Powieść o samotności, kobiecej przyjaźni i świecie bez mężczyzn. Bezimienna dziewczyna zostaje uwięziona w podziemnym więzieniu, gdzie spędza całe lata w towarzystwie ponad trzydziestu kobiet. Nie wie, jak się tam znalazła ani jak wygląda świat na zewnątrz. Jednego dnia wszystko się zmienia, gdy alarm rozlega się po całym więzieniu, a nadzorcy znikają.
Bezimienna dziewczyna spędza całe swoje życie wraz z trzydziestoma dziewięcioma innymi kobietami w podziemnym więzieniu. Pod nieustannym nadzorem uzbrojonych strażników, którzy nigdy nie wypowiadają do nich choćby słowa, więźniarki nie wiedzą nawet, jak się tam znalazły, nie mają pojęcia o upływie czasu i jedynie niejasno pamiętają swoje wcześniejsze życie.
Bohaterka nie wie, czym zasłużyła sobie na swój los ani jak wygląda świat na zewnątrz, wyobraża go sobie tylko mgliście na podstawie opowieści współwięźniarek.
Jednego dnia rozlega się alarm, nadzorcy znikają, a ona musi wymyślić siebie na nowo, przytłoczona pełną niepewności i niebezpieczeństw wolnością. Ale czym w tej powieści jest wolność i skąd wziął się ten dystopijny świat? Czy został porzucony? Zniszczony przez wirusa? Najechany?
Bohaterka „Ja, która nie poznałam mężczyzn” – oszołomiona niespodziewanie odzyskaną wolnością – musi odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości…
Ja, która nie poznałam mężczyzn
Przekład: Katarzyna Marczewska
Seria „Cymelia”
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 12 marca 2024
Odkąd prawie przestałam wychodzić z domu, siedzę godzinami w fotelu i czytam od nowa książki. Dopiero niedawno zainteresowałam się bliżej przedmowami. Autorzy chętnie mówią tam o sobie, wyjaśniają, dlaczego napisali dzieło, które przedstawiają teraz czytelnikom. To dla mnie zaskoczenie: czyżby przekazywanie wiedzy nie było rzeczą bardziej oczywistą w tamtym świecie niż w tym, w którym spędziłam życie? Często sprawiają wrażenie, jakby się czuli w obowiązku usprawiedliwiać, że nie powodowało nimi zarozumialstwo, że ich poproszono o napisanie książki i że się długo wahali, zanim wyrazili zgodę. Jakie to dziwne! Wygląda na to, że ludzie nie czuli potrzeby uczenia się, a ktoś, kto chciał się podzielić wiedzą z innymi, musiał za to przepraszać. Albo wyjaśniają, że według nich potrzebny był nowy przekład Szekspira, ponieważ poprzednie, mimo rozmaitych zalet, mają takie lub inne niedostatki. Tylko po co tłumaczyli książki, skoro tak łatwo można się było nauczyć różnych języków i bez niczyjego pośrednictwa czytać, na co komu przyszła ochota? Wszystko to wprawia mnie w zadziwienie. Niewątpliwie jestem bardzo niedouczona, ale teraz wygląda na to, że moja niewiedza jest jeszcze większa, niż sądziłam. Autorzy mówią z wdzięcznością o tych, którzy byli ich nauczycielami, otworzyli przed nimi taką czy inną dziedzinę nauki, a ponieważ zupełnie nie rozumiem, o co chodzi, na ogół czytam takie rzeczy z niejaką obojętnością. Wczoraj jednak nagle oczy wypełniły mi się łzami, pomyślałam o Théi i ogarnął mnie straszny smutek. Znów ją zobaczyłam, jak siedzi z podwiniętymi nogami na brzegu materaca i cierpliwie coś zszywa kiepską, stale rwącą się nicią ze splecionych włosów, od czasu do czasu odrywa się od pracy, patrzy na mnie zdziwiona, od razu spostrzega, że czegoś nie rozumiem, śpiesznie przekazuje mi to, co wie, żałuje, że jest tego tak mało – i poczułam olbrzymią pustkę, zaczęłam szlochać. Nigdy przedtem nie płakałam. Dusza rozbolała mnie równie mocno, jak boli guz w głębi brzucha, i ja, która dawno przestałam mówić, bo nie ma nikogo, kto by mnie usłyszał, teraz zaczęłam ją wołać, powtarzałam: „Théa! Théa!”. Nie mogłam się pogodzić z tym, że jej nie ma, że pozwoliła, by śmierć objęła nad nią władzę, wyrwała ją z moich niezgrabnych ramion; wyrzucałam sobie, że nie potrafiłam jej zatrzymać, kiedy zrozumiałam, jak jej jest ciężko. Pomyślałam, że ją opuściłam, bo byłam zimna i odrętwiała, taka jak przez całe życie, taka sama, jak kiedy będę umierać, że nie mogłam jej serdecznie objąć, bo miałam zastygłe, nierozumne serce i nie poczułam, że ogarnia mnie rozpacz.
Nigdy jeszcze nie byłam tak poruszona, a byłabym przysięgła, że nie może mi się to zdarzyć. Widywałam wcześniej, jak inne kobiety drżały, płakały, krzyczały, pozostawałam obojętna na ich cierpienie, obserwowałam z boku reakcje, które wydawały mi się niepojęte, i milczałam nawet wtedy, kiedy wypełniałam ich prośbę o pomoc. Niewątpliwie ta sama tragedia, tak potężna i wszechogarniająca, że znieczuliła mnie na to, co było wobec niej zewnętrzne, dotknęła nas wszystkie, ja jednak uważałam, że jestem inna. Teraz zaś, kiedy trzęsłam się od płaczu, musiałam wreszcie – za późno, o wiele za późno – przyjąć do wiadomości, że i ja kiedyś kochałam, że również mogę cierpieć i że jestem po prostu człowiekiem.
Wydawało mi się, że ból nigdy nie zelżeje, że owładnął mną raz na zawsze, że już nigdy nie pozwoli mi zajmować się czym innym, i pogodziłam się z tym. Myślę, że to się nazywa przeżywaniem wyrzutów sumienia. Nie będę już mogła wstawać, myśleć, a nawet przygotowywać sobie posiłków, powoli dojdę do stanu całkowitego wyniszczenia i nic nie zrobię, by temu zapobiec. Z pewnego rodzaju ponurym zadowoleniem wyobrażałam sobie, jak się poddam bez reszty rozpaczy, lecz ból fizyczny powrócił z taką mocą i ostrością, że odwrócił uwagę od bólu duchowego. I oto ja, której siłą rzeczy nigdy nie spotyka nic zabawnego, uznałam tę odmianę za komiczną i chociaż skręcałam się z bólu, wybuchłam śmiechem.
Kiedy ból osłabł, zadałam sobie pytanie, czy kiedykolwiek wcześniej się śmiałam. Kobiety często chichotały i przyszło mi na myśl, że czasem chyba się do nich przyłączałam, ale nie byłam tego pewna. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nigdy nie myślę o przeszłości, żyję w nieustającym czasie teraźniejszym i przestaję pamiętać własną historię. Najpierw wzruszyłam ramionami, pomyślałam, że nie byłaby to wielka strata, bo przecież nic mi się nigdy nie przydarzyło, ale wkrótce ta myśl wprawiła mnie we wzburzenie. Przecież jeśli jestem istotą ludzką, to moja historia jest równie ważna, jak dzieje króla Leara czy księcia Hamleta, które taki William Szekspir uznał za stosowne szczegółowo opisać. Decyzja zapadła we mnie niemal poza moją wolą: zrobię to samo, co on. Z biegiem lat nauczyłam się swobodnie czytać, pisanie jest znacznie trudniejsze, ale trudności nigdy mnie nie powstrzymywały. Mam papier, ołówki, być może nie pozostało mi za wiele czasu, a odkąd zaprzestałam wypraw, nie wzywają mnie żadne pilne zajęcia. Postanowiłam zacząć bez zwłoki. Poszłam do spiżarni, wyjęłam mięso na następny posiłek i zostawiłam do rozmrożenia – kiedy zgłodnieję, jedzenie szybko będzie gotowe. Potem usiadłam przy dużym stole i zabrałam się do pisania.
W chwili, kiedy kreślę te słowa, moja opowieść jest ukończona. Wokół mnie panuje porządek i wykonałam ostatnie zadanie, jakie sobie postawiłam. Zajęło mi to zaledwie miesiąc, a był to chyba najszczęśliwszy okres w moim życiu. Nie potrafię tego zrozumieć: ostatecznie to, co pamiętam, nie było niczym więcej jak osobliwym trwaniem, które nie dostarczało mi wiele szczęścia. Może jednak praca pamięci daje zadowolenie, które się karmi samo sobą, a to, co sobie przypominamy, liczy się mniej niż samo wspominanie? Oto jeszcze jedno z pytań, które pozostaną bez odpowiedzi: mam wrażenie, że składam się w całości z takich pytań.
Kiedy sięgam w przeszłość najdalej jak potrafię, jestem w piwnicy. Czy to jest właśnie to, co się nazywa wspomnieniem? Zdarzyło się kilka razy, że na moją prośbę kobiety opowiadały jakieś chwile ze swojego życia i były tam zdarzenia, przybycia i odejścia, mężczyźni – co do mnie, wspomnieniem mogę nazywać jedynie poczucie istnienia w tym samym miejscu, z tymi samymi osobami wykonującymi wciąż te same czynności, a mianowicie jedzenie, wydalanie i spanie. Przez bardzo długi czas dni mijały stale w taki sam sposób, potem zaczęłam myśleć i wszystko się zmieniło. Wcześniej nie działo się nic oprócz powtarzania identycznych gestów i czas wydawał mi się nieruchomy, chociaż niejasno zdawałam sobie sprawę z tego, że rosnę, on zaś upływa. Moja pamięć zaczyna się od gniewu.
Nie umiem oczywiście powiedzieć, ile miałam lat. Kiedy można było przypuszczać, że wchodzę w wiek dojrzewania, pozostałe kobiety były już od dawna dorosłe. Pojawiły się tylko pierwsze oznaki: pod pachami i na podbrzuszu wyrosły mi włoski, piersi trochę się powiększyły i na tym się skończyło. Nigdy nie miałam miesiączki. Słyszałam, że mam szczęście: nigdy nie będę się musiała kłopotać krwią i uważać, by nie pobrudzić materaca, omija mnie uciążliwe, comiesięczne pranie gałganków, które kobiety muszą wkładać między uda i przytrzymywać jak się da, to znaczy napięciem mięśni, bo nie ma czym ich przymocować, i nie będą mi dolegały częste u młodych dziewcząt bóle brzucha. Ale nie wierzyłam temu, co mówiły kobiety: prawie wszystkie miesiączkowały, a czy nieposiadanie czegoś, co mają inni, można uznać za przywilej? Miałam wrażenie, że mnie oszukują.
W tamtym czasie zupełnie sobie nie zadawałam pytań na temat świata, nie przychodziło mi do głowy zastanawiać się nad tym, do czego służy miesiączka. Możliwe, że byłam z natury milcząca, w każdym razie przyjęcie, z jakim się spotykały moje nieliczne pytania, nie zachęcało do kolejnych. Kobiety najczęściej wzdychały, odwracały oczy i mówiły coś w rodzaju „a po co ci to wiedzieć”, co dawało do zrozumienia, że im zawracam głowę albo je zasmucam. Niczego się więc nie dowiadywałam i dawałam za wygraną. Dopiero znacznie później Théa wytłumaczyła mi, czym jest miesiączka. Powiedziała też, że te wszystkie kobiety są niezbyt wykształcone, pracowały jako robotnice, maszynistki albo sprzedawczynie – żadne z tych słów nigdy nie nabrało dla mnie konkretnego sensu – i że wiedzą na ten temat niewiele więcej niż ja. A jednak, kiedy się już dowiedziałam, odniosłam wrażenie, że w ich niechęci do przekazania mi informacji było wiele złej woli. Poczułam się bardzo dotknięta. Théa powiedziała, że niezupełnie się omyliłam, i próbowała mi wyjaśnić, co nimi powodowało. Być może później do tego wrócę, jeśli będę pamiętała. Wtedy jednak, w czasie, o którym chcę teraz opowiedzieć, byłam wściekła, uznałam, że traktują mnie pogardliwie, jakbym nie potrafiła zrozumieć odpowiedzi na moje rzadko zadawane pytania, i postanowiłam nie zwracać już w ogóle uwagi na kobiety.
Byłam stale w złym humorze, chociaż o tym nie wiedziałam, ponieważ nie znałam terminów określających stany ducha. Kobiety chodziły to tu, to tam, oddawały się nielicznym codziennym zajęciom i nigdy mnie nie prosiły, żebym się do nich przyłączyła. Kucałam sobie z boku i patrzyłam na to, co można było zobaczyć, właściwie prawie nic, kiedy teraz o tym myślę. Siedziały i rozmawiały albo – dwa razy dziennie – przygotowywały posiłek. Stopniowo zaczęłam zwracać uwagę na strażników, którzy stale krążyli wokół klatki. Było ich zawsze trzech, chodzili w odległości kilku kroków od siebie i obserwowali nas. Przyjęło się, że należy nie dostrzegać ich obecności, ale ja zaczęłam być ciekawa. Spostrzegłam, że jeden jest inny: wyższy, szczuplejszy i – co po pewnym czasie zrozumiałam – młodszy niż pozostali. Bardzo mnie to zainteresowało. W przypływach dobrego humoru kobiety mówiły o mężczyznach, o miłości, chichotały i śmiały się ze mnie, kiedy pytałam, co w tym zabawnego. Przypominałam sobie wszystko, co wiedziałam: pocałunki, koniecznie w usta, obejmowanie się, puszczanie oka i podrywanie, czego kompletnie nie rozumiałam, potem siódme niebo – cóż, to mnie zupełnie nie zajmowało, skoro nigdy nie widziałam żadnego nieba, ani pierwszego, ani pozostałych – oraz skargi na brutalność, to boli, nie dbają o kobiety, a kiedy dochodzi do ciąży, mówią: „Skąd mogę wiedzieć, czy to moje?”, i odchodzą. Czasami kobiety stwierdzały, że nic nie straciły, a innym razem zaczynały płakać. Ja miałam na zawsze pozostać dziewicą. Któregoś dnia zebrałam się w sobie, przezwyciężyłam gniew i zaczęłam wypytywać Dorothée, mniej opryskliwą z dwóch najstarszych kobiet.
– Biedna dziewczynka! – I po kilku westchnieniach odpowiedziała jak zwykle: – A po co ci to wiedzieć, skoro i tak nigdy cię to nie spotka?
– Żeby wiedzieć – odpowiedziałam ze złością i w ten właśnie sposób sama sobie wyjaśniłam przyczynę mojej determinacji.
Nie rozumiała, jak można pragnąć wiedzy, z której nie będzie się miało żadnego pożytku, i nic z niej nie wyciągnęłam. Było pewne, że umrę nietknięta, ale chciałam przynajmniej dać zaspokojenie umysłowi. Dlaczego się tak upierały, żeby mi nic nie powiedzieć? Na pocieszenie powtarzałam sobie, że ich sekret jest tajemnicą poliszynela, bo wszystkie go znają. Czy dlatego mi go nie zdradzają, że chcą mu dodać blasku, sprawić, by na nowo stał się cudownym skarbem, po to milczą, by mieć przed sobą dziewczynę, która nie wie i patrzy na nie jak na posiadaczki cudownego klejnotu, po to utrzymują mnie w niewiedzy, by udawać, że mimo wszystko zachowały coś cennego? Czasami powoływały się na wstydliwość, widziałam jednak, że między sobą zachowują się bez cienia przyzwoitości, szepczą, parskają śmiechem, zupełnie się nie krępują. Ja nigdy nie zaznam miłości, one już jej nie zaznają – być może niczym się nie różnimy, a im po prostu przynosi pociechę wzbranianie mi tego, czego mogą wzbronić.
Wieczorem, przed zaśnięciem, często myślałam o tamtym młodym strażniku. Posługiwałam się niewieloma elementami, których mogłam się domyślić: w innym życiu podszedłby i usiadł koło mnie, zaprosiłby do tańca, powiedziałby, jak się nazywa, ja też mogłabym mu to powiedzieć, bo miałabym imię, porozmawialibyśmy i gdybyśmy się sobie spodobali, poszlibyśmy na spacer, trzymając się za ręce. Być może uznałabym, że jest nudny – jako jedyny z sześciu naszych strażników nie był stary i pokrzywiony i możliwe, że patrzyłam na niego tak łaskawym okiem, ponieważ nie znałam nigdy żadnego innego młodego człowieka. Usiłowałam sobie wyobrazić naszą rozmowę w czasach, których nie znałam: „Czy jutro będzie ładna pogoda? Czy widział pan kocięta, które się urodziły u sąsiadki? Podobno pańska ciocia wybiera się w podróż” – tyle że nigdy w życiu nie widziałam kociąt i nie miałam pojęcia, co to jest ładna pogoda, więc moje marzenia na tym się urywały. Zaczynałam wtedy myśleć o pocałunkach, wyobrażałam sobie możliwie najdokładniej usta strażnika, dość szerokie, z wyraźnie zarysowanymi, lekko wypukłymi wargami – nie podobały mi się zbyt mięsiste usta, jakie miały niektóre kobiety. Widziałam w myślach, jak jego wargi zbliżają się do moich – z pewnością należało wiedzieć na ten temat więcej, bo nic szczególnego się we mnie nie działo.
Z wyjątkiem pewnego wieczoru. Zamiast zasnąć z nudów podczas prób wyobrażenia sobie pocałunku, do którego nigdy nie dojdzie, przypomniałam sobie, że kobiety rozmawiały kiedyś o przesłuchaniach i zastanawiały się, dlaczego nigdy ich nie było. Na podstawie strzępów, które wychwyciłam, wyobraziłam sobie, że wzywają jedną z kobiet, że ją zabierają, przerażoną i krzyczącą. Czasem nie wracała, innym razem rano wrzucano ją z powrotem między nas, poparzoną, poranioną, jęczącą, i nie zawsze wychodziła z tego żywa. Pomyślałam: „Ach, gdyby były przesłuchania! Przyszedłby po mnie, wyszłabym z sali, w której mieszkam od zawsze, poprowadziłby mnie w głąb nieznanych korytarzy, coś by się wydarzyło!”.
Mój umysł działał z niewiarygodną szybkością: chłopak, który tak stanowczo mnie przed sobą popychał, sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego swoim zadaniem, ale tuż za rogiem, kiedyśmy się znaleźli poza zasięgiem wzroku, stanął, odwrócił się do mnie, uśmiechnął i powiedział: „Nic się nie bój”, a potem mnie objął. W tym momencie przeniknęło mnie coś olbrzymiego, uniesienie tak ogromne, że sięgnęło daleko poza mnie, w ciele wybuchło niesamowite światło, straciłam oddech – i zaraz go odzyskałam, bo trwało to rozpaczliwie krótko.
Po tym zdarzeniu moja dusza się odmieniła. Nie zależało mi już na tym, by kobiety wyjawiły mi swoją tajemnicę, bo miałam własną. Wywołanie uniesienia okazało się trudne, musiałam sobie opowiadać coraz dłuższe, coraz bardziej skomplikowane historie i ku mojemu najwyższemu ubolewaniu nigdy nie udawało mi się go zaznać dwa razy z rzędu, mimo że chciałam, by trwało to godzinami, by fala unosiła mnie nieustannie, kołysała cudownie przez całą dobę, pieściła niczym wietrzyk, który całymi dniami lekko porusza trawy porastające równinę – co ujrzałam dopiero o wiele później.
Odtąd bez reszty oddałam się wywoływaniu uniesienia. Trzeba było wymyślać nadzwyczajne sytuacje, wyobrażać sobie, że jesteśmy sami albo przynajmniej stoimy twarzą w twarz, oddzieleni od innych, i że po długich udrękach spotyka mnie cudowna niespodzianka: czuję, jak strażnik bierze mnie w objęcia. Coraz bardziej rozwijałam wyobraźnię. Musiałam się mocno przykładać, by ją ćwiczyć, ponieważ nie mogłam wykorzystywać powtórnie tej samej opowieści, konieczne było zaskoczenie. Przekonałam się o tym, kiedy kilkakrotnie usiłowałam sobie wyobrazić rozkoszny gest, który wcześniej wywołał falę uniesienia, i nic nie wskórałam. Sprawa była bardzo trudna, ponieważ musiałam być jednocześnie autorką opowieści, narratorką i słuchaczką, którą należało wprawić w zadziwienie. Zdumiewam się dziś, że umiałam przezwyciężyć tyle przeszkód! Mój umysł musiał działać z taką szybkością, żebym nie zdążyła się dowiedzieć, co zaraz nastąpi, i żeby mnie zaskoczył niespodziewany zwrot akcji! Kiedy przyszedł mi do głowy pomysł z przesłuchaniem, po raz pierwszy w życiu zaczęłam sobie opowiadać historię, nigdy wcześniej tego nie robiłam, nie wiedziałam nawet, że coś takiego jest możliwe. Opowieść całkowicie mnie pochłonęła, byłam zachwycona zarówno zupełnie dla mnie nowym zajęciem, jak i samą fabułą. Potem bardzo szybko nabrałam wielkiej wprawy, opanowałam technikę opowiadania, potrafiłam wyczuć, czy historia nie zaczyna się źle, czy nie zapędza się w ślepą uliczkę, a nawet podjąć na nowo wydarzenia od wcześniejszego punktu, by odpowiednio nagiąć ich przebieg. Doszło nawet do tego, że tworzyłam postacie, które stale się pojawiały, z opowieści na opowieść nabierały nowych cech i coraz lepiej je poznawałam. Byłam z nich bardzo zadowolona i dopiero w ostatnich czasach, kiedy zaczęłam czytać książki, przekonałam się, że były dość schematyczne.
Trzeba było układać coraz bardziej skomplikowane historie – sądzę, że coś we mnie wiedziało, czego się po nich spodziewam, i sprzeciwiało się temu, musiałam sama siebie zaskakiwać. Niekiedy opowiadałam przez wiele godzin, by zmylić moją wewnętrzną publiczność, która zapominała, że powinna mieć się na baczności, dawała się wciągnąć historii, cieszyło ją słuchanie, świetnie się bawiła i traciła czujność. Wówczas następowała cudowna chwila – spojrzenie chłopca, jego dłoń na moim ramieniu i uniesienie ogarniające całe moje jestestwo. Później mogłam już zasnąć. Być może przerywanie opowieści sprawiało zawód mojemu wewnętrznemu słuchaczowi, który wolał historię od uniesienia i dlatego stale je opóźniał, a nawet chętnie całkiem by mnie go pozbawił, by przedłużyć własną przyjemność. Zdarzało mi się w trakcie opowieści przemawiać mu do rozsądku: jestem zmęczona, chce mi się spać, pozwól mi na uniesienie, jutro będę opowiadała dalej. Nic jednak nie pomagało, nie dawał się oszukać.
Kobiety spostrzegły, że się zmieniłam. Przez pewien czas przyglądały mi się uważnie, widziały, że stale siedzę z podkulonymi nogami, z brodą opartą na złożonych rękach, i przypuszczam, że miałam wtedy nieobecne spojrzenie. Nic nie zauważałam, bo zupełnie przestałam się nimi interesować, i zdziwiłam się, kiedy Annabelle pewnego razu podeszła do mnie i zagadnęła:
– Co robisz?
– Myślę – odrzekłam.
Wprawiło ją to w zakłopotanie. Postała przy mnie jeszcze w oczekiwaniu, że powiem coś więcej, po czym poszła powtórzyć moją odpowiedź pozostałym kobietom. Chwilę porozmawiały i Annabelle wróciła.
– O czym?
Gniew obudził się we mnie na nowo.
– Kiedy was pytałam, co się robi podczas miłości, nie chciałyście mi odpowiedzieć, a teraz miałabym wam mówić, co robię w głowie? Zachowajcie swoje tajemnice, jak was to tak bawi, ale nie liczcie na to, że wam opowiem swoje.
Annabelle zmarszczyła brwi i odeszła do tamtych. Tym razem dyskusja trwała dłużej. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby tyle czasu prowadziły poważną rozmowę, zazwyczaj po dziesięciu minutach parskały śmiechem. Wyglądało na to, że zasiałam w ich umysłach coś nowego. Potem wstała i podeszła do mnie inna kobieta – Dorothée, najstarsza i najbardziej szanowana, o której nawet ja nie myślałam z nienawiścią. Usiadła i zaczęła mi się uważnie przyglądać. Bardzo mi to przeszkadzało, bo przerwała mi bardzo długą opowieść w niezwykle obiecującym momencie: miałam być zamknięta w pojedynczej celi, usłyszałam, jak mówiono coś na temat zmiany warty, i mogłam mieć nadzieję, że nocną straż obejmie młodzieniec. Jak miałam ciągnąć dalej historię przy tej starej kobiecie, która przypatrywała mi się w milczeniu? Co najwyżej mogłam się starać, by sytuacja nie umknęła mi z pola widzenia: byłam sama, przerażona, bez tchu, z korytarza dobiegały mnie głosy i szczęk broni, nie wiedziałam, co się dzieje, i w atmosferze pośpiechu i poruszenia czułam lęk. Usiłowałam w myślach utrzymać tę scenę w zawieszeniu, kiedy tak patrzyłam na patrzącą na mnie Dorothée, i mówiłam sobie w duchu, że jeśli zaraz nie nastąpi uniesienie, będę zmuszona nadać tej sytuacji jakiś sens, a na czym, u diaska, miałaby polegać niespodzianka, co mogłoby dotrzeć do naszego niezmiennego świata – świata, w którym żyją kobiety zamknięte od tylu lat, że straciły rachubę czasu?
– Podobno masz tajemnice – odezwała się wreszcie Dorothée.
Nie odpowiedziałam, bo w istocie nie było to pytanie. Widziałam, że milczeniem i uporczywym wzrokiem chce mnie wytrącić z równowagi. Dawniej, zanim znalazłam swój wewnętrzny świat, który mi dostarczał rozrywki, kiedy byłam jeszcze ciekawska i posłuszna, byłaby mnie z pewnością onieśmieliła, zaczęłabym się zastanawiać, czym zawiniłam, że mnie wypytują, i obawiałabym się kary. Teraz jednak wiedziałam, że jestem poza ich zasięgiem: jedyną karą było zawsze polecenie, żebym odeszła na bok, wykluczenie z błahych rozmów o niczym, stale przeskakujących z tematu na temat, i tego było mi właśnie trzeba, żebym mogła dalej w spokoju dążyć do swojego tajemnego celu.
Ponieważ nie zareagowałam, Dorothée zmarszczyła brwi.
– Zadałam ci pytanie. Grzeczność wymaga, żebyś mi odpowiedziała.
– Nie muszę nic odpowiadać. Powiedziano ci, że mam tajemnice. Ty mi powiedziałaś, że ci to powiedziano. Doskonale. I co dalej?
– Chcę je poznać.
Roześmiałam się, co najbardziej zaskoczyło mnie samą. Przywykłam do tego, by szanować wolę kobiet, zwłaszcza najstarszej, której powierzono przywództwo, teraz jednak wszystko się zmieniło, bo znikły podstawy tego przywództwa. Nagle odkryłam, że stare kobiety nie mają żadnej władzy. Wszystkie byłyśmy tak samo zamknięte z nieznanego nam powodu, pilnowali nas strażnicy, którzy czy to z pogardy, czy na rozkaz z góry nigdy się nie odzywali do żadnej z nas. Nigdy nie wchodzili do klatki. Było ich zawsze trzech z wyjątkiem momentu zmiany warty, kiedy widziałyśmy sześciu naraz, i nie rozmawiali między sobą. W porze posiłku otwierało się skrzydło wielkich podwójnych drzwi, jeden z mężczyzn wprowadzał wózek w wąską przestrzeń między ścianą a klatką, drugi otwierał drzwiczki w kracie i podawał produkty. Nigdy nie odpowiadali na pytania i od bardzo dawna nikt ich o nic nie pytał. Stare kobiety były tak samo bezsilne jak młode. Przywłaszczyły sobie jakąś wyimaginowaną władzę, władzę nad niczym, opartą na milczącej umowie, ustanawiającej hierarchię pozbawioną znaczenia, bo nie istniał żaden przywilej, który przywódczynie mogłyby przyznawać lub odbierać. W rzeczywistości byłyśmy sobie całkowicie równe.
Przez kilka sekund trwałam nieruchomo, wbijając wzrok w Dorothée, i nagle uświadomiłam sobie wyraźnie wszystkie te znane mi od dawna oczywistości, które teraz stały się zapierającymi dech objawieniami. Dotarło do mnie to, co powiedziała.
– Chcesz je poznać. Ale nie możesz w tej sprawie zrobić nic ponad to, że mnie poinformujesz o swoim życzeniu.
Z ciekawością przyglądałam się jej reakcji na moje słowa: najpierw, kiedy zobaczyła, że zaczynam odpowiadać, przybrała zadowoloną minę, musiała pomyśleć, że wymogła na mnie posłuszeństwo. Potem, kiedy mnie wysłuchała, dotarł do niej sens wypowiedzi, ale było to zbyt zaskakujące, uznała więc, że nie zrozumiała.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Sama pomyśl – odparłam. – Dokładnie to, co powiedziałam.
– Nic nie powiedziałaś!
– Powiedziałam, że nic nie powiem na temat moich tajemnic. Powiedziałaś, że chcesz je poznać, niczego nowego się nie dowiedziałam, już to wiem. Myślisz, że jak tylko powiesz, że chcesz je poznać, to zaraz muszę ci wszystko powiedzieć.
Tak właśnie uważała.
– Dokładnie tak powinno być – stwierdziła.
– Dlaczego?
To ją zbiło z tropu. Widziałam, że się nie zastanawia nad moim pytaniem, zanadto jest zdziwiona, że można je było zadać. Była spadkobierczynią tradycji, do której nie należałam: kiedy starsza domaga się od młodszej odpowiedzi, młodsza odpowiada. Nigdy wcześniej nie podawała tego w wątpliwość, ja jednak dorastałam w piwnicy i nie miałam powodu, by się tej zasadzie podporządkowywać. Po dłuższej chwili spytała:
– Jak to dlaczego?
– Dlaczego miałabym ci odpowiadać? Dlaczego uważasz, że to oczywiste?
W jej oczach pojawiła się niepewność. Usiłowała się zastanowić nad tym, co usłyszała, ale nie przywykła do tego, sprawiała wrażenie oszołomionej i uczepiła się pierwszej myśli, jaka jej przyszła do głowy.
– Jesteś bezczelna – rzekła z poczuciem ulgi, że odkryła znaczenie niezrozumiałych słów, które przed chwilą wypowiedziałam. Była pewna, że wystarczy wrócić do zwykłych zachowań, zasad, utartych formuł.
– Jesteś głupia – odparłam, upojona nowo odkrytymi prawdami – a ta rozmowa jest bez sensu. Myślisz, że masz jakąś władzę, a jesteś taka sama jak wszystkie pozostałe, zależna od porcji jedzenia, którą dostajesz z rąk naszych wrogów, i nie masz mnie jak ukarać, jeśli się przeciw tobie zbuntuję. Tamci nie dopuszczają żadnej innej władzy oprócz swojej własnej, nie możesz ani mnie zbić, ani niczego mi odebrać. Dlaczego miałabym się ciebie słuchać?