Wykraczająca poza świat żywych historia miłosna osadzona w karaibskiej scenerii. Urzekająca powieść o dziedziczeniu, stracie i uzdrawiającej sile miłości.
Yejide i Darwina, dwoje wyrzutków, łączy zadziwiająca więź ze zmarłymi.
Kobiety z rodziny St Bernard od zawsze żyją w Morne Marie – domu na szczycie wzgórza niedaleko Port Angeles. Zbudowany na popiołach plantacji, która była więzieniem ich przodków, stał się schronieniem dla rodu połączonego czymś o wiele silniejszym niż więzy krwi. W każdym pokoleniu rodziny St Bernard jedna z kobiet odpowiedzialna jest bowiem za przejście dusz mieszkańców miasta w zaświaty.
Relacja Yejide z jej matką Petronellą od początku była naznaczona gniewem. Kiedy Petronella umiera, zostawia Yejide nieprzygotowaną do wypełnienia swojej roli.
Wychowany przez pobożną rastafariankę, Darwin przestrzegał dotąd zakazu obcowania ze śmiercią. Nigdy nie był na pogrzebie, a tym bardziej nie widział zwłok. Jednak, kiedy jego chora matka nie może już pracować, a jedyną pracą, jaką Darwin jest w stanie znaleźć, to kopanie grobów, chłopak postanawia złamać zasady, aby zapewnić byt rodzinie. Zdeterminowany, próbuje odnaleźć się w mieście pełnym możliwości i niebezpieczeństw.
Yejide i Darwin poznają się na największym i najstarszym cmentarzu Port Angeles. To właśnie tam oboje spotkają swoje przeznaczenie.
“Kiedy byłyśmy ptakami” to urzekająca powieść o dziedziczeniu, stracie i uzdrawiającej sile miłości.
Nigdy nie byłaś najmądrzejsza, ale nawet ty powinnaś wiedzieć, że kiedy martwa kobieta częstuje cię papierosem, należy grzecznie go przyjąć. Zwłaszcza gdy martwa kobieta to twoja matka.
Kiedy byłyśmy ptakami
Przekład: Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 27 marca 2024
NOTA AUTORKI
Trynidad jest rzeczywisty. Geografia, postacie i miejsca, w których rozgrywa się powieść, to fikcja literacka.
CORBEAU
Morne Marie, Trynidad, wczoraj
1
Yejide
– Przede wszystkim musisz pamiętać, że istniał czas przed czasem – mówi babcia Catherine, trzymając na kolanach wnuczkę Yejide. Wpycha pierwszą porcję tytoniu do hebanowej fajki. Błyska płomyk srebrnej zapalniczki i babcia wkłada fajkę do ust. – Kiedy zamieszkaliśmy w tym domu, przed powstaniem osiedla w dolinie i kamieniołomów, w Morne Marie żyły tylko zwierzęta. Ale nie takie zwierzęta jak dziś, o nie! – Catherine otwiera szeroko oczy i wypuszcza nosem błękitny dym. – Oceloty były wielkie jak tygrysy, a jelenie biegały tak szybko, że nikt nie mógł ich złapać, nawet gdyby odważył się wejść do dżungli, by na nie polować. Małe zielone papugi, które śpiewają o zmroku, były tak wielkie jak czerwone ibisy żyjące na mokradłach. Zwierzęta potrafiły ze sobą rozmawiać, tak jak ja z tobą w tej chwili, i zbudowały w lesie wielkie miasto. Ale nie przypominało ono Port Angeles. Nie było tam budynków, granic, bram. Zwierzęta żyły razem, nie pilnowały terytorium ani nie troszczyły się o granice.
Lecz pewnego dnia do dżungli wkroczył wojownik. Zobaczył, że jest tam wiele owoców i zwierząt do upolowania. Kiedy patrzył na drzewa, widział domy, które mógłby zbudować, i ziemię, która mogła stać się jego własnością. Zwierzęta próbowały z nim rozmawiać i tłumaczyć, że nie dostrzega wielu rzeczy, nie znał jednak ich języka i niczego nie rozumiał. Wojownik przyprowadził następnych wojowników. Przybyli z nimi budowniczowie, potem farmerzy i duchowni. Z duchownymi przybyli gubernatorzy, a z gubernatorami śmierć. – Ale zwierzęta walczyły z nimi, prawda? – Yejide wierci się na kolanach babci. Uwielbia poczucie sytości, słodki aromat tytoniu, miarowy dźwięk fotela bujanego, zielone wzgórza i twarz babci opowiadającej baśnie. Myśli o ostrych zębach ocelotów i ciasnych splotach boa dusicieli, które mogą zabić mężczyznę; dwunożny człowiek z małymi zębami pozbawionymi jadu nigdy nie pokona dzikich zwierząt z dżungli.
Catherine patrzy na Yejide i pyka fajkę.
– Kto opowiada bajkę, ty czy ja?
Yejide uśmiecha się i milknie.
– Zwierzęta zawsze żyły w spokoju, ale wiedziały, że przyszedł czas wojny. Bitwa była krwawa i straszna. Toczyły wściekłą walkę w kamieniołomie, który widzisz za oknem. – Catherine wskazuje głęboki, brązowy krater na stoku wzgórza. – Pozostały po niej głębokie blizny. Dżungla odniosła wiele ran. Zbolała, pogrążyła się w żałobie i zaczęła się najdłuższa susza w dziejach Morne Marie. Rzeki ukryły się w ziemi, drzewa uschły i umarły. Oceloty stały się małe jak koty domowe, wyjce trwożliwe, a mazamy, oposy i paki, które wcześniej żyły w pokoju, zaczęły patrzeć na siebie jak na pożywienie. Wojownicy też cierpieli, bo nikt, ani człowiek, ani zwierzę, nie może przeżyć, gdy natura ukryje swoje bogactwa. Później, gdy wszyscy byli zmęczeni i wydawało się, że wojna zniszczy nie tylko wojowników, lecz także całą dżunglę, w górach wybuchła wielka burza. Z gęstych, ciemnych chmur padał deszcz, ludzie i zwierzęta się cieszyli na widok rzek, a dżungla piła wodę. Przez trzy dni i trzy noce uderzały pioruny, na niebie lśniły błyskawice. Ale pamiętaj: był to czas przed czasem, kiedy drzewo mogło wyrosnąć w ciągu jednego dnia, a chłopiec mógł stać się mężczyzną przez noc. Zwierzęta jeszcze nigdy nie widziały takiej burzy. Z gór osuwała się ziemia i zasypywała doliny w dole. Najstarsze drzewa traciły oparcie i przewracały się. Rzeki występowały z brzegów i zalewały ziemię. Radość zmieniała się w smutek. Wydawało się, że dżungla zwróciła się przeciwko ludziom i zwierzętom, żądała życia tych, którzy skazili wojną święte miejsca. Zielone papugi, które skrzeczą, śpiewają i paplają tak jak ty – Catherine szczypie wargi Yejide, by powstrzymać jej chichot – okazały się mądrzejsze, niż sądziły zwierzęta. Papugi patrzyły na ulewę, na wzgórza, rzeki i coraz większe stosy umarłych. Urządziły naradę na gałęziach ostatniego świętego puchowca. Po jej zakończeniu stado papug podzieliło się na dwie części. Jedna poleciała na wschód, a druga na zachód. Papugi, które poleciały na zachód, stały się małe i zmieniły się w zielone ptaszki śpiewające przed zachodem słońca. Ale te, które poleciały na wschód, stały się czarne i zakrzywiły się im dzioby, aż przypominały ostre haczyki. Zrobiły się wielkie, urosły im ogromne skrzydła, rzucały cień na ziemię. Zaśpiewały ostatnią pieśń, aż zwierzęta i ludzie zadrżeli ze strachu, a później wyrosły im szare kaptury na głowach i na zawsze umilkły. Wiesz, w co się zmieniły, Yejide? – Catherine patrzy przez okno, uśmiecha się i pyka fajkę.
– W corbeaux! – woła Yejide. Uwielbia udzielać prawidłowych odpowiedzi na pytania babci. Słyszała tę opowieść wiele razy, ale gdy odpowiada bezbłędnie, zawsze czuje się dorosła i bardzo ważna.
Catherine kiwa głową i głęboko zaciąga się dymem.
– Kiedy zmiana się dokonała, corbeaux poczuły, że mają ochotę na mięso. Rozpostarły skrzydła i powoli krążyły nad ziemią, szukając umarłych. Miały długie, zakrzywione dzioby i szpony ostre jak zęby kajmana; szarpały ciała zwierząt, dawnych przyjaciół, i ludzi, dawnych wrogów. Kiedy zaspokoiły głód, znowu poleciały do puchowca, pozostawiając po sobie tylko kości. Żywi z przerażeniem patrzyli na corbeaux pożerające zmarłych. Nie rozumieli, jak ptaki, które kiedyś znali, mogą robić coś tak strasznego. Gadatliwe papugi zniknęły. Zmieniły się w corbeaux. Kiedy straciły zieloną barwę i zmieniły postać, zaczęły wypełniać święty obowiązek – strzec granicy między żywymi a umarłymi. Czekają na śmierć, patrzą na trupy i zjadają ich mięso. I nikt oprócz corbeaux nie wie, że dusze umarłych zmieniają się dzięki temu i uwalniają od ciała.
Catherine zdejmuje Yejide z kolan i stawia ją na drewnianej podłodze. Wnuczka ma na nogach białe lakierki, w których chodzi do kościoła.
– W porządku. Bajka skończona. Teraz schowaj buty i ładną sukienkę. Powieś ją na oparciu krzesła w moim pokoju. Nie rzucaj jej byle gdzie.
Ale Yejide dobrze zna rytuał.
– To jeszcze nie koniec bajki, babciu. Co było dalej?
Catherine spogląda na wnuczkę. Już niedługo będzie za wysoka, by nosić sukienki dla małych dziewczynek i siedzieć jej na kolanach. Ale jeszcze nie teraz. Wyciąga rękę i Yejide pada jej w objęcia. Jeszcze nie teraz.
– No cóż, kiedy rankiem czwartego dnia wielkiej burzy wzeszło słońce, kiedy corbeaux miały pełne brzuchy, a wszyscy byli zmęczeni bólem i smutkiem, deszcz przestał padać. Powódź się skończyła. Dżungla odzyskała równowagę. Ale później nikt nie chciał myśleć o tym, kto ich uratował. Ludzie i zwierzęta są tacy sami. Wszyscy zaczęli się bać corbeaux. Kruki odleciały, by zamieszkać na skraju lasu w pobliżu Morne Marie. Tylko one zrozumiały, że świat się zmienił, że będą miały zajęcie w miastach zamieszkanych przez ludzi. W końcu, jak we wszystkich baśniach, które zmieniają świat, ludzie zapomnieli, że burza skończyła się w chwili, gdy narodziły się corbeaux. Oczywiście wszyscy z wyjątkiem corbeaux… – Pochyla się i szepce Yajide do ucha: – Ale my pamiętamy.
TEN, KTO ŁAMIE PRZYSIĘGI
Port Angeles, Trynidad, dzisiaj
2
Darwin
Odrapany pikap marki Bedford zwalnia i zatrzymuje się na poboczu drogi z migającym pomarańczowym kierunkowskazem. Darwin kiwa głową w stronę kierowcy, starego człowieka w czapce z daszkiem nasuniętej na niskie czoło. Dziewczyna na siedzeniu dla pasażera w ogóle nie unosi wzroku, wpatruje się w komórkę.
– Port Angeles?
Stary człowiek skinięciem wskazuje w stronę części bagażowej z tyłu. Darwin wskakuje do auta, nim mężczyzna zdąży się rozmyślić, po czym puka w metalową szoferkę, by dać znać, że wsiadł. Jadą autostradą wśród brązowych, wysuszonych pól, gdzieniegdzie widać dymy płonącego buszu.
Odsuwa na bok wielki worek, chyba wypełniony kartoflami, bulwami kolokazji albo innymi produktami. Przesuwa ciężki zwój liny. Siada pośrodku bagażnika, by nie spaść w czasie podskoków furgonetki. Opiera się o tylną klapę i patrzy na niebo. O tej porze jest zwykle przejrzyste i różowe, ale w tym roku nadleciał pył z Sahary. Róż jest zamglony, a obłoki przypominają kłęby brudnych ubrań.
Takie niebo wprawia go w ponury nastrój. Łatwo mieć nadzieję, gdy niebo jest czyste, w powietrzu unosi się zapach deszczu, a góry są zielone i bujne. Człowiek wie wtedy, dokąd zmierza, czego pragnie. Wierzy, że wszystko jakoś się ułoży, choć nie ma pojęcia, co się za chwilę stanie. Niebo o barwie brudnej bielizny wywołuje ponure myśli. Pył, popiół i dym, które trzeba wdychać, kojarzą się z polem bitwy.
Ale nawet w trudnych czasach można mieć trochę szczęścia. Udało mu się pojechać do miasta pikapem. Samochody rzadko się zatrzymują o tej godzinie; słońce jeszcze nie wzeszło. Kiedy Darwin był młody, łatwo łapał okazję. Ktoś zawsze jechał na wybrzeże albo do miasta. Przyłączał się do grupy chłopaków z Dalia Street, którzy gdzieś się wybierali, bez butów, bez koszul, śmiejąc się głośno. Nawet nie musieli być przyjaciółmi. Ale teraz czasy się zmieniły. Nie jest już małym chłopcem.
Przesuwa się na środek klapy bagażnika, by staruszek widział go wyraźnie w lusterku wstecznym. Nie może go winić, że jest nieufny, takie są czasy, ale kiedy czuje na sobie jego wzrok, patrzy na niego twardo. Jest zadowolony, że staruszek pierwszy odwraca oczy. Czego się właściwie boi? Że Darwin wgramoli się przez okno do szoferki w czasie jazdy i poderżnie mu gardło? Można o nim powiedzieć wiele rzeczy, lecz nie jest bandytą ani mordercą.
W dali nad brązowymi polami snuje się dym. Darwin usiłuje sobie przypomnieć, kiedy ostatnio padało. Upalna przerwa w porze deszczowej jest zwykle mile widziana, pozwala ziemi wyschnąć, ale Petit Carême przyszło w tym roku wcześnie; panuje nieznośny upał i zaczęły się pożary buszu. Darwin patrzy na jutowy worek i zastanawia się, czy staruszek jest farmerem i jedzie na targ. Ten rok musiał być wyjątkowo ciężki. Mógłby go spytać, gawędzić w czasie jazdy, rozmawiać o mieście, do którego jedzie po raz pierwszy. Z przodu widać porzucone dźwigi wznoszące się na tle nieba i wiadukt wiszący w powietrzu jak droga donikąd. Odkąd wielkie firmy budowlane zbankrutowały, a rząd zrezygnował z budowy autostrady między Mount Perish a nizinami na południu, pracę można dostać tylko w mieście.
W zeszłym tygodniu, gdy Darwin dotarł na początek kolejki w państwowym urzędzie zatrudnienia w Wharton, nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Słyszał o ludziach, którzy czekali długimi godzinami i znaleźli się w połowie kolejki, po czym kobieta w okienku oznajmiała, że nie ma już żadnych propozycji pracy i że powinni wrócić jutro. Kiedy urzędniczka dała mu formularz ze stosu na biurku i kazała go wypełnić, odmówił modlitwę dziękczynną do Jah.
PANI JAMESON – STARSZA URZĘDNICZKA. Kobieta sama wykonała tekturową wizytówkę na swoje biurko. Była jedyną naprawdę pracującą osobą. W rogu siedziało kilku mężczyzn z podwiniętymi rękawami białych koszul; grali w karty na dwóch zestawionych biurkach. Jeden fachowo tasował karty ze złośliwym uśmiechem na twarzy, jakby wiedział, że ogra pozostałych z pieniędzy. Obok sprzeczała się z kimś przez komórkę jakaś kobieta.
– Co to za praca, pani Jameson? – Darwin patrzy na formularz, który otrzymał.
– Kiedy jesteś głodny i ktoś daje ci jedzenie, czy pytasz, co to za jedzenie? – Poprawia okulary i porządkuje akta.
– Co to właściwie jest Fidelis?
– Nie słyszałeś o Fidelisie? To duży cmentarz w Port Angeles. Przy St Brigitte Avenue.
– Cmentarz? Gdzie się chowa umarłych?
– Znasz cmentarze, gdzie robi się coś innego?
– Jaką pracę wykonuje się na cmentarzu?
– Potrzebują nowego grabarza.
Darwin przysiągłby, że zjeżyły mu się włosy na głowie.
– Nie ma pani innej pracy?
– Posłuchaj. Oddaj mi papier i idź. – Kobieta wyciąga rękę po formularz. – Możesz wrócić, gdy nie będziesz miał wyjścia.
Jakby Darwin mógł iść w inne miejsce. Kiedy ludzie przychodzą do tego biura szukać pracy, jakiejkolwiek pracy, oznacza to, że stali we wszystkich kolejkach, wpisali się na wszystkie listy i że to ostatnia szansa. Jeśli Darwin wyjdzie, jego miejsce natychmiast zajmie ktoś podobny do niego, kobieta z dzieckiem, kobieta z podniszczoną torebką, mężczyzna w dobrych butach, które trochę się zniszczyły od skwaru. Kolejka jest długa, sięga na ulicę i skręca za róg.
– Emmanuel Darwin? – urzędniczka odczytuje jego imię i nazwisko.
– Tak, po prostu Darwin, proszę pani.
Kobieta znowu poprawia okulary i po raz pierwszy mu się przygląda: długa broda, czapka zasłaniająca włosy, znoszone obuwie. Jej spojrzenie nieco łagodnieje.
– Posłuchaj, Darwinie. Gdybym miała inną pracę, dałabym ci ją, ale teraz mam tylko to. Możesz wrócić, ale… – Spogląda na kolejkę.
Darwin podpisuje formularz. Sześciotygodniowy okres próbny, a jeśli będzie dobrze pracował, mogą go przyjąć na stałe. Ma wrażenie, że zaprzedaje duszę. Ale świat zmusza ludzi do takich rzeczy. Może na tym polega dorosłość? Trzeba robić rzeczy, o których nigdy się nie myślało, podejmować trudne decyzje, gdy nie zostało nic innego oprócz trudnych decyzji.
Znowu czuje na sobie oczy w lusterku wstecznym. Ale tym razem to dziewczyna. Nie przyjrzał jej się, gdy wsiadł do pikapa, lecz w lepszym świetle widzi, że to wcale nie dziewczyna: jest w jego wieku, może rok albo dwa młodsza. Spogląda znad telefonu na starego kierowcę, a potem na Darwina w lusterku. Uśmiecha się lekko do niego, oczy mówią, że nie chce, by stary mężczyzna to zauważył.
Darwin zastanawia się, czy podobnie jak on chciała po prostu złapać okazję do miasta. Może staruszek to jej ojciec, wuj? Wydaje się za stary na męża, ale tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo, bo czasy są ciężkie. Gdyby wysiedli w tym samym momencie, mógłby z nią porozmawiać. Patrzy, czy dziewczyna jest ubrana jak do pracy w biurze, próbuje ją ocenić. Później myśli o ostatnim spotkaniu z Marcią i o tym, że na pewno prowadzi teraz nowe życie. Patrzy na szminkę na ustach dziewczyny, na długie włosy, które wydają się ostrzyżone u drogiego fryzjera, a później przypomina sobie, że nie ma w kieszeni prawie ani grosza. Odwraca wzrok. Za wiele kłopotów. Pewnie się zastanawia, czy nie poderwać rasty, by wkurzyć tatusia.
Uderza go to, że kilka dni wcześniej pani Jameson widziała zupełnie innego człowieka niż dziewczyna patrząca w lusterku wstecznym. Nie jest pewien, co teraz widzą ludzie, gdy na niego patrzą. Jak bardzo może zmienić się życie w ciągu tygodnia? Przypomina to pożar buszu.
Przesuwa dłonie po króciutkich włosach i ma wrażenie, że głowa należy do kogoś innego. Szósta rano to szósta rano nawet w czasie suszy; nie jest przyzwyczajony do chłodnego powietrza owiewającego niemal łysą głowę, szyję, uszy. Dobrze, że matka dała mu na podróż ciasto kokosowe, ciągle ciepłe i pachnące jej dłońmi. Nie wstała z łóżka, by go pożegnać, zostawiła ciasto na ladzie w widocznym miejscu. To, że przygotowała mu śniadanie, musiało coś znaczyć, choć jej twarz mówiła, że nie jest już jej synem. Czuje ciężar w plecaku i ma nadzieję, że niezależnie od tego, gdzie trafi, matka ciągle będzie wspominać go w modlitwach.
Na wiadukcie zmieniają pas ruchu i włączają się w sznur samochodów jadących do miasta. Darwin patrzy na niebo. Teraz, po wschodzie słońca, stało się jaśniejsze, ale ciągle jest zamglone. Widzi krążące czarne punkty. Corbeaux. Najlepsza oznaka, że zbliżają się do miasta.
Patrzy na nisko kołujące ptaki. Jego matka, Janaya, mówiła, że kiedy ktoś zbliża się do Port Angeles, zawsze widzi mnóstwo corbeaux. Nigdy nie robią nikomu krzywdy, ale jest coś upiornego w tym, jak krążą w ciszy; czasami widać stado siedzące na drutach telefonicznych i obserwujące okolicę. Kiedy widać corbeaux, wiadomo, że szukają umarłych. W mieście nie zawsze jest to martwy bezpański pies, opos albo zepsute mięso wyrzucone z restauracji na śmietnik. Może to być głowa kobiety, której nigdy nie znajdzie policja, gdy odkryje resztę ciała. A innym razem opuchnięty trup mężczyzny pływający w wodach zatoki albo dziecko w jutowym worku, o którym nikt nie wie, dopóki nie przylecą corbeaux.
Kiedy Darwin był małym chłopcem, pytał Janayę, dlaczego nigdy nie chodzą do miasta do kina albo na koncerty jak sąsiedzi. Udzielała tej samej odpowiedzi jak wtedy, gdy pytał, czy jego ojciec ciągle mieszka w Port Angeles: „W mieście są tylko umarli, Emmanuelu. Rasta nie zajmują się umarłymi”.
Po dotarciu do głównego skrzyżowania samochody się zatrzymują i Darwin widzi wielkie betonowe łuki dworca kolejowego w Port Angeles. Kierowca staje na światłach i nagle pojawia się samochód policyjny z migającymi niebieskimi światłami. Stary farmer za chwilę dostanie mandat za wiezienie go z tyłu, Darwin wali pięścią w szoferkę i woła:
– Wysiadam, wujku! – Wyskakuje.
Przechodzi przez ulicę i dociera do dworca. Wchodzą do niego tłumy ludzi, mają poważne twarze, przypominają szybko kroczące czerwone mrówki. Niektórzy wspinają się po szerokich schodach, inni podążają korytarzami, a reszta wychodzi bramami do centrum miasta. Darwin odwraca się na chwilę, by popatrzeć na pikapa i siedzącą w nim dziewczynę, ale zapaliło się zielone światło i staruszek odjechał.
Czuje, że muska stopą coś leżącego na ziemi. Spogląda w dół i widzi mężczyznę śpiącego na rozłożonych kartonach, mijanego przez tłumy ludzi. Zarzuca plecak na ramię. Lepiej nie próbować niczego z dziewczyną. Tak będzie lepiej. Przechodzi przez wysokie betonowe łuki i roztapia się w mieście.
3
Kolejka przed fast foodem na granicy miasta jest długa jak na Sądzie Ostatecznym. Zaczyna się przy ladzie i sięga chodnika. Wokół unosi się zapach szczyn i starego oleju, ale ludzie czekają na smażone kurczaki, jakby nie wiedzieli, że rankiem jest pora na herbatę i ciastka. Należy zjeść coś smacznego, pachnącego domem, nim będzie się miało do czynienia z ludźmi, którzy spędzają dzień na łajdactwach.
Darwin próbuje się zorientować, gdzie jest i jak się dostać do starego miasta. Na postoju taksówek stoi kilka samochodów; kierowcy walczą o pasażerów, chcąc jak najszybciej zdobyć dobry kurs. Podjeżdża jasnoczerwone auto, zatrzymuje się i zabiera dwie kobiety, nie czekając na swoją kolej. Odjeżdża w kierunku portu, inni kierowcy klną. Gazety piszą, że cały ten obszar, gdzie przypływają statki wycieczkowe, a biznesmeni i politycy sączą drinki i patrzą na morze, stanie się nowym, lepszym Port Angeles. Darwin jest pewien, że nikt nie spyta starego Port Angeles, co o tym sądzi.
Ignoruje taksówki i idzie pieszo. Nie dostaną tak wcześnie rano jego ciężko zarobionych dolarów. Nie jest daleko, a jeśli będzie miał szczęście, może zjeść ciasto przed początkiem pracy na cmentarzu.
Miasto jest inne, niż sobie wyobrażał. W wielkim mieście powinno być mnóstwo wysokich budynków, eleganckich sklepów i restauracji z modnie ubranymi ludźmi siedzącymi na chodnikach. Może tak wygląda Port Angeles nad zatoką, ale tu miasto jest płaskie i ciasne, wszyscy są stłoczeni obok siebie.
Mija handlarzy owoców sprzedających zielone banany, mango odmiany julie, soczyste papaje i czerwone arbuzy przecięte na połowy, a później handlarzy ryb ważących na lśniących szalkach makrele królewskie, lucjany i kawale. Sklepiki na rogach ulic mają żelazne kraty zabezpieczające przed włamywaczami. Klienci składają zamówienia, wsuwają ręce przez kraty, by odebrać towary od sklepikarzy. Uliczni kaznodzieje w długich białych szatach potrząsają Bibliami, ostrzegają przed piekłem i potępieniem. Chłopcy sprzedają na sztuki papierosy, żelki i gumę do żucia ze starych słoików, a obok siedzą włóczędzy mający nadzieję, że ktoś da im drobną monetę. Po obu stronach ulicy dwóch mężczyzn sprzedaje pirackie CD. Po jednej stronie jezdni rozlega się Bogu niech będzie chwała, a po drugiej ciężkie dyskotekowe basy. Kakofonia. Kobiety w szpilkach i spódnicach pędzą do pracy, próbują zwrócić ich uwagę młodzi mężczyźni. Dzieci kroczą powoli, jakby chciały nie zdążyć na autobus do szkoły albo wybierały się na wagary. Pary trzymają się za ręce, mężczyzna szepce coś do ucha chichoczącej kobiety. Wszystko zagłuszają klaksony samochodów, które utknęły w korku na ulicy.
Rastafarianie z grupy Bobo Ashanti pchają zielony wózek z jedzeniem, na wietrze powiewają czerwono-żółto-zielone flagi, za Darwinem snuje się słodki zapach orzeszków smażonych na oleju. Darwin woła, ale rastafarianin go nie zauważa. Idzie dalej, powoli i poważnie; nie zwraca uwagi na przybysza, jakby był po prostu kolejnym obcym.
Darwin podąża za znakami ulicznymi, tłum się przerzedza i miasto cichnie. Skręca za róg i pojawia się piękny widok: wielki park z wysokimi, rozłożystymi tabebujami, żółtymi aksamitkami i starą fontanną z syrenami pokrytymi odchodami ptaków latających w powietrzu. Z pysków ryb nie tryska woda. Plac Gubernatora. Zniszczony jak wszystko, co ma coś wspólnego z królową, królem albo gubernatorem.
W środku placu Darwin mija pusty postument: jest na nim tylko połowa nogi ułamanej w okolicy uda. Na podstawie znajduje się zardzewiała metalowa tabliczka, nieczytelna. Jeden z pomników z dawnych czasów, które ludzie obalili, gdy Doktor opowiadał im o rewolucji. Teraz na postumencie siedzą tylko kosy, a gubernator ma jedną nogę. Darwin pamięta, że gdy był mały, uczył się w szkole o Doktorze. Jego portret znajdował się na odwrocie wszystkich zeszytów. Darwin zastanawiał się, jakby się czuł w czasach, gdy zbuntowani ludzie chcieli zmienić Port Angeles i cały kraj.
Drzewa są miłe; przypominają wielkie, złociste parasole. Przypuszcza, że niektóre są starsze od miasta. Podoba mu się myśl, że coś jeszcze pozostało sprzed epoki zbutwiałych ławek, zatłoczonych chodników, kłócących się taksówkarzy, gubernatorów i rewolucjonistów. Warto pamiętać, że niektóre rzeczy żyją długo i pozostają piękne niezależnie od tego, co się wokół nich dzieje.
Skręca za kolejny róg i dostrzega znak uliczny St Brigitte Avenue i wysokie mury cmentarza Fidelis. Chłód wczesnego poranka minął i na jego skroniach pojawiają się pierwsze krople potu. Wyjmuje z kieszeni chusteczkę i ociera czoło. Przez chwilę jest zdumiony, że nie czuje grubych dredów, tylko puszyste kępki włosów nierówno ściętych tępymi nożyczkami.
Mur jest tak długi, że nie widzi jego końca. Idzie chodnikiem po przeciwnej stronie ulicy i widzi nad murem dwuspadowe dachy, kamienne łuki, rozłożyste palmy i zielone korony drzew deszczowych.
Nigdy wcześniej nie był na cmentarzu, nigdy tam nie wchodził. Rozumie, że ludzie pracują w takich miejscach – w szpitalu, w kostnicy, na cmentarzu – ale nigdy sobie nie wyobrażał, że będzie jednym z nich. Nawet w wiosce, gdy dzieci biegły na skróty do sklepu przez niewielki cmentarz, przechodził na drugą stronę ulicy i trzymał się z dala. Nie czuł strachu. Nie wierzył w duchy i demony. Wiedział, że umarły nie może wyskoczyć z grobu i zrobić mu krzywdy, ale uważał, że umarli powinni pozostać z umarłymi, a żywi z żywymi.
Dociera do skrzyżowania, gdzie St Brigitte Avenue dzieli się na dwie ulice, po czym czyta tabliczki z nazwami: Queen Isabella Street biegnie w prawo, St Brigitte w lewo. Skręca w lewo. Im dalej idzie, kamienny mur staje się coraz gładszy, jakby ktoś wypełnił nierówne miejsca świeżym cementem. Dalej zauważa zardzewiałe tabliczki, biały wosk z wypalonych świec i puste butelki po rumie w rynsztokach.
Widzi przed sobą wysoką bramę z kutego żelaza. Pręty są grube i proste, na górze zaginają się i tworzą datę 1806. Dotarł na miejsce. Brama, mur i data to wszystko; jeśli ktoś nie wie, co oznaczają, nie ma tu czego szukać. Rozgląda się. Po tłumach, placu, samochodach St Brigitte Avenue wydaje się spokojną ulicą.
Nie jest pewien, co robić. Może po prostu powinien zaczekać na zewnątrz, aż jeden z robotników wyjdzie zza rogu, i pójść razem z nim? Gdyby przekroczył bramę sam, czułby się jak ktoś, kto wchodzi do cudzego domu bez zaproszenia.
Zagląda do środka. Za bramą znajduje się długi podjazd biegnący do betonowego budynku. Z boku stoi dwóch mężczyzn, a trzech innych siedzi na schodach od frontu. Zachowują się swobodnie, jakby się tu urodzili. Stary człowiek ze schludną, siwą brodą i pałąkowatymi nogami opiera się o ścianę i pali papierosa; obok niego stoi drugi, wysoki i żylasty. Garbi się, trzyma głowę na poziomie twarzy siwobrodego; pije ze styropianowego kubeczka.
Obracają po kolei głowy i patrzą na Darwina. Czuje się jak mały chłopiec przyłapany na podglądaniu. Jedno ostatnie spojrzenie na spokojną ulicę, wysokie mury, łuk nad głową, po czym przechodzi przez bramę cmentarza Fidelis z kutego żelaza.
4
– Witajcie! – Darwin pozdrawia zebranych skinieniem głowy. Nikt nie reaguje. Co gorsza, wszyscy są w kombinezonach roboczych i brudnych butach. On ciągle ma na sobie swoje jedyne czyste spodnie i koszulę. Pani Jameson nie kazała mu przyjść w stroju do pracy ani przebrać się na cmentarzu. Nie chciał iść przez miasto w kombinezonie roboczym, bo wszyscy wiedzieliby, gdzie pracuje.
– Szukam Errola.
– Po co? – Mężczyzna ze styropianowym kubeczkiem patrzy na niego. Darwin wyjmuje z torby list od pani Jameson i podaje mu.
– Przysłała mnie pani Jameson z rady miejskiej. Mam tu pracować.
Mężczyzna nawet nie patrzy na list. Chłopaki na schodach mają kamienne twarze.
– Więc czemu stoisz i się gapisz? Czekasz na zaproszenie?
Darwin czuje pot spływający z czoła, ale nie wkłada ręki do kieszeni, by wyjąć chusteczkę i go otrzeć.
– No cóż, nie wiedziałem…
– Ktoś ci powiedział, że będziesz pracować w biurze? – Mężczyzna wypija łyk z kubeczka i ogląda Darwina od stóp do głów. Widzi spodnie koloru khaki, koszulę i stare, ale czyste buty.
– Mam kombinezon w torbie. Nie wiedziałem, czy najpierw nie będzie rozmowy…
– Rozmowy? – Jeden z chłopaków na schodach głośno się śmieje. – Słyszeliście? – Spogląda na kolegę siedzącego obok. – Jamesy, ktoś z tobą rozmawiał, jak zaczynałeś robotę?
Jamesy wykrzywia twarz. Darwin czuje się, jakby sam siedział na schodach, a Jamesy patrzył na niego z góry.
– McIntosh – ciągnie ten sam mężczyzna. – Przyniosłeś życiorys i inne papiery, kiedy zaczynałeś pracę?
McIntosh cmoka i wypija kolejny łyk z kubeczka.
Darwin znowu próbuje.
– Posłuchajcie. Powiedzcie mi po prostu, jak znaleźć pana Errola, a potem…
– Wstydzi się, chłopak się wstydzi, Cardo. – Jamesy się śmieje. – Nie chce, żeby kobiety w mieście wiedziały, że kopie groby.
– Nie wstydzę się. Po prostu nie wiedziałem, czy…
– Jeśli chcesz pracy dla ładnych chłopców, możesz iść do pani Jameson i powiedzieć, żeby wpisała cię z powrotem na listę. – Starszy mężczyzna stojący obok McIntosha, który dotychczas stał w milczeniu, odchodzi od ściany budynku i idzie w stronę Darwina. Ma krzywe nogi i powinien trochę kuleć, a jednak chodzi normalnie; wygląda jak rewolwerowiec w starym westernie. – Powinieneś poczekać, aż będą zatrudniać urzędników w biurze rządowym, z klimatyzacją, fotelem i sekretarką podającą rano herbatę. – Idzie dalej i zatrzymuje się przed Darwinem, który widzi jego oczy. Jedno jest czarne, a drugie mlecznobiałe jak kamień z rzeki. – Mógłbyś czekać i czekać, stać w kolejkach, aż wreszcie skończyłyby ci się pieniądze. Byłbyś głodny, patrzyłbyś, jak twoja kobieta się kurwi, by kupić mąkę, a chłopaki z miasta przechowują pistolet w domu twojej matki, która nie może się sprzeciwić. Hmm? Jak ci się to podoba?
Darwin czuje szum krwi w uszach. Nie po to szedł tak daleko, by jakiś stary człowiek obrażał go jak małego chłopca. Reszta mężczyzn go obserwuje, czeka na jego następne posunięcie. Darwin powstrzymuje się od chwycenia starego człowieka za gardło albo wyjścia z cmentarza bez oglądania się za siebie. Ale myśli o domu matki na końcu Dalia Street, o wodzie, która pojawia się tylko dwa razy w tygodniu, o lekarstwach na jej ręce, które bolą, gdy zanosi się na deszcz, bo ma artretyzm.
Dlatego ukrywa swoje uczucia.
– Potrzebuję roboty. Potrafię ciężko pracować. Po prostu powiedzcie, gdzie znaleźć szefa. – Głos mu nie drży. Słyszy w dali klakson samochodu, basy z głośników stereo po chwili cichną. Miasto znajduje się za murem, ale dźwięki dobiegają z daleka. McIntosh przestaje pić z kubeczka. Jamesy i inni mężczyźni na stopniach pochylają się do przodu.
Stary mężczyzna zaczyna się śmiać. Śmieje się głośno, Darwin przysiągłby, że słyszy echo odbijające się od ścian budynku. Potem zaczyna się śmiać McIntosh, następnie Jamesy i pozostałe chłopaki na stopniach. Darwin czuje, że śmiech słyszą wszyscy, najpierw na ulicy, za długim, szarym murem, a potem w mieście. Mężczyzna tak szeroko otwiera usta, że Darwin widzi wszystkie zęby, białe i idealnie równe; zupełnie nie pasują do starego, półślepego człowieka.
– Odpręż się, chłopcze, po prostu z ciebie żartujemy, Darwinie. – Klepie go po ramieniu, aż pod Darwinem uginają się kolana. Jest piekielnie silny. Wszyscy uśmiechają się i rozluźniają, jakby byli kumplami.
– Skąd pan zna moje nazwisko?
Stary mężczyzna znowu się uśmiecha, ale Darwinowi jeżą się włosy na karku.
– Jestem Errol, chłopcze. Pracujesz dla mnie.
Darwin przebiera się w kombinezon. Ciągle czuje się jak przeklęty głupiec. Strój jest za czysty, za nowy. Jasnopomarańczowy jak plastikowy pachołek na autostradzie; reszta grabarzy nosi brązowe kombinezony, kilku koloru khaki. Myślał, że strój roboczy doda mu pewności siebie, ale podkreśla różnicę między Darwinem a pozostałymi. Wcale nie pomaga to, że Errol obserwuje Darwina, jakby próbował ocenić, czy będzie użyteczny, albo się zastanawiał, w jaki sposób go uformować.
– Chodź, chłopcze, pokażę ci cmentarz. – Errol prowadzi go do końca podjazdu i skręcają w lewo.
Darwin na początku myśli o kościach. Fidelis wygląda jak miasto zbudowane z kości. Wszędzie widać szary kamień, biały marmur i beton; cmentarz jest ogromny. Z zewnątrz Fidelis zdaje się obejmować trzy kwartały ulic, ale od środka wydaje się równie wielki jak całe Port Angeles.
Z chwastów sterczą nagrobki, betonowe mauzolea podobne do kościołów, tak wiekowe, że poczerniały i porasta je mech. Inne mają ażurowe ozdoby jak domy w starej części miasta. Gdzieniegdzie stoją posągi przedstawiające martwe dzieci ze skrzydłami i płaczące nad nimi matki, wszędzie widać czarne kute żelazo, ogrodzenia, zardzewiałe i pomalowane na biało, krzyże wystające z ziemi niczym zgniłe palce.
Darwin czuje, że Errol go obserwuje, ale zachowuje kamienny wyraz twarzy. Wie, że to egzamin, i nie zamierza oblać go tak szybko. Widzi drzewa deszczowe i palmy, waszyngtonie, a także nierówne żywopłoty z czerwonych iksor, które wymagają przycięcia. Wyglądają, jakby przeciskali się przez nie ludzie, zamiast chodzić alejami. Iksory nie potrzebują starannej pielęgnacji – matka Darwina hoduje je w ogrodzie przy domu – ale te wymagają przycięcia i uformowania. Darwin ma ochotę naprawić dziury w żywopłocie i przywrócić porządek; zastanawia się, czy będzie to część pracy. Iksory są zaniedbane.
W jasnym świetle poranka prawie wszystko wydaje się zmęczone i zniszczone. Wszystko z wyjątkiem długich pędów z fioletowymi kwiatami rosnących na ziemi. Nie wyglądają, jakby je ktoś posadził. Biegną od grobu do grobu, realizując własny plan. Darwin czuje w piersi gorąco, gdy patrzy na pędy. Fioletowe kwiatki nie potrzebują nikogo, by się nimi opiekował. Same decydują, jak żyć.
– Fidelis jest stary – mówi Errol, kiedy idą główną aleją. – Po wejściu widać daty na grobach. Leżą tu rodziny dawnych plantatorów i ich niewolnicy. Cmentarz jest zbudowany podobnie do Port Angeles, przypomina siatkę, widzisz? Główna aleja biegnie z północy na południe. – Errol wyciąga rękę jak policjant kierujący ruchem. Pozostałe aleje biegną ze wschodu na zachód.
Darwin unosi wzrok i widzi niebiesko-białe tabliczki. Od głównej alei odchodzą boczne drogi, niektóre tak szerokie, że zmieściłby się na nich samochód, a inne tak wąskie, że dwóch mężczyzn ledwo mogłoby się wyminąć.
– Wszystkie aleje mają nazwy, a groby są ponumerowane. Shirley dba o dokumenty, zbiera papiery, mówi nam, w której kwaterze kopać. Nasza praca jest prosta. Kopiemy groby.
Darwin kiwa głową i rozgląda się.
– Koparką?
– Widzisz miejsce, gdzie zmieściłaby się koparka? – Errol się śmieje. – Już ci powiedziałem, Fidelis jest stary. Nasza praca to łopata, widły, brezentowa płachta, krew i pot. Wykopujemy część dołu przed pogrzebem, chłopcy pokażą ci, jak to się robi. Kończymy robotę, gdy goście śpiewają, modlą się albo co tam jeszcze robią.
– Dlaczego nie wykopujecie całego grobu przed pogrzebem?
– Tradycja. Tak się to odbywa na tym cmentarzu. Ludzie mają swoje zwyczaje, to jeden z nich. Grzebiemy różne osoby, więc czasem są hymny, czasem bębny, czasem w ogóle nie ma gości, przychodzi kilku ludzi, a potem wracają do domu. Te pogrzeby są najłatwiejsze.
– Jak często? – pyta Darwin.
– Jak często są pogrzeby? No cóż, to zależy od pory roku i od tego, czy miasto zaczyna szaleć. – Errol krzywo się uśmiecha, wyjmuje z kieszeni dwa papierosy, zapala jednego i daje drugi Darwinowi.
– Nie, dziękuję. – Darwin kręci głową.
– Nie palisz?
– Nie. Ale twoje palenie mi nie przeszkadza.
– Słyszeliście?! – Errol znowu się śmieje, tym razem cicho, a może to cmentarz tłumi dźwięki. – Nie przeszkadza ci, że palę. To, co ci przeszkadza albo nie przeszkadza, nie ma tu żadnego znaczenia.
Darwin dochodzi do wniosku, że najlepiej nie odpowiadać. Wie, że Errol próbuje go sprowokować. Postanawia zachować spokój.
Errol głęboko zaciąga się dymem.
– Więc skąd jesteś, Darwinie? Ze wsi, co? Wyglądasz jak chłopak ze wsi.
– Niezupełnie.
– Już masz przede mną sekrety?
– To żaden sekret. To, skąd pochodzę, nie ma żadnego znaczenia.
Skręcają w lewo na końcu głównej alei. Na tablicy znajduje się napis: „Rząd 21”. Nagle Fidelis się zmienia. W tym miejscu znajdują się rzędy grobów. Czyste marmurowe nagrobki, niskie betonowe podmurówki oddzielające od siebie sąsiednie kwatery. Wyglądają na niedawno pomalowane. Cały ten obszar jest pokryty lantanami z maleńkimi czerwono-żółtymi kwiatami wyrastającymi prosto z ziemi. Następny rząd grobów wykonano z betonu, w nagrobkach znajdują się niewielkie otwory na kadzidełka – widać wiele wypalonych.
Docierają do grobu pokrytego chryzantemami i białymi różami. Ma nagrobek z białego marmuru. Parszywy bezpański pies wącha kwiaty, pociąga nosem. Darwinowi bije serce. Świeży grób. Napis brzmi: ANTHONY GRAHAM, UKOCHANY OJCIEC. NA ZAWSZE W NASZEJ PAMIĘCI. Wyobraża sobie leżącego w trumnie mężczyznę w porządnym garniturze, z twarzą sztywną jak deski, w których go pogrzebano. Stoi z Errolem tuż przy grobie, patrząc na życie, jakby było niczym.
Errol zauważa jego wzrok.
– Pochodzenie zawsze jest ważne. Mówi, kim jest człowiek, co sobą reprezentuje, co zaniedbuje, rozumiesz, o co mi chodzi?
Darwin patrzy na psa. Nie chce spojrzeć na Errola. Dwubarwne oczy starego brygadzisty sprawiają, że czuje się dziwnie. Errol może się wydawać prawie ślepy, ale Darwin jest pewien, że nic mu nie umyka.
– Już powiedziałem. Ciężko pracuję. Nic poza tym się nie liczy.
Pies wyczuwa jakiś zapach. Sztywnieje, prostuje ogon. Zaczyna kopać między kwiatami, rozrzuca je, rozsypuje ziemię.
– Wynoś się stąd! – warczy Errol. Okrzyk odbija się echem na cichym cmentarzu. Pies odskakuje i ucieka, oglądając się na nich. – Nie mam nic przeciwko temu, że szukają tu jedzenia. Czasami ludzie zostawiają ofiary.
Darwin kiwa głową. Idą dalej.
– Dlaczego inne groby są zalane betonem? – pyta.
– Czasami rodzina wyjeżdża z miasta i nikt więcej nie zostaje pochowany w kwaterze. Niektórzy decydują się na kremację. Czasem uważają, że dzięki temu nikt nie przeszkadza ich umarłym. Ludzie są przesądni.
Darwin wie, że Errol nie zapomniał o pytaniu, skąd Darwin pochodzi, ale wydaje się, że na razie nie zamierza znowu poruszać tego tematu. Darwin nie chce o tym rozmawiać.
Zerka kątem oka na starego brygadzistę. W trakcie rozmowy Errol jest spokojny, zachowuje się zupełnie inaczej niż w dniu, gdy Darwin po raz pierwszy przyszedł na cmentarz. Nawet lekko kuleje. Wydaje się dzięki temu niegroźny.
Mijają zakręt i Darwin widzi inną część Fidelisu. Te groby znajdują się tuż obok siebie, nie ma podmurówek, furtek, płaczących posągów, krzyży, marmurowych nagrobków. Wszystkie są wykonane z betonu, a napisy namalowane ręcznie. Wokół rosną wysokie chwasty przypominające pióra, krzaki mimozy, których liście zamykają się potrącone butem, wysoka trawa i kolczaste pędy widziane wcześniej przez Darwina. Są ciemnofioletowe, pokrywają wolne przestrzenie. Jest też mnóstwo śmieci. Stare butelki, opakowania, część pantofla, karton po soku, odpadki.
– Masz rodzinę? – pyta Errol.
– Tylko matkę – odpowiada Darwin, a potem myśli o ciotce Enid, przyjaciółce matki, która traktuje go jak syna. – I ciotkę.
– To dobrze. Mężczyzna powinien mieć dobrą matkę, która dba o rodzinę. Nienawidzę niewdzięczności, wiesz? Nie znoszę ludzi zostawiających starych rodziców na poboczu drogi. Nie potrafią być wdzięczni tym, którzy im pomagali, gdy byli bezbronni.
Errol przyśpiesza i Darwin stara się za nim nadążyć. Znowu idą główną aleją, z przodu widać budynek administracyjny i Darwin rozumie, że spacer prawie się skończył.
– Szybko się przystosujesz, chłopie. Widzę to. Mam wyczucie ludzi i wiem, że dasz sobie radę.
Darwin zastanawia się, co widzi stary człowiek, kiedy na niego patrzy, jakie wyciąga wnioski. Może zauważył, jak patrzył na kwiaty? Na chwilę zapomniał, że to dom umarłych, gdzie ktoś taki jak on, taki, jaki kiedyś był, nie ma nic do roboty. Nie pomagaj Errolowi udawać, że Fidelis to najnormalniejsze miejsce na świecie, że to praca jak każda inna.
– Popatrz. – Errol wręcza mu pęk kluczy. – Główna brama i budynek administracyjny.
– Wszyscy mają klucze? – Darwin je bierze.
– Nie. Jest tylko jeden zestaw kluczy. Takie są zasady. Klucze ma rada miejska i policja na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, ale nie chcą, by zbyt wielu pracowników miało klucze. Uważają to za zagrożenie.
Darwin patrzy na stare krzewy wymagające przycięcia, chwasty, zrujnowany budynek i nagrobki.
– Co można tu ukraść?
– No cóż, na przykład żelazne ogrodzenia. Widzisz krzyże, Matkę Boską i aniołki? Marmur. To też kradziono. Ciągle by to robili, ale trudno przeskoczyć przez mur z dużym kamiennym aniołem na plecach.
Errol śmieje się, jakby powiedział najzabawniejszy żart na świecie, ale Darwin czuje lodowaty chłód. Ile to trwa? Kilka godzin? Skuć piedestał, wyrwać ogrodzenie zatopione w betonie, wyłamać mosiądz, miedź, metal osadzony w kamieniu? Jak człowiek dochodzi do stanu, gdy może obrabować grób?