rozmieszczenie różnych skrytek. Wiedziały też, którędy wkradają się do nas bezpańskie koty z okolicy i gdzie Pasquale trzyma narzędzia.
Terenowy samochód, którym przyjechali, przykrywał kurz, ale srebrny lakier i tak połyskiwał w słońcu. Paweł patrzył na wielkie opony, powiedział coś o felgach, ale nie słuchałam. Pierwsza wysiadła Marta. Widziałam, że dom zrobił na niej wrażenie. Podmuch wiatru rozwiał jej włosy. Były brązowe i długie, prawie do pasa. Miała na sobie czarną sukienkę do kolan. Jak zwykle. Taki miała styl, jakby nie akceptowała innych kolorów. Do tego czarne vansy. Widziałam w niej raczej dziewczynę niż kobietę. Paweł wziął od niej plecak, pocałował w policzek. Wiedział, jak zrobić dobre wrażenie, gdy mu na tym zależało. W tym konkretnym przypadku, na rozgrzanym podjeździe przed domem, wszedł w buty gospodarza. Podobało mu się to, a mnie podobało się oglądanie go w nowej roli.
Tomek wysiadł z samochodu chwilę później. Niebieska koszulka, luźne beżowe spodnie do kolan, szare, jeszcze niewypłowiałe klapki – na pewno kupił je specjalnie na ten wyjazd. Wszystko dobrej jakości, bez ostentacyjnego logo. Miał szerokie ramiona, kojarzył mi się z amerykańskimi futbolistami. Do tego wybielone zęby. Pomyślałam o moich zębach, o zębach Pawła. Czarne włosy do ramion lśniły mu w słońcu jak smoła. Tomek odgarnął je z twarzy, a potem przeciągnął się tak, że usłyszałam chrzęst ocierających się o siebie kości. Na nadgarstku połyskiwał drogi zegarek z ciemną tarczą na skórzanym pasku. W dłoni trzymał telefon. Paweł podbiegł do Tomka i zagadnął:
– Niezłe te drogi, niezła jazda była, co?
Tomek nie skomentował stanu dróg, ale rozpadający się dom, który minęli przy wjeździe do miasteczka:
– Gdzie wy nas zabraliście? Miało być na wypasie.
Śmiał się i klepał Pawła po plecach. Ciekawe, czy w pracy też się tak klepali przy innych? Potem wyjął z samochodu torbę tenisową i dwie rakiety Heada, jedną mniejszą dla Józka, drugą dla siebie. Wiedziałam, że chce zrobić z syna zawodowca, nie interesowało go nic innego, żadne stany pośrednie. Zapisał go do najlepszej szkółki w Warszawie, woził na turnieje, w których Józek nie brał wprawdzie udziału, ale mógł chłonąć atmosferę sportowej rywalizacji, co według Tomka kształtowało charakter. „Tak hartuje się stal”, powtarzał. Zmartwił się, gdy zobaczył, że tu nie ma kortów, nie ma gdzie grać. Kręcił głową, jakby z kimś się nie zgadzał, a ja dodałam tylko, że nigdy nie mówiłam o żadnych kortach, coś musiało mu się pomylić. Powiedział: „niewykluczone” i odłożył, a raczej wrzucił rakiety z powrotem do samochodu.
Paweł uważał, że nie lubię Tomka. „Nie każdego chyba muszę lubić”, odpowiadałam mu, a on mi na to, że to jego najlepszy kumpel z biura. Niewiele to zmieniało. Obydwaj pracowali w banku, każdy miał pod sobą kilkunastoosobowy zespół. Awansowali w podobnym czasie, to chyba wtedy po raz pierwszy umówili się na piwo i tenisa. Paweł uważał, że Tomek zajdzie jeszcze dalej, bo jako dziecko nic nie miał i strasznie go bolało, że musiał chodzić w używanych ubraniach i jeździć do szkoły pekaesem. „Wiesz, on ma w sobie ten drive, o którym większość z nas nie wie nawet, że istnieje”, twierdził. Lubił wrzucać obce słowa.
Dzieci od razu popędziły do ogrodu. Marta wzięła część bagaży. Podeszłam, by jej pomóc, ale powiedziała, że daje radę i nie ma takiej potrzeby.
– Co za ulga. Wysiadła nam w samochodzie klimatyzacja – przyznała, gdy weszła ze mną do domu.
Odkleiła sukienkę od spoconego ciała. Cała twarz jej się świeciła, nie uważałam tego jednak za problem. Rozejrzała się po domu. Stwierdziła, że obrazów na ścianach jest strasznie dużo, ale to akurat się jej podoba. Położyła walizkę przy wejściu. Z małej torebki przewieszonej przez ramię wyjęła butelkę wody. Wypiła, a resztkę wylała sobie na głowę i dekolt.
Gdy Tomkowi i Marcie udało się rozpakować bagażnik i wnieść wszystkie walizki do środka, oprowadziliśmy ich po domu. Pokazałam, które sypialnie im przypadły. Nie narzekali, że dostali dwa mniejsze pokoje wychodzące na zachód, ponieważ to z ich okien rozpościerał się najpiękniejszy widok na zatokę. O tej porze można już było dostrzec światła statków migoczących w oddali, zbliżających się do portu w Salerno. Marta wydawała się zachwycona dużą drewnianą szafą z rzeźbionymi drzwiami. Dzieciom podobała się wanna w łazience. Tomek zapytał, czy to tu spędzałam wakacje z rodzicami. Gdy przytaknęłam, przyznał, że musiałam mieć życie jak księżniczka, bo on w tamtych czasach jeździł pod namiot i spał w śpiworze, grzejąc się przy ognisku.
– OK, jasne, rozumiem twoją perspektywę – odparłam.
Potem zeszliśmy na parter, by wypić po kieliszku wina. Skończyło się na dwóch butelkach. Paweł podszedł do mnie i pocałował mnie w policzek. Byłam w końcu miła.
 
 
3
Późnym wieczorem w okolicy przeszła potężna burza. Odżywiła przepaloną od słońca ziemię i dała jej chwilowy odpoczynek. Nadciągnęła od morza. Najpierw pioruny waliły w czarną taflę wody. Błysk rozświetlił ogród, po chwili z niedaleka dobiegło uderzenie. Ciepły deszcz spływał po szybach, stukał w kamienną posadzkę na tarasie. Zamknęliśmy okna, żeby woda nie nalała się do środka. Dowiedzieliśmy się później, że to była pierwsza ulewa od ponad dwóch miesięcy. Wszyscy na nią czekali.
W łóżku nie mogłam znaleźć wygodnej pozycji. Kręciłam się, przypominając sobie wszystkie noce, które tu kiedyś spędziłam. Dlaczego przyjechałam znów akurat teraz, po piętnastu latach? To była sugestia Tomka. Kiedy dowiedział się, że dom stoi pusty, a właściciele nie mają nic przeciwko temu, by znajomi z niego korzystali, zaczął namawiać Pawła na wspólne wakacje.
Byłam spocona i spragniona. Wstałam z łóżka, by napić się wody. Sięgnęłam po butelkę i otworzyłam okno. Koszulka do spania, a raczej wyciągnięty T-shirt z napisem „Creedence Clearwater Revival” i z dziurami na plecach, przykleiła mi się do brzucha, tam gdzie zaczynały się piersi. Oparłam się o parapet. Przez chwilę obserwowałam ustającą ulewę. Burza odchodziła na południe, w kierunku Kalabrii. Niebo było usiane ciemnymi chmurami.
Wzięłam telefon i poszłam do łazienki na siku. Nacisnęłam włącznik światła, ale nic się nie stało. Nie było prądu. Pasquale w końcu uprzedzał, że w lipcu i sierpniu potrafią tu wyłączyć prąd z byle powodu, a tym bardziej jeśli mocniej wiało albo padało. Może zerwało gdzieś kable? Chciałam przescrollować internet, i tak nie mogłam spać, ale zorientowałam się, że telefon jest rozładowany. Nie używałam go od kilku godzin.
Wróciłam do sypialni. Udało mi się nawet przymknąć oczy na jakiś czas. Chłód, który zostawił po sobie deszcz, utulił mnie do snu. Po chwili wybudził mnie jednak dźwięk samochodu parkującego przed domem. Słyszałam otwieranie bagażnika, mocne trzaśnięcie i powolne kroki na żwirowej alejce. Pasquale? Może przywiózł go sąsiad, by sprawdził, czy nie zalało piwnicy. Ale dlaczego nie poczekał z tym do rana? Zaczęłam nasłuchiwać. Leżałam w łóżku nieruchomo. Wszyscy spali. Teraz ktoś zamknął drzwi od auta. Upadło coś metalowego. Kluczyki? Może to nie był Pasquale? Ale kto? O tej porze? Paweł niczego nie słyszał. Czułam jego miarowy oddech na poduszce. Pomyślałam o turystach, którzy pomylili domy. To przecież możliwe. Dopiero co przyjechali, wjechali w złą ulicę albo nawet w dobrą, ale zaparkowali nie pod tym domem, co powinni. Wyobraziłam sobie, jak stoją z telefonami w dłoniach i porównują budynek na zdjęciu z oferty, którą wybrali, z naszym, a potem odjeżdżają zawiedzeni, gdy już sobie uświadomili, że popełnili błąd, że przecież nie mogli zapłacić za taką posiadłość jak ta. Zachciało mi się śmiać. Kiedyś wyląduję za to w piekle, za te wszystkie złośliwe myśli.
Po chwili dobiegł mnie niewyraźny dźwięk klucza obracanego w zamku. Ktoś próbował dostać się do środka. Znowu cisza. To nie mogli być turyści. Założyłam szorty i zeszłam na parter. Stąpałam gołymi stopami po lekko skrzypiących drewnianych schodach. Spróbowałam zapalić światło w korytarzu, ale wciąż nie było prądu. Poczułam ukłucie niepokoju. Stałam skulona przy ścianie, jak złodziej, który zaraz zostanie przyłapany na kradzieży czegoś cennego, na przykład tych obrazów z dużego pokoju. Wyglądały na drogie. Księżyc oświetlał wilgotne od ulewy drzewa i trawę, przedzierając się przez wielkie okno w salonie jak nieproszony gość.
Przeszłam obok kanapy, minęłam kuchnię. Wszystko wyglądało tak jak kilka godzin temu. Chciałam wyjrzeć przez boczne okno przy drzwiach wejściowych, by sprawdzić, kto próbował wejść, ale nie zdążyłam. W połowie drogi między kuchenną wyspą a przedsionkiem usłyszałam stłumiony męski głos, dobiegający zza moich pleców.
– Chiara?
Odwróciłam się. Po drugiej stronie drzwi tarasowych prowadzących do ogrodu stał młody mężczyzna. Miał wilgotne, pofalowane włosy, dość długie, mniej więcej do ucha. Próbował odgarnąć je z policzków. Luźne pasma przyklejały się do czoła. Wytężał wzrok. Chciał zobaczyć, co znajduje się w środku, a raczej kto. Wydawało mi się, że gdzieś już go widziałam. Kogoś mi przypominał. Ślady jego przyśpieszonego oddechu pojawiły się na szybie. Ja też szybciej oddychałam.
Staliśmy przez chwilę w ciszy. Przyglądaliśmy się sobie. Nie wiedziałam, czy otworzyć okno. To mógł być każdy. Każdy, kto znał moje imię. Ale tu, we Włoszech? Mężczyzna uśmiechał się, był zakłopotany i przemoczony.
– Jestem synem Marco, to ja, Nico. Wpuść mnie, wszystko wyjaśnię – powiedział spokojnie, mrużąc oczy.
Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. Zdecydowanie niezręczna sytuacja. Kiepsko radziłam sobie w takich momentach, nie lubiłam niespodzianek, nigdy nie wiedziałam, jak się zachować. Podeszłam bliżej. Teraz dzieliła nas już tylko szyba. Spojrzałam jeszcze raz. Włosy, oczy, kształt twarzy, uśmiech. Powoli zaczęłam składać wszystko z rozsypanych elementów. Przede mną rzeczywiście stał ktoś, kogo kiedyś znałam. Nico. Tak, teraz wszystko było jasne. Pewnie nie poradził sobie z zepsutym zamkiem w drzwiach. Ale co on tu robił? Mój ojciec już kilka miesięcy temu ustalił z Marco, że przyjeżdżamy i że dom będzie pusty. Nikogo miało nie być. Nie rozmawiali ze sobą? Stałam nieruchomo. Zbierałam myśli. A może to jednak nie był on?
Nico.
Ostatni raz widziałam go w czasach, gdy sama wyglądałam zupełnie inaczej. Wiele razy spędzałam z nim wakacje. Jego rodzice prosili niekiedy, abym rzuciła na niego okiem, gdy zasmarkany bawił się kamieniami na podjeździe. Układał z nich zamki lub budował mury obronne dla plastikowych żołnierzyków. Nigdy nie lubiłam zajmować się obcymi dziećmi. Zostało mi to do dzisiaj. Bachor. Dzieciak. Rozpuszczony dręczyciel robaków. Zamęczał mnie pytaniami, pokazywał swoje rysunki, a nawet wciskał się do mojego łóżka ze stertą komiksów o superbohaterach. Czasami mu je czytałam. Już wtedy mówiłam po włosku. Czasami kazałam mu sobie iść. Który to mógł być rok studiów? Drugi? Tak, drugi. Raz przyłapałam go na tym, jak mnie podglądał w łazience. Leżał na podłodze i patrzył przez dziurę w drzwiach. Też wtedy spojrzałam przez tę dziurę. Bachor nerwowo żuł gumę, a kiedy zobaczył wpatrujące się w niego oko, wstał i uciekł. Po drodze wpadł na komodę. Strącił z niej cenny wazon, za co dostał karę.
Deszcz zaczął padać mocniej. Pokazałam chłopakowi za szybą, żeby wrócił do drzwi wejściowych. Jednym precyzyjnym ruchem udało mi się odblokować zamek. Zrobiłam dokładnie tak, jak wytłumaczył mi przez telefon Marco, a później szczegółowo poinstruował Pasquale. Najpierw docisnąć do końca, pchnąć drzwi do przodu, wyczuć luz, przekręcić klucz w lewo.
Drzwi się otworzyły. Przede mną stał on. Bachor, dzieciak.
– Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale musisz mi potem pokazać – powiedział.
Był dość wysoki, szczupły. Stał teraz naprzeciwko mnie. Nigdy bym go nie poznała na ulicy. Kiedy zamknęłam za nim drzwi, zobaczyłam, że naniósł do środka wody. Spływała z jego włosów i po ubraniu na podłogę. Chwyciłam stary ręcznik, który leżał na szafce na buty, i rzuciłam na plamę.
– Przepraszam – powiedział.
– Nie szkodzi. Jesteś przecież u siebie, nie musisz mnie za nic przepraszać – odparłam i uświadomiłam sobie, że mogło to dotyczyć zarówno plamy pod naszymi nogami, jak i nocnego najścia. Uśmiechnął się i zaczął mimo wszystko tłumaczyć:
– Dzwoniłem, ale miałaś chyba wyłączony telefon.
Zdjął plecak. Był cały mokry.
– Dzwoniłem z trasy do Pasqualego, by go poinformować, że jadę, i wtedy dopiero dowiedziałem się, że tu jesteś. On dał mi do ciebie numer. Sam też miał dzwonić. Nie dzwonił?
Pomyślałam o swoim rozładowanym od kilku godzin telefonie.
– Padła mi bateria.
– A.
– Tak w ogóle to nie jestem tu sama.
– Tak, już wszystko wiem.
Wziął głęboki oddech. Zapytał mnie, czy go w ogóle pamiętam. Kiwnęłam głową.
Ile mógł mieć teraz lat? Dwadzieścia cztery? Dwadzieścia trzy? Mokrą od deszczu twarz machinalnie wytarł bawełnianą koszulką z nadrukiem jakiejś kapeli. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że odsłonił w ten sposób fragment brzucha i kawałek gumki od majtek. Brzuch płaski, umięśniony, a gumka czarna, zwyczajna, bez logo. Przyglądał mi się z zainteresowaniem, mierzył wzrokiem od góry do dołu, ale nie było w tym nic niestosownego. Też się uśmiechnęłam. Powściągliwie, w moim odczuciu stosownie do sytuacji. Nie pocałowałam go w policzek, nie zaczęłam z sentymentem wspominać dawnych czasów, nie poklepałam go po ramieniu. Po prostu odpowiedziałam:
– Oczywiście, że cię pamiętam.
Później zaczął coś mówić o alarmie, jak to dobrze, że nie włączyliśmy go na noc, bo wtedy cała wieś by się obudziła. Nie wiem dlaczego, ale rozbawiło mnie to stwierdzenie w jego ustach. Nie wyglądał mi na kogoś, kogo obchodzi cała wieś. Przecież tu nie mieszkał, tylko bywał, i to pewnie niezbyt często.
Faktycznie nie włączyliśmy alarmu. Nikt nam nie mówił, że mamy to robić. Nico oparł się o ścianę. Ciekawe, gdzie go tak zmoczyło, bo przecież nie po drodze z samochodu. Musiał wcześniej robić postój. Może tankował. Może do kogoś zajrzał. Po chwili znowu się odezwał:
– Strasznie przepraszam, że cię obudziłem i że tak tu wpadłem znienacka, ale w ostatniej chwili pozmieniały mi się plany.
– Nic nie szkodzi. I tak nie spałam.
– Przez burzę?
– Też.
Nico się zaśmiał. Poczułam ciepło na policzkach. Też? Szybko zdałam sobie sprawę z tego, jak mogło to zabrzmieć.
Gdy Nico pozbył się butów, zdjął materiałowy, wysłużony plecak i rzucił go w kąt. Ciekawe, co było w środku. Znowu się uśmiechnął. Podszedł bliżej i właśnie wtedy po raz pierwszy mnie uścisnął.
– Chiara, Chiara, Chiara – wyszeptał. Dał do zrozumienia, że polski odpowiednik tego imienia, Klara, wciąż mniej mu do mnie pasuje. – Ale wydoroślałaś – powiedział, jakby to on był ode mnie starszy.
Położył mi ręce na ramionach jak daleki wujek lub weekendowy ojciec. Jego koszulka była wilgotna. Nic nie szkodzi, moja była mokra od potu. Pachniał jałowcem, czymś ciepłym. Jasna skóra twarzy, z lekkim zarostem, otarła się o mój policzek.
Nico miał swój styl. Bransoletki na przegubie. Jedna metalowa, druga z kolorowej muliny, przybrudzona, zdarta, nosząca ślady ostatnich miesięcy. Plastikowa opaska. Pewnie był na jakimś festiwalu. Tam takie rozdają. Granatowe trampki kończyły się na wysokości kostek. Zdjął je. Postawił pod ścianą. Miał bardzo zgrabne nogi, pewnie dużo jeździł na rowerze. Może chodził po górach? Ciekawe, co on sobie o mnie pomyślał?
– Poczekaj chwilę, zaraz wracam – rzucił, a potem znowu położył mi rękę na barku.
Poszedł do samochodu po walizkę i bawełnianą torbę, którą przewiesił sobie przez ramię. Nie założył butów. Przeszedł gołymi stopami po żwirze. Był raczej drobnej budowy, ale miał niezły tyłek. Mały i zgrabny. Spodnie zsuwały mu się z bioder. Podciągał je co i rusz, trochę jak dziecko.
Burza wciąż gdzieś krążyła. Wilgotna ziemia pachniała coraz mocniej.
– Dobra, to już wszystko – wyszeptał jakby sam do siebie, a może jednak trochę do mnie. Zamknął drzwi wejściowe i położył swoje rzeczy na podłodze. Z torby wystawały pędzle. Zobaczył, że zwróciłam na nie uwagę. Trochę maluje, ale to nic poważnego. Aha, OK.
Prawie nic o nim nie wiedziałam, a wszystko, co zostało mi w pamięci na jego temat, na pewno dawno się zdezaktualizowało. Krótko po tym, jak się widzieliśmy ostatnim razem, przeszedł operację. Wyrostek robaczkowy. Ojciec przytaczał kiedyś matce swoją rozmowę z Marco na temat pobytu Nico w szpitalu Bambino Gesu w Rzymie; że trafił na stół w ostatniej chwili, ale na szczęście zajął się nim sam ordynator, jeden z przyjaciół Marco bywających w Perdifumo. Co jeszcze wiedziałam? Kiedyś nie jadł mięsa. Szybko biegał, grał na pianinie, uczył się francuskiego i niemieckiego.
Nico wyjął z kieszeni spodni telefon. Zerknął na wyświetlacz. Może czekał na jakieś połączenie. Po chwili schował go z powrotem.
– Czy mógłbym cię prosić o przysługę? – powiedział.
Włączyli prąd. Nad naszymi głowami zapaliła się mała lampka. Nico miał wiśniowe, spieczone usta, jakby przed chwilą jadł coś pikantnego.
– Chyba tak.
– Możesz nie mówić mojemu ojcu, że tu jestem?
– Jasne. Nie zamierzałam do niego dzwonić. Ktoś jeszcze o tobie wie? To znaczy o tym, że tu przyjechałeś?
– Tylko Pasquale.
Później Nico zapytał, czy zrobi nam to dużą różnicę, jeśli pomieszka na dole przez cały sierpień. Powiedziałam, że nie. Przecież nie musi mnie pytać o takie rzeczy. To jego dom.
– Do kiedy zostajecie?
– Do dwudziestego któregoś. Nie pamiętam.
– To przed nami ze trzy tygodnie.
Przytaknęłam. Cały sierpień. Miał tu zostać przez cały sierpień. Z jakiegoś powodu się ucieszyłam. Nico zaczął zbierać z podłogi swoje bagaże.
– Dzięki jeszcze raz, że mi otworzyłaś. Położę się, bo jestem nieprzytomny od tego upału i podróży. Ty też idź spać. Burza przeszła.
Miał podkrążone oczy. Było późno. Nic dziwnego, że czuł się zmęczony. Ciekawe, skąd jechał? A może chciał zakończyć rozmowę? Może powinnam była tylko otworzyć drzwi i od razu zaszyć się na górze?
Każde z nas poszło w swoją stronę. Na schodach usłyszałam cichy głos dobiegający z dołu:
– Zjemy rano śniadanie?
Zatrzymałam się w pół kroku. Oczywiście, że razem zjemy, pomyślałam, ale powiedziałam jedynie: „OK”.
Wspólne śniadanie nie podlegało dyskusji. Wszyscy mieszkaliśmy w jego domu, więc byłoby to niegrzeczne, gdybyśmy zaczęli go unikać.
Rano trzeba jechać po zakupy. Co tam w lodówce zostało? Prawie nic. Nie miałam też pojęcia, co on jada.
Wróciłam do sypialni. Położyłam się do łóżka. Paweł na moment się przebudził, ale o niczym mu nie wspomniałam. Znowu zasnął. Długo leżałam, zanim i mnie zmorzył sen. Poczułam, że chciałabym dowiedzieć się o Nico trochę więcej, a tak naprawdę to chciałabym wiedzieć wszystko. Ciekawiło mnie, co maluje, co to był za festiwal muzyczny, z którego ma bransoletki, z kim spędza weekendy, czy przy kolejnym spotkaniu znowu poczuję od niego ten jałowiec, dlaczego nie chciał, by ojciec dowiedział się o jego przyjeździe na południe, no i przede wszystkim: dlaczego tu w ogóle przyjechał.

 
Wesprzyj nas