Wykraczająca poza świat żywych historia miłosna osadzona w karaibskiej scenerii. Urzekająca powieść o dziedziczeniu, stracie i uzdrawiającej sile miłości.


Yejide i Darwina, dwoje wyrzutków, łączy zadziwiająca więź ze zmarłymi.

Kobiety z rodziny St Bernard od zawsze żyją w Morne Marie – domu na szczycie wzgórza niedaleko Port Angeles. Zbudowany na popiołach plantacji, która była więzieniem ich przodków, stał się schronieniem dla rodu połączonego czymś o wiele silniejszym niż więzy krwi. W każdym pokoleniu rodziny St Bernard jedna z kobiet odpowiedzialna jest bowiem za przejście dusz mieszkańców miasta w zaświaty.

Relacja Yejide z jej matką Petronellą od początku była naznaczona gniewem. Kiedy Petronella umiera, zostawia Yejide nieprzygotowaną do wypełnienia swojej roli.

Wychowany przez pobożną rastafariankę, Darwin przestrzegał dotąd zakazu obcowania ze śmiercią. Nigdy nie był na pogrzebie, a tym bardziej nie widział zwłok. Jednak, kiedy jego chora matka nie może już pracować, a jedyną pracą, jaką Darwin jest w stanie znaleźć, to kopanie grobów, chłopak postanawia złamać zasady, aby zapewnić byt rodzinie. Zdeterminowany, próbuje odnaleźć się w mieście pełnym możliwości i niebezpieczeństw.

Yejide i Darwin poznają się na największym i najstarszym cmentarzu Port Angeles. To właśnie tam oboje spotkają swoje przeznaczenie.

“Kiedy byłyśmy ptakami” to urzekająca powieść o dziedziczeniu, stracie i uzdrawiającej sile miłości.

Nigdy nie byłaś najmądrzejsza, ale nawet ty powinnaś wiedzieć, że kiedy martwa kobieta częstuje cię papierosem, należy grzecznie go przyjąć. Zwłaszcza gdy martwa kobieta to twoja matka.

Ayanna Lloyd Banwo
Kiedy byłyśmy ptakami
Przekład: Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 27 marca 2024
 
 


NOTA AUTORKI
Try­ni­dad jest rze­czy­wi­sty. Geo­gra­fia, posta­cie i miej­sca, w któ­rych roz­grywa się powieść, to fik­cja lite­racka.

CORBEAU

Morne Marie, Try­ni­dad, wczo­raj

1
Yejide

– Przede wszyst­kim musisz pamię­tać, że ist­niał czas przed cza­sem – mówi bab­cia Cathe­rine, trzy­ma­jąc na kola­nach wnuczkę Yejide. Wpy­cha pierw­szą por­cję tyto­niu do heba­no­wej fajki. Bły­ska pło­myk srebr­nej zapal­niczki i bab­cia wkłada fajkę do ust. – Kiedy zamiesz­ka­li­śmy w tym domu, przed powsta­niem osie­dla w doli­nie i kamie­nio­ło­mów, w Morne Marie żyły tylko zwie­rzęta. Ale nie takie zwie­rzęta jak dziś, o nie! – Cathe­rine otwiera sze­roko oczy i wypusz­cza nosem błę­kitny dym. – Oce­loty były wiel­kie jak tygrysy, a jele­nie bie­gały tak szybko, że nikt nie mógł ich zła­pać, nawet gdyby odwa­żył się wejść do dżun­gli, by na nie polo­wać. Małe zie­lone papugi, które śpie­wają o zmroku, były tak wiel­kie jak czer­wone ibisy żyjące na mokra­dłach. Zwie­rzęta potra­fiły ze sobą roz­ma­wiać, tak jak ja z tobą w tej chwili, i zbu­do­wały w lesie wiel­kie mia­sto. Ale nie przy­po­mi­nało ono Port Ange­les. Nie było tam budyn­ków, gra­nic, bram. Zwie­rzęta żyły razem, nie pil­no­wały tery­to­rium ani nie trosz­czyły się o gra­nice.
Lecz pew­nego dnia do dżun­gli wkro­czył wojow­nik. Zoba­czył, że jest tam wiele owo­ców i zwie­rząt do upo­lo­wa­nia. Kiedy patrzył na drzewa, widział domy, które mógłby zbu­do­wać, i zie­mię, która mogła stać się jego wła­sno­ścią. Zwie­rzęta pró­bo­wały z nim roz­ma­wiać i tłu­ma­czyć, że nie dostrzega wielu rze­czy, nie znał jed­nak ich języka i niczego nie rozu­miał. Wojow­nik przy­pro­wa­dził następ­nych wojow­ników. Przy­byli z nimi budow­ni­czo­wie, potem far­me­rzy i duchowni. Z duchow­nymi przy­byli guber­na­to­rzy, a z guber­na­to­rami śmierć. – Ale zwie­rzęta wal­czyły z nimi, prawda? – Yejide wierci się na kola­nach babci. Uwiel­bia poczu­cie syto­ści, słodki aro­mat tyto­niu, mia­rowy dźwięk fotela buja­nego, zie­lone wzgó­rza i twarz babci opo­wia­da­ją­cej baśnie. Myśli o ostrych zębach oce­lo­tów i cia­snych splo­tach boa dusi­cieli, które mogą zabić męż­czy­znę; dwu­nożny czło­wiek z małymi zębami pozba­wio­nymi jadu ni­gdy nie pokona dzi­kich zwie­rząt z dżun­gli.
Cathe­rine patrzy na Yejide i pyka fajkę.
– Kto opo­wiada bajkę, ty czy ja?
Yejide uśmie­cha się i milk­nie.
– Zwie­rzęta zawsze żyły w spo­koju, ale wie­działy, że przy­szedł czas wojny. Bitwa była krwawa i straszna. Toczyły wście­kłą walkę w kamie­nio­ło­mie, który widzisz za oknem. – Cathe­rine wska­zuje głę­boki, brą­zowy kra­ter na stoku wzgó­rza. – Pozo­stały po niej głę­bokie bli­zny. Dżun­gla odnio­sła wiele ran. Zbo­lała, pogrą­żyła się w żało­bie i zaczęła się naj­dłuż­sza susza w dzie­jach Morne Marie. Rzeki ukryły się w ziemi, drzewa uschły i umarły. Oce­loty stały się małe jak koty domowe, wyjce trwoż­liwe, a mazamy, oposy i paki, które wcze­śniej żyły w pokoju, zaczęły patrzeć na sie­bie jak na poży­wie­nie. Wojow­nicy też cier­pieli, bo nikt, ani czło­wiek, ani zwie­rzę, nie może prze­żyć, gdy natura ukryje swoje bogac­twa. Póź­niej, gdy wszy­scy byli zmę­czeni i wyda­wało się, że wojna znisz­czy nie tylko wojow­ni­ków, lecz także całą dżun­glę, w górach wybu­chła wielka burza. Z gęstych, ciem­nych chmur padał deszcz, ludzie i zwie­rzęta się cie­szyli na widok rzek, a dżun­gla piła wodę. Przez trzy dni i trzy noce ude­rzały pio­runy, na nie­bie lśniły bły­ska­wice. Ale pamię­taj: był to czas przed cza­sem, kiedy drzewo mogło wyro­snąć w ciągu jed­nego dnia, a chło­piec mógł stać się męż­czy­zną przez noc. Zwie­rzęta jesz­cze ni­gdy nie widziały takiej burzy. Z gór osu­wała się zie­mia i zasy­py­wała doliny w dole. Naj­star­sze drzewa tra­ciły opar­cie i prze­wra­cały się. Rzeki wystę­po­wały z brze­gów i zale­wały zie­mię. Radość zmie­niała się w smu­tek. Wyda­wało się, że dżun­gla zwró­ciła się prze­ciwko ludziom i zwie­rzętom, żądała życia tych, któ­rzy ska­zili wojną święte miej­sca. Zie­lone papugi, które skrze­czą, śpie­wają i paplają tak jak ty – Cathe­rine szczy­pie wargi Yejide, by powstrzy­mać jej chi­chot – oka­zały się mądrzej­sze, niż sądziły zwie­rzęta. Papugi patrzyły na ulewę, na wzgó­rza, rzeki i coraz więk­sze stosy umar­łych. Urzą­dziły naradę na gałę­ziach ostat­niego świę­tego puchowca. Po jej zakoń­cze­niu stado papug podzie­liło się na dwie czę­ści. Jedna pole­ciała na wschód, a druga na zachód. Papugi, które pole­ciały na zachód, stały się małe i zmie­niły się w zie­lone ptaszki śpie­wające przed zacho­dem słońca. Ale te, które pole­ciały na wschód, stały się czarne i zakrzy­wiły się im dzioby, aż przy­po­mi­nały ostre haczyki. Zro­biły się wiel­kie, uro­sły im ogromne skrzy­dła, rzu­cały cień na zie­mię. Zaśpie­wały ostat­nią pieśń, aż zwie­rzęta i ludzie zadrżeli ze stra­chu, a póź­niej wyro­sły im szare kap­tury na gło­wach i na zawsze umil­kły. Wiesz, w co się zmie­niły, Yejide? – Cathe­rine patrzy przez okno, uśmie­cha się i pyka fajkę.
– W cor­be­aux! – woła Yejide. Uwiel­bia udzie­lać pra­wi­dło­wych odpo­wie­dzi na pyta­nia babci. Sły­szała tę opo­wieść wiele razy, ale gdy odpo­wiada bez­błęd­nie, zawsze czuje się doro­sła i bar­dzo ważna.
Cathe­rine kiwa głową i głę­boko zaciąga się dymem.
– Kiedy zmiana się doko­nała, cor­be­aux poczuły, że mają ochotę na mięso. Roz­po­starły skrzy­dła i powoli krą­żyły nad zie­mią, szu­ka­jąc umar­łych. Miały dłu­gie, zakrzy­wione dzioby i szpony ostre jak zęby kaj­mana; szar­pały ciała zwie­rząt, daw­nych przy­ja­ciół, i ludzi, daw­nych wro­gów. Kiedy zaspo­ko­iły głód, znowu pole­ciały do puchowca, pozo­sta­wia­jąc po sobie tylko kości. Żywi z prze­ra­że­niem patrzyli na cor­be­aux poże­ra­jące zmar­łych. Nie rozu­mieli, jak ptaki, które kie­dyś znali, mogą robić coś tak strasz­nego. Gada­tliwe papugi znik­nęły. Zmie­niły się w cor­be­aux. Kiedy stra­ciły zie­loną barwę i zmie­niły postać, zaczęły wypeł­niać święty obo­wią­zek – strzec gra­nicy mię­dzy żywymi a umar­łymi. Cze­kają na śmierć, patrzą na trupy i zja­dają ich mięso. I nikt oprócz cor­be­aux nie wie, że dusze umar­łych zmie­niają się dzięki temu i uwal­niają od ciała.
Cathe­rine zdej­muje Yejide z kolan i sta­wia ją na drew­nia­nej pod­ło­dze. Wnuczka ma na nogach białe lakierki, w któ­rych cho­dzi do kościoła.
– W porządku. Bajka skoń­czona. Teraz scho­waj buty i ładną sukienkę. Powieś ją na opar­ciu krze­sła w moim pokoju. Nie rzu­caj jej byle gdzie.
Ale Yejide dobrze zna rytuał.
– To jesz­cze nie koniec bajki, bab­ciu. Co było dalej?
Cathe­rine spo­gląda na wnuczkę. Już nie­długo będzie za wysoka, by nosić sukienki dla małych dziew­czy­nek i sie­dzieć jej na kola­nach. Ale jesz­cze nie teraz. Wyciąga rękę i Yejide pada jej w obję­cia. Jesz­cze nie teraz.
– No cóż, kiedy ran­kiem czwar­tego dnia wiel­kiej burzy wze­szło słońce, kiedy cor­be­aux miały pełne brzu­chy, a wszy­scy byli zmę­czeni bólem i smut­kiem, deszcz prze­stał padać. Powódź się skoń­czyła. Dżun­gla odzy­skała rów­no­wagę. Ale póź­niej nikt nie chciał myśleć o tym, kto ich ura­to­wał. Ludzie i zwie­rzęta są tacy sami. Wszy­scy zaczęli się bać cor­be­aux. Kruki odle­ciały, by zamiesz­kać na skraju lasu w pobliżu Morne Marie. Tylko one zro­zu­miały, że świat się zmie­nił, że będą miały zaję­cie w mia­stach zamiesz­ka­nych przez ludzi. W końcu, jak we wszyst­kich baśniach, które zmie­niają świat, ludzie zapo­mnieli, że burza skoń­czyła się w chwili, gdy naro­dziły się cor­be­aux. Oczy­wi­ście wszy­scy z wyjąt­kiem cor­be­aux… – Pochyla się i szepce Yajide do ucha: – Ale my pamię­tamy.

TEN, KTO ŁAMIE PRZYSIĘGI

Port Ange­les, Try­ni­dad, dzi­siaj

2
Darwin

Odra­pany pikap marki Bed­ford zwal­nia i zatrzy­muje się na pobo­czu drogi z miga­ją­cym poma­rań­czo­wym kie­run­kow­ska­zem. Dar­win kiwa głową w stronę kie­rowcy, sta­rego czło­wieka w czapce z dasz­kiem nasu­nię­tej na niskie czoło. Dziew­czyna na sie­dze­niu dla pasa­żera w ogóle nie unosi wzroku, wpa­truje się w komórkę.
– Port Ange­les?
Stary czło­wiek ski­nię­ciem wska­zuje w stronę czę­ści baga­żo­wej z tyłu. Dar­win wska­kuje do auta, nim męż­czy­zna zdąży się roz­my­ślić, po czym puka w meta­lową szo­ferkę, by dać znać, że wsiadł. Jadą auto­stradą wśród brą­zo­wych, wysu­szo­nych pól, gdzie­nie­gdzie widać dymy pło­ną­cego buszu.
Odsuwa na bok wielki worek, chyba wypeł­niony kar­to­flami, bul­wami kolo­ka­zji albo innymi pro­duk­tami. Prze­suwa ciężki zwój liny. Siada pośrodku bagaż­nika, by nie spaść w cza­sie pod­sko­ków fur­go­netki. Opiera się o tylną klapę i patrzy na niebo. O tej porze jest zwy­kle przej­rzy­ste i różowe, ale w tym roku nad­le­ciał pył z Sahary. Róż jest zamglony, a obłoki przy­po­mi­nają kłęby brud­nych ubrań.
Takie niebo wpra­wia go w ponury nastrój. Łatwo mieć nadzieję, gdy niebo jest czy­ste, w powie­trzu unosi się zapach desz­czu, a góry są zie­lone i bujne. Czło­wiek wie wtedy, dokąd zmie­rza, czego pra­gnie. Wie­rzy, że wszystko jakoś się ułoży, choć nie ma poję­cia, co się za chwilę sta­nie. Niebo o bar­wie brud­nej bie­li­zny wywo­łuje ponure myśli. Pył, popiół i dym, które trzeba wdy­chać, koja­rzą się z polem bitwy.
Ale nawet w trud­nych cza­sach można mieć tro­chę szczę­ścia. Udało mu się poje­chać do mia­sta pika­pem. Samo­chody rzadko się zatrzy­mują o tej godzi­nie; słońce jesz­cze nie wze­szło. Kiedy Dar­win był młody, łatwo łapał oka­zję. Ktoś zawsze jechał na wybrzeże albo do mia­sta. Przy­łą­czał się do grupy chło­pa­ków z Dalia Street, któ­rzy gdzieś się wybie­rali, bez butów, bez koszul, śmie­jąc się gło­śno. Nawet nie musieli być przy­ja­ciółmi. Ale teraz czasy się zmie­niły. Nie jest już małym chłop­cem.
Prze­suwa się na śro­dek klapy bagaż­nika, by sta­ru­szek widział go wyraź­nie w lusterku wstecz­nym. Nie może go winić, że jest nie­ufny, takie są czasy, ale kiedy czuje na sobie jego wzrok, patrzy na niego twardo. Jest zado­wo­lony, że sta­ru­szek pierw­szy odwraca oczy. Czego się wła­ści­wie boi? Że Dar­win wgra­moli się przez okno do szo­ferki w cza­sie jazdy i pode­rżnie mu gar­dło? Można o nim powie­dzieć wiele rze­czy, lecz nie jest ban­dytą ani mor­dercą.
W dali nad brą­zo­wymi polami snuje się dym. Dar­win usi­łuje sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio padało. Upalna prze­rwa w porze desz­czo­wej jest zwy­kle mile widziana, pozwala ziemi wyschnąć, ale Petit Carême przy­szło w tym roku wcze­śnie; panuje nie­zno­śny upał i zaczęły się pożary buszu. Dar­win patrzy na jutowy worek i zasta­na­wia się, czy sta­ru­szek jest far­me­rem i jedzie na targ. Ten rok musiał być wyjąt­kowo ciężki. Mógłby go spy­tać, gawę­dzić w cza­sie jazdy, roz­ma­wiać o mie­ście, do któ­rego jedzie po raz pierw­szy. Z przodu widać porzu­cone dźwigi wzno­szące się na tle nieba i wia­dukt wiszący w powie­trzu jak droga doni­kąd. Odkąd wiel­kie firmy budow­lane zban­kru­to­wały, a rząd zre­zy­gno­wał z budowy auto­strady mię­dzy Mount Perish a nizi­nami na połu­dniu, pracę można dostać tylko w mie­ście.
W zeszłym tygo­dniu, gdy Dar­win dotarł na począ­tek kolejki w pań­stwo­wym urzę­dzie zatrud­nie­nia w Whar­ton, nie mógł uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Sły­szał o ludziach, któ­rzy cze­kali dłu­gimi godzi­nami i zna­leźli się w poło­wie kolejki, po czym kobieta w okienku oznaj­miała, że nie ma już żad­nych pro­po­zy­cji pracy i że powinni wró­cić jutro. Kiedy urzęd­niczka dała mu for­mu­larz ze stosu na biurku i kazała go wypeł­nić, odmó­wił modli­twę dzięk­czynną do Jah.
PANI JAME­SON – STAR­SZA URZĘD­NICZKA. Kobieta sama wyko­nała tek­tu­rową wizy­tówkę na swoje biurko. Była jedyną naprawdę pra­cu­jącą osobą. W rogu sie­działo kilku męż­czyzn z pod­wi­nię­tymi ręka­wami bia­łych koszul; grali w karty na dwóch zesta­wio­nych biur­kach. Jeden fachowo taso­wał karty ze zło­śli­wym uśmie­chem na twa­rzy, jakby wie­dział, że ogra pozo­sta­łych z pie­nię­dzy. Obok sprze­czała się z kimś przez komórkę jakaś kobieta.
– Co to za praca, pani Jame­son? – Dar­win patrzy na for­mu­larz, który otrzy­mał.
– Kiedy jesteś głodny i ktoś daje ci jedze­nie, czy pytasz, co to za jedze­nie? – Popra­wia oku­lary i porząd­kuje akta.
– Co to wła­ści­wie jest Fide­lis?
– Nie sły­sza­łeś o Fide­li­sie? To duży cmen­tarz w Port Ange­les. Przy St Bri­gitte Ave­nue.
– Cmen­tarz? Gdzie się chowa umar­łych?
– Znasz cmen­ta­rze, gdzie robi się coś innego?
– Jaką pracę wyko­nuje się na cmen­ta­rzu?
– Potrze­bują nowego gra­ba­rza.
Dar­win przy­siągłby, że zje­żyły mu się włosy na gło­wie.
– Nie ma pani innej pracy?
– Posłu­chaj. Oddaj mi papier i idź. – Kobieta wyciąga rękę po for­mu­larz. – Możesz wró­cić, gdy nie będziesz miał wyj­ścia.
Jakby Dar­win mógł iść w inne miej­sce. Kiedy ludzie przy­cho­dzą do tego biura szu­kać pracy, jakiej­kol­wiek pracy, ozna­cza to, że stali we wszyst­kich kolej­kach, wpi­sali się na wszyst­kie listy i że to ostat­nia szansa. Jeśli Dar­win wyj­dzie, jego miej­sce natych­miast zaj­mie ktoś podobny do niego, kobieta z dziec­kiem, kobieta z pod­nisz­czoną torebką, męż­czy­zna w dobrych butach, które tro­chę się znisz­czyły od skwaru. Kolejka jest długa, sięga na ulicę i skręca za róg.
– Emma­nuel Dar­win? – urzęd­niczka odczy­tuje jego imię i nazwi­sko.
– Tak, po pro­stu Dar­win, pro­szę pani.
Kobieta znowu popra­wia oku­lary i po raz pierw­szy mu się przy­gląda: długa broda, czapka zasła­nia­jąca włosy, zno­szone obu­wie. Jej spoj­rze­nie nieco łagod­nieje.
– Posłu­chaj, Dar­wi­nie. Gdy­bym miała inną pracę, dała­bym ci ją, ale teraz mam tylko to. Możesz wró­cić, ale… – Spo­gląda na kolejkę.
Dar­win pod­pi­suje for­mu­larz. Sze­ścio­ty­go­dniowy okres próbny, a jeśli będzie dobrze pra­co­wał, mogą go przy­jąć na stałe. Ma wra­że­nie, że zaprze­daje duszę. Ale świat zmu­sza ludzi do takich rze­czy. Może na tym polega doro­słość? Trzeba robić rze­czy, o któ­rych ni­gdy się nie myślało, podej­mo­wać trudne decy­zje, gdy nie zostało nic innego oprócz trud­nych decy­zji.
Znowu czuje na sobie oczy w lusterku wstecz­nym. Ale tym razem to dziew­czyna. Nie przyj­rzał jej się, gdy wsiadł do pikapa, lecz w lep­szym świe­tle widzi, że to wcale nie dziew­czyna: jest w jego wieku, może rok albo dwa młod­sza. Spo­gląda znad tele­fonu na sta­rego kie­rowcę, a potem na Dar­wina w lusterku. Uśmie­cha się lekko do niego, oczy mówią, że nie chce, by stary męż­czy­zna to zauwa­żył.
Dar­win zasta­na­wia się, czy podob­nie jak on chciała po pro­stu zła­pać oka­zję do mia­sta. Może sta­ru­szek to jej ojciec, wuj? Wydaje się za stary na męża, ale tak naprawdę ni­gdy nic nie wia­domo, bo czasy są cięż­kie. Gdyby wysie­dli w tym samym momen­cie, mógłby z nią poroz­ma­wiać. Patrzy, czy dziew­czyna jest ubrana jak do pracy w biu­rze, pró­buje ją oce­nić. Póź­niej myśli o ostat­nim spo­tka­niu z Mar­cią i o tym, że na pewno pro­wa­dzi teraz nowe życie. Patrzy na szminkę na ustach dziew­czyny, na dłu­gie włosy, które wydają się ostrzy­żone u dro­giego fry­zjera, a póź­niej przy­po­mina sobie, że nie ma w kie­szeni pra­wie ani gro­sza. Odwraca wzrok. Za wiele kło­po­tów. Pew­nie się zasta­na­wia, czy nie pode­rwać rasty, by wku­rzyć tatu­sia.
Ude­rza go to, że kilka dni wcze­śniej pani Jame­son widziała zupeł­nie innego czło­wieka niż dziew­czyna patrząca w lusterku wstecz­nym. Nie jest pewien, co teraz widzą ludzie, gdy na niego patrzą. Jak bar­dzo może zmie­nić się życie w ciągu tygo­dnia? Przy­po­mina to pożar buszu.
Prze­suwa dło­nie po kró­ciut­kich wło­sach i ma wra­że­nie, że głowa należy do kogoś innego. Szó­sta rano to szó­sta rano nawet w cza­sie suszy; nie jest przy­zwy­cza­jony do chłod­nego powie­trza owie­wa­ją­cego nie­mal łysą głowę, szyję, uszy. Dobrze, że matka dała mu na podróż cia­sto koko­sowe, cią­gle cie­płe i pach­nące jej dłońmi. Nie wstała z łóżka, by go poże­gnać, zosta­wiła cia­sto na ladzie w widocz­nym miej­scu. To, że przy­go­to­wała mu śnia­da­nie, musiało coś zna­czyć, choć jej twarz mówiła, że nie jest już jej synem. Czuje cię­żar w ple­caku i ma nadzieję, że nie­za­leż­nie od tego, gdzie trafi, matka cią­gle będzie wspo­mi­nać go w modli­twach.
Na wia­duk­cie zmie­niają pas ruchu i włą­czają się w sznur samo­cho­dów jadą­cych do mia­sta. Dar­win patrzy na niebo. Teraz, po wscho­dzie słońca, stało się jaśniej­sze, ale cią­gle jest zamglone. Widzi krą­żące czarne punkty. Cor­be­aux. Naj­lep­sza oznaka, że zbli­żają się do mia­sta.
Patrzy na nisko kołu­jące ptaki. Jego matka, Janaya, mówiła, że kiedy ktoś zbliża się do Port Ange­les, zawsze widzi mnó­stwo cor­be­aux. Ni­gdy nie robią nikomu krzywdy, ale jest coś upior­nego w tym, jak krążą w ciszy; cza­sami widać stado sie­dzące na dru­tach tele­fo­nicz­nych i obser­wu­jące oko­licę. Kiedy widać cor­be­aux, wia­domo, że szu­kają umar­łych. W mie­ście nie zawsze jest to mar­twy bez­pań­ski pies, opos albo zepsute mięso wyrzu­cone z restau­ra­cji na śmiet­nik. Może to być głowa kobiety, któ­rej ni­gdy nie znaj­dzie poli­cja, gdy odkryje resztę ciała. A innym razem opuch­nięty trup męż­czy­zny pły­wa­jący w wodach zatoki albo dziecko w juto­wym worku, o któ­rym nikt nie wie, dopóki nie przy­lecą cor­be­aux.
Kiedy Dar­win był małym chłop­cem, pytał Janayę, dla­czego ni­gdy nie cho­dzą do mia­sta do kina albo na kon­certy jak sąsie­dzi. Udzie­lała tej samej odpo­wie­dzi jak wtedy, gdy pytał, czy jego ojciec cią­gle mieszka w Port Ange­les: „W mie­ście są tylko umarli, Emma­nu­elu. Rasta nie zaj­mują się umar­łymi”.
Po dotar­ciu do głów­nego skrzy­żo­wa­nia samo­chody się zatrzy­mują i Dar­win widzi wiel­kie beto­nowe łuki dworca kole­jo­wego w Port Ange­les. Kie­rowca staje na świa­tłach i nagle poja­wia się samo­chód poli­cyjny z miga­ją­cymi nie­bie­skimi świa­tłami. Stary far­mer za chwilę dosta­nie man­dat za wie­zie­nie go z tyłu, Dar­win wali pię­ścią w szo­ferkę i woła:
– Wysia­dam, wujku! – Wyska­kuje.
Prze­cho­dzi przez ulicę i dociera do dworca. Wcho­dzą do niego tłumy ludzi, mają poważne twa­rze, przy­po­mi­nają szybko kro­czące czer­wone mrówki. Nie­któ­rzy wspi­nają się po sze­ro­kich scho­dach, inni podą­żają kory­ta­rzami, a reszta wycho­dzi bra­mami do cen­trum mia­sta. Dar­win odwraca się na chwilę, by popa­trzeć na pikapa i sie­dzącą w nim dziew­czynę, ale zapa­liło się zie­lone świa­tło i sta­ru­szek odje­chał.
Czuje, że muska stopą coś leżą­cego na ziemi. Spo­gląda w dół i widzi męż­czy­znę śpią­cego na roz­ło­żo­nych kar­to­nach, mija­nego przez tłumy ludzi. Zarzuca ple­cak na ramię. Lepiej nie pró­bo­wać niczego z dziew­czyną. Tak będzie lepiej. Prze­cho­dzi przez wyso­kie beto­nowe łuki i roz­ta­pia się w mie­ście.

3

Kolejka przed fast foodem na gra­nicy mia­sta jest długa jak na Sądzie Osta­tecz­nym. Zaczyna się przy ladzie i sięga chod­nika. Wokół unosi się zapach szczyn i sta­rego oleju, ale ludzie cze­kają na sma­żone kur­czaki, jakby nie wie­dzieli, że ran­kiem jest pora na her­batę i ciastka. Należy zjeść coś smacz­nego, pach­ną­cego domem, nim będzie się miało do czy­nie­nia z ludźmi, któ­rzy spę­dzają dzień na łaj­dac­twach.
Dar­win pró­buje się zorien­to­wać, gdzie jest i jak się dostać do sta­rego mia­sta. Na postoju tak­só­wek stoi kilka samo­cho­dów; kie­rowcy wal­czą o pasa­że­rów, chcąc jak naj­szyb­ciej zdo­być dobry kurs. Pod­jeż­dża jasno­czer­wone auto, zatrzy­muje się i zabiera dwie kobiety, nie cze­ka­jąc na swoją kolej. Odjeż­dża w kie­runku portu, inni kie­rowcy klną. Gazety piszą, że cały ten obszar, gdzie przy­pły­wają statki wyciecz­kowe, a biz­nes­meni i poli­tycy sączą drinki i patrzą na morze, sta­nie się nowym, lep­szym Port Ange­les. Dar­win jest pewien, że nikt nie spyta sta­rego Port Ange­les, co o tym sądzi.
Igno­ruje tak­sówki i idzie pie­szo. Nie dostaną tak wcze­śnie rano jego ciężko zaro­bio­nych dola­rów. Nie jest daleko, a jeśli będzie miał szczę­ście, może zjeść cia­sto przed począt­kiem pracy na cmen­ta­rzu.
Mia­sto jest inne, niż sobie wyobra­żał. W wiel­kim mie­ście powinno być mnó­stwo wyso­kich budyn­ków, ele­ganc­kich skle­pów i restau­ra­cji z mod­nie ubra­nymi ludźmi sie­dzą­cymi na chod­ni­kach. Może tak wygląda Port Ange­les nad zatoką, ale tu mia­sto jest pła­skie i cia­sne, wszy­scy są stło­czeni obok sie­bie.
Mija han­dla­rzy owo­ców sprze­da­ją­cych zie­lone banany, mango odmiany julie, soczy­ste papaje i czer­wone arbuzy prze­cięte na połowy, a póź­niej han­dla­rzy ryb ważą­cych na lśnią­cych szal­kach makrele kró­lew­skie, lucjany i kawale. Skle­piki na rogach ulic mają żela­zne kraty zabez­pie­cza­jące przed wła­my­wa­czami. Klienci skła­dają zamó­wie­nia, wsu­wają ręce przez kraty, by ode­brać towary od skle­pi­ka­rzy. Uliczni kazno­dzieje w dłu­gich bia­łych sza­tach potrzą­sają Bibliami, ostrze­gają przed pie­kłem i potę­pie­niem. Chłopcy sprze­dają na sztuki papie­rosy, żelki i gumę do żucia ze sta­rych sło­ików, a obok sie­dzą włó­czę­dzy mający nadzieję, że ktoś da im drobną monetę. Po obu stro­nach ulicy dwóch męż­czyzn sprze­daje pirac­kie CD. Po jed­nej stro­nie jezdni roz­lega się Bogu niech będzie chwała, a po dru­giej cięż­kie dys­ko­te­kowe basy. Kako­fo­nia. Kobiety w szpil­kach i spód­ni­cach pędzą do pracy, pró­bują zwró­cić ich uwagę mło­dzi męż­czyźni. Dzieci kro­czą powoli, jakby chciały nie zdą­żyć na auto­bus do szkoły albo wybie­rały się na wagary. Pary trzy­mają się za ręce, męż­czy­zna szepce coś do ucha chi­cho­czą­cej kobiety. Wszystko zagłu­szają klak­sony samo­cho­dów, które utknęły w korku na ulicy.
Rasta­fa­ria­nie z grupy Bobo Ashanti pchają zie­lony wózek z jedze­niem, na wie­trze powie­wają czer­wono-żółto-zie­lone flagi, za Dar­wi­nem snuje się słodki zapach orzesz­ków sma­żo­nych na oleju. Dar­win woła, ale rasta­fa­ria­nin go nie zauważa. Idzie dalej, powoli i poważ­nie; nie zwraca uwagi na przy­by­sza, jakby był po pro­stu kolej­nym obcym.
Dar­win podąża za zna­kami ulicz­nymi, tłum się prze­rze­dza i mia­sto cich­nie. Skręca za róg i poja­wia się piękny widok: wielki park z wyso­kimi, roz­ło­ży­stymi tabe­bu­jami, żół­tymi aksa­mit­kami i starą fon­tanną z syre­nami pokry­tymi odcho­dami pta­ków lata­ją­cych w powie­trzu. Z pysków ryb nie try­ska woda. Plac Guber­na­tora. Znisz­czony jak wszystko, co ma coś wspól­nego z kró­lową, kró­lem albo guber­na­to­rem.
W środku placu Dar­win mija pusty postu­ment: jest na nim tylko połowa nogi uła­ma­nej w oko­licy uda. Na pod­sta­wie znaj­duje się zardze­wiała meta­lowa tabliczka, nie­czy­telna. Jeden z pomni­ków z daw­nych cza­sów, które ludzie oba­lili, gdy Dok­tor opo­wia­dał im o rewo­lu­cji. Teraz na postu­men­cie sie­dzą tylko kosy, a guber­na­tor ma jedną nogę. Dar­win pamięta, że gdy był mały, uczył się w szkole o Dok­torze. Jego por­tret znaj­do­wał się na odwro­cie wszyst­kich zeszy­tów. Dar­win zasta­na­wiał się, jakby się czuł w cza­sach, gdy zbun­to­wani ludzie chcieli zmie­nić Port Ange­les i cały kraj.
Drzewa są miłe; przy­po­mi­nają wiel­kie, zło­ci­ste para­sole. Przy­pusz­cza, że nie­które są star­sze od mia­sta. Podoba mu się myśl, że coś jesz­cze pozo­stało sprzed epoki zbu­twia­łych ławek, zatło­czo­nych chod­ni­ków, kłó­cą­cych się tak­sów­ka­rzy, guber­na­to­rów i rewo­lu­cjo­ni­stów. Warto pamię­tać, że nie­które rze­czy żyją długo i pozo­stają piękne nie­za­leż­nie od tego, co się wokół nich dzieje.
Skręca za kolejny róg i dostrzega znak uliczny St Bri­gitte Ave­nue i wyso­kie mury cmen­ta­rza Fide­lis. Chłód wcze­snego poranka minął i na jego skro­niach poja­wiają się pierw­sze kro­ple potu. Wyj­muje z kie­szeni chu­s­teczkę i ociera czoło. Przez chwilę jest zdu­miony, że nie czuje gru­bych dre­dów, tylko puszy­ste kępki wło­sów nie­równo ścię­tych tępymi nożycz­kami.
Mur jest tak długi, że nie widzi jego końca. Idzie chod­ni­kiem po prze­ciw­nej stro­nie ulicy i widzi nad murem dwu­spa­dowe dachy, kamienne łuki, roz­ło­ży­ste palmy i zie­lone korony drzew desz­czo­wych.
Ni­gdy wcze­śniej nie był na cmen­ta­rzu, ni­gdy tam nie wcho­dził. Rozu­mie, że ludzie pra­cują w takich miej­scach – w szpi­talu, w kost­nicy, na cmen­ta­rzu – ale ni­gdy sobie nie wyobra­żał, że będzie jed­nym z nich. Nawet w wio­sce, gdy dzieci bie­gły na skróty do sklepu przez nie­wielki cmen­tarz, prze­cho­dził na drugą stronę ulicy i trzy­mał się z dala. Nie czuł stra­chu. Nie wie­rzył w duchy i demony. Wie­dział, że umarły nie może wysko­czyć z grobu i zro­bić mu krzywdy, ale uwa­żał, że umarli powinni pozo­stać z umar­łymi, a żywi z żywymi.
Dociera do skrzy­żo­wa­nia, gdzie St Bri­gitte Ave­nue dzieli się na dwie ulice, po czym czyta tabliczki z nazwami: Queen Isa­bella Street bie­gnie w prawo, St Bri­gitte w lewo. Skręca w lewo. Im dalej idzie, kamienny mur staje się coraz gład­szy, jakby ktoś wypeł­nił nie­równe miej­sca świe­żym cemen­tem. Dalej zauważa zardze­wiałe tabliczki, biały wosk z wypa­lo­nych świec i puste butelki po rumie w rynsz­to­kach.
Widzi przed sobą wysoką bramę z kutego żelaza. Pręty są grube i pro­ste, na górze zagi­nają się i two­rzą datę 1806. Dotarł na miej­sce. Brama, mur i data to wszystko; jeśli ktoś nie wie, co ozna­czają, nie ma tu czego szu­kać. Roz­gląda się. Po tłu­mach, placu, samo­cho­dach St Bri­gitte Ave­nue wydaje się spo­kojną ulicą.
Nie jest pewien, co robić. Może po pro­stu powi­nien zacze­kać na zewnątrz, aż jeden z robot­ni­ków wyj­dzie zza rogu, i pójść razem z nim? Gdyby prze­kro­czył bramę sam, czułby się jak ktoś, kto wcho­dzi do cudzego domu bez zapro­sze­nia.
Zagląda do środka. Za bramą znaj­duje się długi pod­jazd bie­gnący do beto­no­wego budynku. Z boku stoi dwóch męż­czyzn, a trzech innych sie­dzi na scho­dach od frontu. Zacho­wują się swo­bod­nie, jakby się tu uro­dzili. Stary czło­wiek ze schludną, siwą brodą i pałą­ko­wa­tymi nogami opiera się o ścianę i pali papie­rosa; obok niego stoi drugi, wysoki i żyla­sty. Garbi się, trzyma głowę na pozio­mie twa­rzy siwo­bro­dego; pije ze sty­ro­pia­no­wego kubeczka.
Obra­cają po kolei głowy i patrzą na Dar­wina. Czuje się jak mały chło­piec przy­ła­pany na pod­glą­da­niu. Jedno ostat­nie spoj­rze­nie na spo­kojną ulicę, wyso­kie mury, łuk nad głową, po czym prze­cho­dzi przez bramę cmen­ta­rza Fide­lis z kutego żelaza.

4

– Witaj­cie! – Dar­win pozdra­wia zebra­nych ski­nie­niem głowy. Nikt nie reaguje. Co gor­sza, wszy­scy są w kom­bi­ne­zo­nach robo­czych i brud­nych butach. On cią­gle ma na sobie swoje jedyne czy­ste spodnie i koszulę. Pani Jame­son nie kazała mu przyjść w stroju do pracy ani prze­brać się na cmen­ta­rzu. Nie chciał iść przez mia­sto w kom­bi­ne­zo­nie robo­czym, bo wszy­scy wie­dzie­liby, gdzie pra­cuje.
– Szu­kam Errola.
– Po co? – Męż­czy­zna ze sty­ro­pia­no­wym kubecz­kiem patrzy na niego. Dar­win wyj­muje z torby list od pani Jame­son i podaje mu.
– Przy­słała mnie pani Jame­son z rady miej­skiej. Mam tu pra­co­wać.
Męż­czy­zna nawet nie patrzy na list. Chło­paki na scho­dach mają kamienne twa­rze.
– Więc czemu sto­isz i się gapisz? Cze­kasz na zapro­sze­nie?
Dar­win czuje pot spły­wa­jący z czoła, ale nie wkłada ręki do kie­szeni, by wyjąć chu­s­teczkę i go otrzeć.
– No cóż, nie wie­dzia­łem…
– Ktoś ci powie­dział, że będziesz pra­co­wać w biu­rze? – Męż­czy­zna wypija łyk z kubeczka i ogląda Dar­wina od stóp do głów. Widzi spodnie koloru khaki, koszulę i stare, ale czy­ste buty.
– Mam kom­bi­ne­zon w tor­bie. Nie wie­dzia­łem, czy naj­pierw nie będzie roz­mowy…
– Roz­mowy? – Jeden z chło­pa­ków na scho­dach gło­śno się śmieje. – Sły­sze­li­ście? – Spo­gląda na kolegę sie­dzą­cego obok. – Jamesy, ktoś z tobą roz­ma­wiał, jak zaczy­na­łeś robotę?
Jamesy wykrzy­wia twarz. Dar­win czuje się, jakby sam sie­dział na scho­dach, a Jamesy patrzył na niego z góry.
– McIn­tosh – cią­gnie ten sam męż­czy­zna. – Przy­nio­słeś życio­rys i inne papiery, kiedy zaczy­na­łeś pracę?
McIn­tosh cmoka i wypija kolejny łyk z kubeczka.
Dar­win znowu pró­buje.
– Posłu­chaj­cie. Powiedz­cie mi po pro­stu, jak zna­leźć pana Errola, a potem…
– Wsty­dzi się, chło­pak się wsty­dzi, Cardo. – Jamesy się śmieje. – Nie chce, żeby kobiety w mie­ście wie­działy, że kopie groby.
– Nie wsty­dzę się. Po pro­stu nie wie­dzia­łem, czy…
– Jeśli chcesz pracy dla ład­nych chłop­ców, możesz iść do pani Jame­son i powie­dzieć, żeby wpi­sała cię z powro­tem na listę. – Star­szy męż­czy­zna sto­jący obok McIn­to­sha, który dotych­czas stał w mil­cze­niu, odcho­dzi od ściany budynku i idzie w stronę Dar­wina. Ma krzywe nogi i powi­nien tro­chę kuleć, a jed­nak cho­dzi nor­mal­nie; wygląda jak rewol­we­ro­wiec w sta­rym wester­nie. – Powi­nie­neś pocze­kać, aż będą zatrud­niać urzęd­ni­ków w biu­rze rzą­do­wym, z kli­ma­ty­za­cją, fote­lem i sekre­tarką poda­jącą rano her­batę. – Idzie dalej i zatrzy­muje się przed Dar­wi­nem, który widzi jego oczy. Jedno jest czarne, a dru­gie mlecz­no­białe jak kamień z rzeki. – Mógł­byś cze­kać i cze­kać, stać w kolej­kach, aż wresz­cie skoń­czy­łyby ci się pie­nią­dze. Był­byś głodny, patrzył­byś, jak twoja kobieta się kurwi, by kupić mąkę, a chło­paki z mia­sta prze­cho­wują pisto­let w domu two­jej matki, która nie może się sprze­ci­wić. Hmm? Jak ci się to podoba?
Dar­win czuje szum krwi w uszach. Nie po to szedł tak daleko, by jakiś stary czło­wiek obra­żał go jak małego chłopca. Reszta męż­czyzn go obser­wuje, czeka na jego następne posu­nię­cie. Dar­win powstrzy­muje się od chwy­ce­nia sta­rego czło­wieka za gar­dło albo wyj­ścia z cmen­ta­rza bez oglą­da­nia się za sie­bie. Ale myśli o domu matki na końcu Dalia Street, o wodzie, która poja­wia się tylko dwa razy w tygo­dniu, o lekar­stwach na jej ręce, które bolą, gdy zanosi się na deszcz, bo ma artre­tyzm.
Dla­tego ukrywa swoje uczu­cia.
– Potrze­buję roboty. Potra­fię ciężko pra­co­wać. Po pro­stu powiedz­cie, gdzie zna­leźć szefa. – Głos mu nie drży. Sły­szy w dali klak­son samo­chodu, basy z gło­śni­ków ste­reo po chwili cichną. Mia­sto znaj­duje się za murem, ale dźwięki dobie­gają z daleka. McIn­tosh prze­staje pić z kubeczka. Jamesy i inni męż­czyźni na stop­niach pochy­lają się do przodu.
Stary męż­czy­zna zaczyna się śmiać. Śmieje się gło­śno, Dar­win przy­siągłby, że sły­szy echo odbi­ja­jące się od ścian budynku. Potem zaczyna się śmiać McIn­tosh, następ­nie Jamesy i pozo­stałe chło­paki na stop­niach. Dar­win czuje, że śmiech sły­szą wszy­scy, naj­pierw na ulicy, za dłu­gim, sza­rym murem, a potem w mie­ście. Męż­czy­zna tak sze­roko otwiera usta, że Dar­win widzi wszyst­kie zęby, białe i ide­al­nie równe; zupeł­nie nie pasują do sta­rego, pół­śle­pego czło­wieka.
– Odpręż się, chłop­cze, po pro­stu z cie­bie żar­tu­jemy, Dar­wi­nie. – Kle­pie go po ramie­niu, aż pod Dar­wi­nem ugi­nają się kolana. Jest pie­kiel­nie silny. Wszy­scy uśmie­chają się i roz­luź­niają, jakby byli kum­plami.
– Skąd pan zna moje nazwi­sko?
Stary męż­czy­zna znowu się uśmie­cha, ale Dar­wi­nowi jeżą się włosy na karku.
– Jestem Errol, chłop­cze. Pra­cu­jesz dla mnie.
Dar­win prze­biera się w kom­bi­ne­zon. Cią­gle czuje się jak prze­klęty głu­piec. Strój jest za czy­sty, za nowy. Jasno­po­ma­rań­czowy jak pla­sti­kowy pacho­łek na auto­stra­dzie; reszta gra­ba­rzy nosi brą­zowe kom­bi­ne­zony, kilku koloru khaki. Myślał, że strój robo­czy doda mu pew­no­ści sie­bie, ale pod­kre­śla róż­nicę mię­dzy Dar­winem a pozo­sta­łymi. Wcale nie pomaga to, że Errol obser­wuje Dar­wina, jakby pró­bo­wał oce­nić, czy będzie uży­teczny, albo się zasta­na­wiał, w jaki spo­sób go ufor­mo­wać.
– Chodź, chłop­cze, pokażę ci cmen­tarz. – Errol pro­wa­dzi go do końca pod­jazdu i skrę­cają w lewo.
Dar­win na początku myśli o kościach. Fide­lis wygląda jak mia­sto zbu­do­wane z kości. Wszę­dzie widać szary kamień, biały mar­mur i beton; cmen­tarz jest ogromny. Z zewnątrz Fide­lis zdaje się obej­mo­wać trzy kwar­tały ulic, ale od środka wydaje się rów­nie wielki jak całe Port Ange­les.
Z chwa­stów ster­czą nagrobki, beto­nowe mau­zo­lea podobne do kościo­łów, tak wie­kowe, że poczer­niały i pora­sta je mech. Inne mają ażu­rowe ozdoby jak domy w sta­rej czę­ści mia­sta. Gdzie­nie­gdzie stoją posągi przed­sta­wia­jące mar­twe dzieci ze skrzy­dłami i pła­czące nad nimi matki, wszę­dzie widać czarne kute żelazo, ogro­dze­nia, zardze­wiałe i poma­lo­wane na biało, krzyże wysta­jące z ziemi niczym zgniłe palce.
Dar­win czuje, że Errol go obser­wuje, ale zacho­wuje kamienny wyraz twa­rzy. Wie, że to egza­min, i nie zamie­rza oblać go tak szybko. Widzi drzewa desz­czowe i palmy, waszyng­to­nie, a także nie­równe żywo­płoty z czer­wo­nych iksor, które wyma­gają przy­cię­cia. Wyglą­dają, jakby prze­ci­skali się przez nie ludzie, zamiast cho­dzić ale­jami. Iksory nie potrze­bują sta­ran­nej pie­lę­gna­cji – matka Dar­wina hoduje je w ogro­dzie przy domu – ale te wyma­gają przy­cię­cia i ufor­mo­wa­nia. Dar­win ma ochotę napra­wić dziury w żywo­pło­cie i przy­wró­cić porzą­dek; zasta­na­wia się, czy będzie to część pracy. Iksory są zanie­dbane.
W jasnym świe­tle poranka pra­wie wszystko wydaje się zmę­czone i znisz­czone. Wszystko z wyjąt­kiem dłu­gich pędów z fio­le­to­wymi kwia­tami rosną­cych na ziemi. Nie wyglą­dają, jakby je ktoś posa­dził. Bie­gną od grobu do grobu, reali­zu­jąc wła­sny plan. Dar­win czuje w piersi gorąco, gdy patrzy na pędy. Fio­le­towe kwiatki nie potrze­bują nikogo, by się nimi opie­ko­wał. Same decy­dują, jak żyć.
– Fide­lis jest stary – mówi Errol, kiedy idą główną aleją. – Po wej­ściu widać daty na gro­bach. Leżą tu rodziny daw­nych plan­ta­to­rów i ich nie­wol­nicy. Cmen­tarz jest zbu­do­wany podob­nie do Port Ange­les, przy­po­mina siatkę, widzisz? Główna aleja bie­gnie z pół­nocy na połu­dnie. – Errol wyciąga rękę jak poli­cjant kie­ru­jący ruchem. Pozo­stałe aleje bie­gną ze wschodu na zachód.
Dar­win unosi wzrok i widzi nie­bie­sko-białe tabliczki. Od głów­nej alei odcho­dzą boczne drogi, nie­które tak sze­ro­kie, że zmie­ściłby się na nich samo­chód, a inne tak wąskie, że dwóch męż­czyzn ledwo mogłoby się wymi­nąć.
– Wszyst­kie aleje mają nazwy, a groby są ponu­me­ro­wane. Shir­ley dba o doku­menty, zbiera papiery, mówi nam, w któ­rej kwa­te­rze kopać. Nasza praca jest pro­sta. Kopiemy groby.
Dar­win kiwa głową i roz­gląda się.
– Koparką?
– Widzisz miej­sce, gdzie zmie­ści­łaby się koparka? – Errol się śmieje. – Już ci powie­dzia­łem, Fide­lis jest stary. Nasza praca to łopata, widły, bre­zen­towa płachta, krew i pot. Wyko­pu­jemy część dołu przed pogrze­bem, chłopcy pokażą ci, jak to się robi. Koń­czymy robotę, gdy goście śpie­wają, modlą się albo co tam jesz­cze robią.
– Dla­czego nie wyko­pu­je­cie całego grobu przed pogrze­bem?
– Tra­dy­cja. Tak się to odbywa na tym cmen­ta­rzu. Ludzie mają swoje zwy­czaje, to jeden z nich. Grze­biemy różne osoby, więc cza­sem są hymny, cza­sem bębny, cza­sem w ogóle nie ma gości, przy­cho­dzi kilku ludzi, a potem wra­cają do domu. Te pogrzeby są naj­ła­twiej­sze.
– Jak czę­sto? – pyta Dar­win.
– Jak czę­sto są pogrzeby? No cóż, to zależy od pory roku i od tego, czy mia­sto zaczyna sza­leć. – Errol krzywo się uśmie­cha, wyj­muje z kie­szeni dwa papie­rosy, zapala jed­nego i daje drugi Dar­wi­nowi.
– Nie, dzię­kuję. – Dar­win kręci głową.
– Nie palisz?
– Nie. Ale twoje pale­nie mi nie prze­szka­dza.
– Sły­sze­li­ście?! – Errol znowu się śmieje, tym razem cicho, a może to cmen­tarz tłumi dźwięki. – Nie prze­szka­dza ci, że palę. To, co ci prze­szka­dza albo nie prze­szka­dza, nie ma tu żad­nego zna­cze­nia.
Dar­win docho­dzi do wnio­sku, że naj­le­piej nie odpo­wia­dać. Wie, że Errol pró­buje go spro­wo­ko­wać. Posta­na­wia zacho­wać spo­kój.
Errol głę­boko zaciąga się dymem.
– Więc skąd jesteś, Dar­wi­nie? Ze wsi, co? Wyglą­dasz jak chło­pak ze wsi.
– Nie­zu­peł­nie.
– Już masz przede mną sekrety?
– To żaden sekret. To, skąd pocho­dzę, nie ma żad­nego zna­cze­nia.
Skrę­cają w lewo na końcu głów­nej alei. Na tablicy znaj­duje się napis: „Rząd 21”. Nagle Fide­lis się zmie­nia. W tym miej­scu znaj­dują się rzędy gro­bów. Czy­ste mar­mu­rowe nagrobki, niskie beto­nowe pod­mu­rówki oddzie­la­jące od sie­bie sąsied­nie kwa­tery. Wyglą­dają na nie­dawno poma­lo­wane. Cały ten obszar jest pokryty lan­ta­nami z maleń­kimi czer­wono-żół­tymi kwia­tami wyra­sta­ją­cymi pro­sto z ziemi. Następny rząd gro­bów wyko­nano z betonu, w nagrob­kach znaj­dują się nie­wiel­kie otwory na kadzi­dełka – widać wiele wypa­lo­nych.
Docie­rają do grobu pokry­tego chry­zan­te­mami i bia­łymi różami. Ma nagro­bek z bia­łego mar­muru. Par­szywy bez­pań­ski pies wącha kwiaty, pociąga nosem. Dar­wi­nowi bije serce. Świeży grób. Napis brzmi: ANTHONY GRA­HAM, UKO­CHANY OJCIEC. NA ZAWSZE W NASZEJ PAMIĘCI. Wyobraża sobie leżą­cego w trum­nie męż­czy­znę w porząd­nym gar­ni­tu­rze, z twa­rzą sztywną jak deski, w któ­rych go pogrze­bano. Stoi z Erro­lem tuż przy gro­bie, patrząc na życie, jakby było niczym.
Errol zauważa jego wzrok.
– Pocho­dze­nie zawsze jest ważne. Mówi, kim jest czło­wiek, co sobą repre­zen­tuje, co zanie­dbuje, rozu­miesz, o co mi cho­dzi?
Dar­win patrzy na psa. Nie chce spoj­rzeć na Errola. Dwu­barwne oczy sta­rego bry­ga­dzi­sty spra­wiają, że czuje się dziw­nie. Errol może się wyda­wać pra­wie ślepy, ale Dar­win jest pewien, że nic mu nie umyka.
– Już powie­dzia­łem. Ciężko pra­cuję. Nic poza tym się nie liczy.
Pies wyczuwa jakiś zapach. Sztyw­nieje, pro­stuje ogon. Zaczyna kopać mię­dzy kwia­tami, roz­rzuca je, roz­sy­puje zie­mię.
– Wynoś się stąd! – war­czy Errol. Okrzyk odbija się echem na cichym cmen­ta­rzu. Pies odska­kuje i ucieka, oglą­da­jąc się na nich. – Nie mam nic prze­ciwko temu, że szu­kają tu jedze­nia. Cza­sami ludzie zosta­wiają ofiary.
Dar­win kiwa głową. Idą dalej.
– Dla­czego inne groby są zalane beto­nem? – pyta.
– Cza­sami rodzina wyjeż­dża z mia­sta i nikt wię­cej nie zostaje pocho­wany w kwa­te­rze. Nie­któ­rzy decy­dują się na kre­ma­cję. Cza­sem uwa­żają, że dzięki temu nikt nie prze­szka­dza ich umar­łym. Ludzie są prze­sądni.
Dar­win wie, że Errol nie zapo­mniał o pyta­niu, skąd Dar­win pocho­dzi, ale wydaje się, że na razie nie zamie­rza znowu poru­szać tego tematu. Dar­win nie chce o tym roz­ma­wiać.
Zerka kątem oka na sta­rego bry­ga­dzi­stę. W trak­cie roz­mowy Errol jest spo­kojny, zacho­wuje się zupeł­nie ina­czej niż w dniu, gdy Dar­win po raz pierw­szy przy­szedł na cmen­tarz. Nawet lekko kuleje. Wydaje się dzięki temu nie­groźny.
Mijają zakręt i Dar­win widzi inną część Fide­lisu. Te groby znaj­dują się tuż obok sie­bie, nie ma pod­mu­ró­wek, fur­tek, pła­czą­cych posą­gów, krzyży, mar­mu­ro­wych nagrob­ków. Wszyst­kie są wyko­nane z betonu, a napisy nama­lo­wane ręcz­nie. Wokół rosną wyso­kie chwa­sty przy­po­mi­na­jące pióra, krzaki mimozy, któ­rych liście zamy­kają się potrą­cone butem, wysoka trawa i kol­cza­ste pędy widziane wcze­śniej przez Dar­wina. Są ciem­no­fio­le­towe, pokry­wają wolne prze­strze­nie. Jest też mnó­stwo śmieci. Stare butelki, opa­ko­wa­nia, część pan­to­fla, kar­ton po soku, odpadki.
– Masz rodzinę? – pyta Errol.
– Tylko matkę – odpo­wiada Dar­win, a potem myśli o ciotce Enid, przy­ja­ciółce matki, która trak­tuje go jak syna. – I ciotkę.
– To dobrze. Męż­czy­zna powi­nien mieć dobrą matkę, która dba o rodzinę. Nie­na­wi­dzę nie­wdzięcz­no­ści, wiesz? Nie zno­szę ludzi zosta­wia­ją­cych sta­rych rodzi­ców na pobo­czu drogi. Nie potra­fią być wdzięczni tym, któ­rzy im poma­gali, gdy byli bez­bronni.
Errol przy­śpie­sza i Dar­win stara się za nim nadą­żyć. Znowu idą główną aleją, z przodu widać budy­nek admi­ni­stra­cyjny i Dar­win rozu­mie, że spa­cer pra­wie się skoń­czył.
– Szybko się przy­sto­su­jesz, chło­pie. Widzę to. Mam wyczu­cie ludzi i wiem, że dasz sobie radę.
Dar­win zasta­na­wia się, co widzi stary czło­wiek, kiedy na niego patrzy, jakie wyciąga wnio­ski. Może zauwa­żył, jak patrzył na kwiaty? Na chwilę zapo­mniał, że to dom umar­łych, gdzie ktoś taki jak on, taki, jaki kie­dyś był, nie ma nic do roboty. Nie poma­gaj Erro­lowi uda­wać, że Fide­lis to naj­nor­mal­niej­sze miej­sce na świe­cie, że to praca jak każda inna.
– Popatrz. – Errol wrę­cza mu pęk klu­czy. – Główna brama i budy­nek admi­ni­stra­cyjny.
– Wszy­scy mają klu­cze? – Dar­win je bie­rze.
– Nie. Jest tylko jeden zestaw klu­czy. Takie są zasady. Klu­cze ma rada miej­ska i poli­cja na wypa­dek nie­prze­wi­dzia­nych oko­licz­no­ści, ale nie chcą, by zbyt wielu pra­cow­ni­ków miało klu­cze. Uwa­żają to za zagro­że­nie.
Dar­win patrzy na stare krzewy wyma­ga­jące przy­cię­cia, chwa­sty, zruj­no­wany budy­nek i nagrobki.
– Co można tu ukraść?
– No cóż, na przy­kład żela­zne ogro­dze­nia. Widzisz krzyże, Matkę Boską i aniołki? Mar­mur. To też kra­dziono. Cią­gle by to robili, ale trudno prze­sko­czyć przez mur z dużym kamien­nym anio­łem na ple­cach.
Errol śmieje się, jakby powie­dział naj­za­baw­niej­szy żart na świe­cie, ale Dar­win czuje lodo­waty chłód. Ile to trwa? Kilka godzin? Skuć pie­de­stał, wyrwać ogro­dze­nie zato­pione w beto­nie, wyła­mać mosiądz, miedź, metal osa­dzony w kamie­niu? Jak czło­wiek docho­dzi do stanu, gdy może obra­bo­wać grób?

 
Wesprzyj nas