“Cud” Dariusza Bitnera to urocza historia o chłopcu niechcącym czytać, która zmienia się w nieskrępowaną opowieść o wyobraźni i jej cudownych tworach.
„Czytanie jest koniecznością!”, krzyczy narrator w ostatnim rozdziale. Kim jest narrator? Trudno powiedzieć.
Ale z pewnością powieścią „Cud” Dariusz Bitner po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z lepszych stylistów literackich w Polsce, co zostało zauważone przy jego poprzedniej książce przez jurorów Nagrody Literackiej Gdynia.
Wszystko zaczyna się od uroczej historii o chłopcu niechcącym czytać, choć wszyscy w jego otoczeniu to robili, a przeistacza się w nieskrępowaną opowieść o wyobraźni i jej cudownych tworach, które mogą przyjmować postać dziecięcych marzeń lub szalonych i niebezpiecznych objawień.
Autor nie daje nam złudzeń – jesteśmy uwięzieni w codzienności, przykuci do „tu i teraz”, ale warto zaufać jego książce, by znów w pełni przeżyć, tak zwany, cud literatury.
Cud
Państwowy Instytut Wydawniczy PIW
Premiera: 6 marca 2024
W mojej rodzinie wszyscy czytali. Jak sięgam pamięcią, w naszej rodzinie czytali wszyscy. Mieszkaliśmy w dwóch pokojach, jednym trochę większym, drugim trochę mniejszym – dziadkowie, ich trzech synów, moi rodzice, ja, mój brat i siostra. Była jeszcze prababcia, ale tej prawie nie pamiętam… Wszyscy więc czytali.
Dziadek czytał napisy na etykietkach, opakowaniach, na wszystkim, co babcia przyniosła ze sklepu; czytał powoli, z namaszczeniem, poczynając od największych liter, nazwy produktu, przez mniejsze, opisujące nazwę fabryki, która wyprodukowała kisiel albo makaron dwujajeczny, i na koniec te zupełnie malutkie; każdą tajemniczą, nic nikomu niemówiącą literkę dziadek odczytywał starannie, po czym odkładał przeczytane dzieło i sięgał po następne. Dopóki nie odczytał wszystkiego, co pojawiło się w domu. Wtedy jakby budził się ze snu, spoglądał na wszystkich – i tak nikt go przecież nie słuchał – i oświadczał, że musi przeczytać „szematy”. Bardzo dużo czasu minęło, nim zrozumiałem, że mówił wtedy o schematach, dokumentacji technicznej mebli, stołów, krzeseł i wszystkiego, co tylko dało się zrobić z drewna w spółdzielni produkcyjnej, gdzie piastował (też lubił używać tego słowa) funkcję majstra. Nie wiem do dziś, skąd wzięła się ta specyficzna wymowa; może było to wymogiem ścisłego, precyzyjnego umysłu dziadka, który wszak nie rozstawał się z suwmiarką, noszoną w miejscu, gdzie elegancki dandys wkłada zaprasowaną chusteczkę; wyobrażam sobie, że mówił tak, aby dodać powagi wykonywanej przez siebie pracy i z należytą czcią przeczytać zbitkę liter „sch”, co jak powszechnie wiadomo – zwłaszcza ludziom, którzy doświadczyli wojennej pożogi i osłuchali się z niemiecką wymową nazwisk: Schmidt, Schulze czy innych – czyta się jako „sz”. A może była to po prostu jakaś środowiskowa, jakaś regionalna, jakaś z przedwojennej kindersztuby wyniesiona oczywistość, dla której nie było alternatywy. Faktem jest, że przez całe życie nadziewałem się potem na przeróżne indywidua, zazwyczaj daleko posunięte w latach, które ni stąd, ni zowąd wyjeżdżały ze słowem „szemat”, gdy mowa była o jakimś rysunku technicznym.
Na swój sposób podziwiałem to czytanie, bo dziadek wyglądał, pochylony tak nad rozwiniętymi z rulonu płachtami szematów, trochę jak czarnoksiężnik, jak wtajemniczony w nieznaną maluczkim wiedzę kapłan spółdzielni Dębowy Świt czy jakoś tam. Tych rulonów miał zawsze aż nadto. Często wpatrywał się w jeden długimi minutami, godzinę nawet, by potem rozwinąć inny na parę sekund, zrolować i zrzucić na podłogę, i znów się wpatrywać w tamten, ważniejszy. Wszystkie były szaroniebieskie, wymięte i wyblakłe. Dziadek czasem sięgał po lupę i wodził nią po szemacie, jak poszukiwacz skarbów po mapie, według której można trafić prosto do wyspy skarbów. Całe to misterium kończyło się zawsze interwencją babci, która koniecznie musiała położyć coś na stół, zarzucony rozwiniętymi, zwiniętymi lub na wpół rozwiniętymi, a na wpół nierozwiniętymi niebieskimi rulonami (gdy potem dowiedziałem się o zwojach papirusów starożytnego Egiptu – dziadek, dawno już wtedy rychtował stoły, szafy i zydle dla Pana Boga – od razu zobaczyłem go „zaczytanego” w „papirusowych szematach”).
Kto wie, czy nie to było prawdziwym początkiem moich problemów, nie wiem, nie wiem, ale kto wie, czy nie to właśnie zaważyło na całym moim życiu, że dziadek czytał, a ja widziałem kreski, malutkie obrazki – tam rysunek śrubki, tu rysunek kawałka mebla – a nie widziałem liter. Tam gdzieś one były, i litery, i cyfry, jasne, że być musiały, ale dziadek nie czytał takich szczegółów, widziałem to aż nazbyt dokładnie – on czytał całość: patrzył na wszystko z wysoka, z lotu ptaka, z perspektywy uwolnionej z okowów ciała-duszy, z pozycji Boga… patrzył i wszystko widział. Wpatrywał się i rozumiał. Czasem kręcił głową, sięgał do innych płacht, ale tak naprawdę – panował nad wszystkim. Czytał i rządził. Majster, to była przykrywka – on kierował całym światem. Bez liter, wystarczało, że umiał czytać szematy. Wielki kapłan. I tylko przed babcią musiał udawać potulnego – szast-prast, zwijał wszystko na jedną kupkę, którą potem (gdy babcia wjeżdżała na stół z piramidą kromek chleba i kubkami z herbatą) w magiczny sposób chował w teczce, tej, z którą nie rozstawał się nigdy. Dziadek miał w teczce szematy świata całego i – wtedy tak myślałem, a dziś wiem, że to prawda – tylko on umiał je czytać. Więc czytał.
Babcia czytała kalendarze. Przez cały rok, po jednej kartce. Kalendarz wisiał w kuchni, włożony w szparę w tekturowym szablonie, przybitym gwoździem do ściany. Kalendarze zmieniały się co rok, a szablon wisiał jeden, jak pamiętam, jeden i ten sam. Na rogach wyszmudrany, wygięty jakoś tak konwulsyjnie, jakby ściana go parzyła, no a zdjęcie, czy malunek na nim, było wyblakłe, zszarzałe i nie widomo do czego podobne. Takie jakieś ogólne, niepodobne do niczego, dla mnie będące jedynie wyobrażeniem obojętnego wobec Bożego świata tekturowego uchwytu do zmieniającego się co roku kalendarza.
Babcia budziła się pierwsza, bo jako czytelniczka kalendarza stała na straży porządku całego domu. Czemu innemu, jak nie porządkowaniu świata służy kalendarz? Szykowała śniadanie dla dziadka, robiła kanapki zawijane w szare papierowe torebki bez napisów, które dziadek miał obowiązek przynosić z powrotem, dopóki plamy tłuszczu albo ogólna wymiętość nie zdyskwalifikowały torebki ostatecznie. Ale o tym decydowała babcia.
Czekały na nią rozliczne obowiązki wynikające z kapłańskiego stanu dbania o ład, tak że dopiero wczesnym popołudniem, kiedy znajdywała czas, by przysiąść, wypić w spokoju herbatę – sięgała w stronę kalendarza, na którym wciąż wisiała wczorajsza data. Zrywała ją bardzo starannie, bo takich kartek było przecież trzysta sześćdziesiąt pięć (no, wiadomo, czasem sześć) i byle jak oderwana kartka uniemożliwiłaby potem dobre oderwanie następnej, tamta kolejnej i tak ani by się babcia opamiętała, a w kalendarzu na ścianie zrobiłby się bałagan, wisiałoby sobie takie niechlujstwo i urągało babci i jej zasadom. W rezultacie taki wynikający z niechlujstwa nawis źle poodrywanych kartek mógłby po jakimś czasie nawet zablokować oderwanie kolejnej daty, i co wtedy? – zatrzymałby się czas? Świat zamarłby w bezruchu? Babcia przestałaby czytać?
A tak, podglądałem ją nieraz, jak odrywa wczorajszą datę, z taką elegancją, jakby odkrywała małą kołderkę, pod którą dzień aktualny jeszcze śpi, jeszcze tak naprawdę nie istnieje. Stawał się dopiero, gdy babcia odczytywała półgłosem datę i dzień. Roku nie podawała, byłoby to z jej strony zbyt daleko idącą nadgorliwością. Odczytywała jednak, kto tego dnia obchodzi imieniny. Po czym siadała z zerwaną kartką dnia wczorajszego, zwiędłą już, nieaktualną, i patrzyła na nią, na wczorajszą datę, jak kochająca matka mogłaby patrzeć na śpiące dziecko. Popijała herbatę, tak wpatrując się i chociaż nie mogę tego wiedzieć – głowę bym dał, że wspomina wszystko, co wydarzyło się wczoraj. Następnie kartka wędrowała na stół w dużym pokoju i leżała tam aż do wieczora, do kolacji. Wtedy to dopiero (gdy głowa już była wolna i wszystkie obowiązki dnia codziennego spełnione) babcia odwracała zerwaną kartkę datą do spodu, a tam, z drugiej strony, zawsze było coś do przeczytania. Raz był to przepis na potrawę (czasem babcia dała się zainspirować, ale rzadko, rzadko, lepiej wiedziała, co i jak zrobić, by smakowało), kiedy indziej życiorys ważnego działacza politycznego (jeśli akurat były to jego imieniny albo urodziny – babcia odczytywała wszystko półgłosem, dla siebie, nie dla reszty rodziny, i zazwyczaj krzywiła się z tajemniczą intencją na koniec, nic więcej nie mówiąc), jeszcze innym razem trafiał się jeden albo dwa humory (te babcia czytała głośniej, żeby dziadek usłyszał, ale jakoś nie wybuchali nigdy śmiechem, czasem tylko tak sobie, jakby z uprzejmości dla kalendarza okazali radość, „dobre, dobre” – mówił wtedy dziadek, a babcia, trochę mu nie dowierzając, czytała humor jeszcze raz i w końcu zazwyczaj wzruszała ramionami). Najbardziej ożywiały ją teksty zaczynające się od słów: czy wiesz, że… To były zawsze jakieś tajemnice świata, nieraz całkiem zaskakujące. Dziadek uczestniczył w poznawaniu tych tajemnic z równą babci pasją, a ona czytała to całkiem na głos, tak by przy okazji ktoś, kto siedział jeszcze w pokoju, mógł zdobyć trochę wiedzy. Były poza tym porady, były przysłowia ludowe, była cała skarbnica wiedzy – dawkowanej systematycznie każdego wieczora. Potem kartka lądowała w kuble na śmieci.
Najstarszy wuj czytał – zostało mu to po dziadku, jego ojcu – etykiety, ale tylko wódek. Nie było wtedy takiego wyboru, takiej rozmaitości jak dziś, ale wujowi to w niczym nie przeszkadzało. Myślę, że i tak pił zawsze jedną i tę samą wódkę. Nalał kieliszek, popatrzył w niego od góry, potem podniósł z pietyzmem, jak hostię, chwilę wpatrywał się w przejrzystość rzeczy zamkniętej i wyodrębnionej z reszty świata grubym szkłem, po czym wlewał tę przejrzystość w siebie, w usta wystawione do góry, wyciągnięte w komin, przygotowane do tej jednej jedynej czynności. Amen. Wypuszczał powietrze ze świstem i mówił: ale dobra, pali. I chociaż wiedział, co pije, brał flaszkę w lewą rękę, odsuwał od siebie gestem hamletowskim, i czytał w głos, doniośle: wódka czysta… czy tam: stołowa (nie pamiętam przecież), czytał, jakby oznajmiając światu – i tyle. Nie wdawał się w jakieś nieistotne szczegóły zamieszczone na etykiecie drobniejszym drukiem. I czytał jedną flaszkę tylko raz.
Z czasem rozczytał się jednak, rozczytał jak diabli, i ciocia cierpiała z tego powodu, zaklinając go na wszystkie świętości, by nie czytał tyle. Ale on nie słuchał, znajdował w tej swojej pasji jedyną pociechę. Czytanie okazało się nałogiem. Dziś myślę, że to może dlatego kobiety nie lubią, gdy ich mężowie czytają, gdy czytają cokolwiek, niekoniecznie butelki. Cokolwiek…
Drugi wujek czytał inaczej. Grał po dancingach na perkusji i długie wieczory zawsze miał zajęte czytaniem nut. Być może czytał je piąte przez dziesiąte, być może w ogóle nie umiał ich odczytać, bo robił to w milczeniu, ze zmarszczonym czołem, z jakąś nieokreśloną melancholią w oczach. Nigdy nie wydał z siebie żadnego dźwięku, ale ruszał ciałem. Czasem całym, czasem nogą, kiedy indziej ręką lub głową. Zawsze tylko przez chwilę w trakcie czytania – ruszał, ruszał, ruszał czymś i… przestawał, zamierał, nie przestając dalej czytać albo tylko wpatrywać się w tajemnicze zapisy na pięciolinii.
Najmłodszy wujek, starszy ode mnie raptem jakieś sześć lat, nauczył się czytać tabele sportowe. Ślęczał nad nimi długie godziny, coś wypisywał ołówkiem kopiowym na marginesach gazet, trzymał taką tabelę w garści, gdy oglądał mecz albo słuchał wiadomości sportowych w radiu, ekscytował się czymś, złościł albo trwał w okrutnej obojętności całe dni, tygodnie i miesiące, bez końca czytając te tabele. Ale nigdy nikomu nie powiedział, co z nich wyczytał. I często był smutny.
Moja matka czytała oczy ojca, zanim jeszcze poczuła, że wypił cokolwiek, wracając z wachty. Poza tym czytała jego myśli: gdy coś mówił albo gdy milczał; gdy spał – czytała sny, chociaż oczy miał zamknięte. Wtedy wyjątkowo czytała mu z twarzy. I o dziwo – ojciec nigdy nie zakwestionował tej jej umiejętności. Przyznawał się do wszystkiego, co matka przeczytała. Ale też przyznać trzeba, że czytała uważnie i bardzo dokładnie. Po wielu latach, gdy ojciec zrozumiał, że kiedy jest pijany, to sam jej właściwie podpowiada, co ma czytać, a ona dociera do wszystkich, najbardziej nawet skrytych jego tajemnic, nauczył się w stanie nietrzeźwości chować w sobie i nie pozwalać czytać… a przynajmniej nie ułatwiać jej tego. Nic nie mówił, kulił się i szybko szedł spać. A kiedy umarł – matka nie miała już co czytać, zaczęła więc studiować nagrobek; chodziła na cmentarz codziennie, po jakimś czasie trochę rzadziej, gdy już zdrowie nie dopisywało – tylko od czasu do czasu… ale zawsze czytała na dzień dobry wszystko, co kamieniarz (na jej skądinąd żądanie) wypisał na kamieniu. Dawało jej to ulgę, a z czasem chyba i przyjemność. Być może doszła nawet do przekonania, że gdyby tylko mogła przeniknąć ziemię, odczytałaby wszystko nawet przez jego zamknięte powieki. Zresztą – nie dałbym głowy, czy z czasem rzeczywiście nie nauczyła się przenikać spojrzeniem kamiennej płyty, by patrzeć w jego oczy i czytać, co tam się z nim dzieje. Może dlatego z taką pasją bezustannie czyściła ten kamień, by był jak najbardziej przeźroczysty.
Ojciec czytał mapy. Rozwijał białe, połyskujące obcym światłem rulony z mapami mórz i oceanów. Nigdy nie umiałem oprzeć się wrażeniu, że to wszystko bujda. Że on tak trochę próbuje naśladować dziadka, a nawet być od niego lepszy, bo te rulony na pierwszy rzut oka mogły od biedy przypominać „szematy”. Ale były jakieś takie czyste, obce, jakby fałszywe, no i nie było na nich nic, tylko kratka, bo przecież na morzach nie ma ani gór, ani rzek, ani miast czy dróg – wszystko to było poza mapą morza, więc co mogło na takiej mapie być? – woda. I jak niby ojciec tę wodę czytał?… Podczas gdy z „szematów” można było odczytać wszystko – szafy, stoły, etażerki, łóżka, komody, półki, blaty – i tak bez końca. Dziadek wciąż przynosił nowe i czytał je, wciąż nowe, więc potrzebujące odczytania; a ojciec miał dwie mapy, może trzy, wciąż te same, każda pusta, chociaż (przyznać trzeba) każda pusta na swój sposób, każda inaczej, i tak bez końca czytał je, pomagając sobie kątomierzem, cyrklem i pożółkłą tekturą, na której drobnym maczkiem spisano niewiarygodną ilość liczb. To były kody – jak mówił ojciec – czy też może klucze albo szyfry… co (przyznać muszę) robiło wrażenie. Jednak nie umiałem pozbyć się podejrzenia, że ojciec albo udaje, że czyta, albo tylko dlatego czyta, że mapy mórz i oceanów są proste (a całe te kody tylko pozorowały tajemnicę).
Moje zdanie na ten temat trochę się zmieniło, gdy z jakiegoś zapomnianego dziś powodu miałem raz jeden okazję wypłynąć z ojcem w krótki (próbny jakiś chyba) rejs. Większość czasu spędziłem wtedy na mostku, gdzie ojciec czytał mapy, dysząc ze swadą wilka morskiego, rysował na nich ołówkiem – nie wiem po co – kreski, obliczał coś na jakimś tajemniczym urządzeniu, jakby linijce, z której wysuwała się inna, cieniutka linijeczka (aha, więc też czytał linijki), a tym co mnie już naprawdę urzekło, było pewne tajemnicze urządzenie, jakby ołtarz, podobny do ulicznej żeliwnej pompy, tyle że z okienkiem, z okrągłym okiem telewizora – dowiedziałem się wtedy, że jest to radar; i ojciec umiał go czytać! A nikt w domu o tym nie wiedział, tylko ja. I dochowałem tej tajemnicy, nigdy nie powiedziałem, że te mapy i kody to tylko tak dla zmyłki, bo naprawdę ojciec wypływał w morze i tam czytał radar.
Mój starszy brat czytał słupy. Znał je wszystkie w najbliższej okolicy. Potem zwierzył mi się, że odszukał wszystkie słupy w całym mieście, ale okazało się, że na każdym jest to samo; i w rezultacie ograniczył się do czytania jednego tylko słupa, najbliższego, tuż za rogiem, usytuowanego na skraju chodnika, na zakręcie. To były takie betonowe kręgi ustawione w wysoki walec, zakończony okrągłym daszkiem, szpiczastą czapeczką. Każdego dnia pojawiały się na nim nowe plakaty, już to kolorowe, z jakimś zdjęciem lub malunkiem, już skromne w swej wymowie białe płachty pokryte czarnymi napisami. Z oczywistych dla mnie powodów zainteresowania brata skupiały się na obrazkach i różnych graficznych fantasmagoriach, z których wyłuskiwał litery, słowa i dziwne treści. Dzięki temu każdego wieczora dowiadywaliśmy się, jaki nowy film puszczają w kinie, co za niebywałe rzeczy wyprawiają się w teatrze, poznawaliśmy nowe hasła propagandowe, nowe – nieraz przedziwne w treści – informacje, jakimi różne instytucje lub organa władzy uznawały za istotne podzielić się z narodem. To przypomniano niespodziewanie, że w marcu kobiety mają swoje święto, to postraszono, że wódka jest wrogiem, to znów pochwalono się, że jesteśmy krajem żyznym i szczęśliwym albo też namawiano, by koniecznie udać się gdzieś samolotem, bo jest bliżej, jeśli tym się udamy, a dalej, jak czym innym. Wiedzieliśmy dzięki słupom, co ważnego w kulturze narodowej dzieje się w stolicy – że koncerty, wystawy obrazów, jakieś niepojęte widowiska cyrkowe lub inne, coś wchodziło na deski teatru, coś stawało się ważnym wydarzeniem, kolorowe tajemne światy, smok, król, piękna kobieta, bukiety barw i kształtów, nic nam niemówiące formy, jakieś prawdziwe szaleństwa, okraszone fantasmagorią graficzną, którą brat też nam opowiadał, aż czasem nie chciało mu się wierzyć; niektóre z tych ekscytujących zdarzeń miały być też i w naszym mieście – w takich razach na plakacie dopisane było odręcznie, dużymi bazgrołami, kiedy, gdzie i o której godzinie to się stanie. Tak więc nieobce mi były nazwiska amerykańskich czy radzieckich aktorów, nazwy upojnych krain zamorskich, gdzie by można pojechać z Orbisem (gdyby się tylko chciało), nazwy wiodących naówczas instytucji handlowych i przemysłowych, plany i intencje partii, o której się zawsze i wszędzie mówiło: Partia; wiedziałem, że wróg czyha, że Moda Polska jest najlepsza na świecie, że faszyści jednak nas zabiją, że jest jazz, że nasze kosmetyki są najlepsze, a Nowa Huta to zwycięstwo materii nad duchem, co jednak najdziwniejsze – najczęściej dowiadywałem się, że jest cyrk, że są zwierzęta, nieraz bardzo dziwne, że jest mnóstwo śmiesznych facecików, których w końcu brat zdemaskował jako clownów, że gdzieś, może daleko, a może tuż obok, dzieją się rzeczy fascynujące, śmieszne, dziwne albo straszne jakoś tam… bo po prawdzie brat czytał te słupy, ale najbardziej czytał na nich obrazki. Te siermiężne czarno-białe ogłoszenia też oczywiście czytał, ale tylko największe litery: uwaga, obwieszczenie i temu podobne. Zgadzałem się z nim, że to mało istotne, bo nic z tych słów nie było zrozumiałe, poza: uwaga… ale my przecież uważaliśmy na każdym kroku, to już nam starsi bez końca przypominali: uważaj, uważaj… tak bez końca.
Te słupy z czasem zaczęły znikać, niezauważalnie pojawiało się na nich coraz mniej plakatów, a brat był konsekwentny. Czytał tylko słupy, a w zasadzie jeden słup. Żadne plakaty na płocie (a po dziesięcioleciach jakieś tam, za przeproszeniem, billboardy jebane – tak mówił – billboardy jebane) nie interesowały go. Pozostał wierny słupom i w końcu nie miał co czytać.
Starsza siostra czytała szklane kule. Zaczęło się od tego, że nie wiedziała, co ma w swoim życiu czytać właściwie. Wymyśliła sobie, że wuj nauczy ją czytania nut. Przyniosła skądś jakieś, zupełnie niepodobne do tych, które czytał wuj (on miał nuty na małych kartkach, bardziej szerszych niż wyższych, jak by się uparł, mógłby je zwinąć w rulonik, podczas gdy ona przyniosła wielkie płachty, zdecydowanie wyższych niż szerszych, chociaż szerszych od szerokości nut wuja; jedynym podobieństwem było to, że też zapisane były na pięcioliniach). Ale wuj stwierdził, że to jakieś inne, nieznane mu zupełnie nuty, bo on tylko do perkusji umiał czytać. A do czego ci one? – zapytał wprost. Do klawików, do dęciaków, czy czego? I siostra nie wiedziała. Spróbowała więc czytania map i poszła do ojca z całym stosem kolorowych, zielono-brązowych, na pierwszy rzut oka naprawdę bardzo ciekawych map – i ojciec tylko się zdenerwował. Powiedział do niej, że jest małą, przemądrzałą smarkulą, i kazał iść czytać laleczki. Więc wtedy ona się zdenerwowała. Przez jakiś czas uczyła się czytać przy dziadku, ale zupełnie nie prosząc go o pomoc. Brała etykiety, które on już przeczytał, i robiła dokładnie to samo co on. Bawiło to całą rodzinę, a zwłaszcza dziadka, i trochę czasu minęło, nim uświadomiła sobie, że właściwie to chyba się z niej śmieją. I wtedy, co dziwne, na dłużej przykleiła się do wujka, który czytał wódki. Z tym, że on był niedostępny. Zazdrosny o swe tajemnice, jak każdy inny, wiadomo, ale przy tym zachowywał się tak, jakby w ogóle jej nie dostrzegał. Najpierw próbowała go naśladować, tak jak naśladowała dziadka. Siadywała więc przy nim i popijała oranżadę z ciemnobrązowej butelki. Mówiła: uuh, ale ostra – po czym wpatrywała się w pomarańczową nalepkę, co wzbudzało ogólne rozbawienie. Śmiali się wszyscy, nawet i sama siostra, tylko nie wujek. On był jak skała, jak zaczynał swoją lekturę, to tylko czytał. Dumny, wyniosły. Pił jak Bóg. I szybko też zainteresowanie siostry przeniosło się na wzniesiony wysoko kieliszek. Coraz uważniej się w niego wpatrywała, niezauważalnie popadając w trans. I traf chciał – a traf zawsze chce, jak człowiek jest gotów – usłyszała w radiu, w jakimś niedzielnym słuchowisku dla dzieci, że czarodziejka czyta wszystko ze szklanej kuli. Wtedy już wiedziała, co czytać.
Miała taką malutką, srebrzystą kuleczkę, zabawkową perłę lali, jednak, prawdę powiedziawszy, nie nadawała się ona do niczego mądrego. Na szczęście po jakimś czasie udało się jej – Bóg wie jakim cudem – zdobyć nieco większą kulkę, w której coś tak jakby nawet udało się jej przeczytać. Rozpoczęła polowanie na kulę jeszcze większą, ale nie było to łatwe. W końcu po latach ojciec przywiózł jej z zagranicy kulę wielkości pomarańczy. Dopiero wtedy naprawdę mogła ją czytać. Wszyscy już do tego przywykli, od dawna nikt się z niej nie śmiał, a ona czytała w najlepsze – przeszłość. Po jakimś czasie zdobyła kulę większą od tej, co miała, i mogła ją czytać jeszcze dokładniej. Potem narzeczony, żeby zdobyć jej serce, zamówił po prostu dużą szklaną kulę gdzieś w jakiejś hucie szkła, wybulił za to całą kupę szmalu, bo zrobić dużą kulę tak, by nie było w niej bąbelków, zanieczyszczeń i mętności różnych, jest piekielnie trudno; ale się uparł i tak długo męczył kogoś tam, aż zdobył kulę taką, jak trzeba – jasną, przejrzystą, świetlistą, jakby świecącą od środka. Siostra była zachwycona i zaczęła ją czytać od razu, po czym rzecz jasna wyszła za narzeczonego. Okazało się, że teraz może już czytać przyszłość i w ogóle stała się bardzo popularną w naszym mieście osobą, aż musiała wyjechać do stolicy, gdzie też szybko zaczęła być popularna. Z czasem kul przybywało, miała ich całą bibliotekę. Została słynną wróżką (u nas w domu mówiło się nawet, że jeden ważny polityk chciał, by przeczytała mu jego przyszłość). Tak nawiasem mówiąc, jej mąż poczuł się po jakimś czasie zaniedbany i trochę opuszczony, i postanowił zdyskontować swoje pierwotne zwycięstwo; wykorzystując rozliczne kontakty służbowe, zamówił, a potem sprowadził z jakiejś chińskiej huty kulę tak wielką, że na szóste piętro budynku, gdzie mieszkali, trzeba ją było podnieść dźwigiem i wciągnąć przez okno. Kula nie miała takiej świetlistości w sobie jak ta pierwsza, zrobiona na zamówienie – ta na zawsze pozostała wyjątkowa – ale jej rozmiar pozwalał czytać już chyba wszystko. Pierwsze, co siostra przeczytała, to trzy kobiety, które kiedyś były kochankami męża, i dwie, które się nimi staną, z czego jedna miała zająć jej miejsce. I podczas gdy mąż oczekiwał dowodu wdzięczności, ona wyrzuciła go za drzwi, a za nim wszystkie jego spodnie, marynarki, koszule i buty, ale poskąpiła walizki. Nie wyrzuciła też kluczyków od jego samochodu. Szybko założyła sprawę rozwodową i chociaż sąd nie uznał tego, co zobaczyła w kuli za dowód – i samochód, i mieszkanie przyznał jej, zaś jemu dostała się waliza z cielęcej skóry (udowodnił bowiem, że kupił ją w Bangkoku) oraz kolekcja masek z różnych kontynentów (bowiem jak raz – on czytał maski). I o dziwo, rzeczywiście związał się potem z jakąś kobietą, a z następną wziął ślub i więcej nic o nim nie wiem. Przestał chyba być dziennikarzem i już nie trafiałem tu i tam na jego nazwisko.
Tak się to miało, tak pamiętam; wszystko, poza prababcią. Z mroków, z kurzu i pajęczynowych zasłon pamięci wydobywam jedynie niewyraźną, rozmazaną postać, malutką, chudziutką, bez jakiegokolwiek szczegółu, bez twarzy i rąk, tylko cień, czarna suknia, czarna chusta – była, a może mi się tylko zdawało. Zawsze w cieniu, z boku, rzadko się odzywała, może nawet nigdy nie powiedziała słowa; nie pamiętam, kiedy zniknęła, nie pamiętam atmosfery stypy, jakiegoś żalu; może byłem za mały, na pewno byłem za mały. I nie pamiętałbym nic, a zwłaszcza tego, co prababcia czytała – gdyby nie pewne zdarzenie, które nadało sens całemu mojemu życiu, które określiło moje życie raz na zawsze – można powiedzieć, że urodziło mnie. Było tak.
Wszyscy czytali – tylko nie ja. Nie wiem, dlaczego. Wydało mi się – tak sobie myślę – że wszystko, co można by czytać, jest już czytane. Rozpaczliwe miotanie się mojej siostry poszukującej czegoś do czytania utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, że moja rodzina czyta wszystko, co trzeba, a ja mogę się nie męczyć, tylko spędzać czas na ulubionej zabawie z misiem. Bawiłem się z nim, zaznając prawdziwego szczęścia i beztroski, wynikającej z faktu, że misia nie czytałem, tylko tuliłem. Zresztą matka raz kiedyś powiedziała, że jak pójdę do szkoły, to nauczą mnie tam czytać. W spokoju ducha oddawałem więc swemu misiowi swoje serce, nie przejmując się niczym.
W końcu rzeczywiście poszedłem do szkoły, lecz tam, o dziwo, nikt nie mówił o „szematach”, nikt nie podnosił nabożnie kieliszka z wódką, nie objaśniał tajemnic map, nie zachwalał mądrości słupów ogłoszeniowych, nic, w ogóle nic. Tak naprawdę (myślałem sobie w pierwszych dniach szkoły) to chciałbym się nauczyć czytać z oczu, jak matka; to akurat wydało mi się najciekawsze. A tu – nie. Wciąż słyszałem o jakichś laseczkach i brzuszkach, musiałem pisać kółka, stawiać kreski – zupełnie bez sensu. Nawet nie wiem, jak i kiedy okazało się, że jakoś różnię się od wszystkich dzieci w klasie. Pani wezwała mnie do tablicy i powiedziała, że jak nie zacznę się uczyć, to wezwie rodziców i ojciec złoi mi skórę, więc i tak będę musiał się nauczyć, więc ona mi radzi, bym się uczył. Tak mówiła, a ja wgapiałem się w jej oczy, usiłując coś przeczytać. I wmawiałem sobie, że je czytam. Zrobię to, gówniarzu – czytałem. – Jestem taka piękna. Męczę się z tymi bachorami. Czemu akurat ja trafiłam na tego matoła? Chciałabym już być wreszcie w domu i oddać się mojemu mężczyźnie. Co to za trudność, te brzuszki i laseczki, on może na złość? A ja nie mogę się denerwować, bo mi się czoło marszczy… – Czoło się jej naprawdę marszczyło, ale ja tylko tak myślałem. Jej oczy były puste, niezapisane, błękitne jak weneckie niebo. I przez pierwszą część podstawówki nic innego nie robiłem, tylko patrzyłem na kształty pup nauczycielek, na ich wcięcia, na mniejsze lub większe cycki, łydki wystające spod spódnicy, a jednej rudej nawet i uda, nic tylko się w to wszystko patrzyłem, w te ich kocie ruchy, w to posuwiste, to zamaszyste ruchy rąk rysujących tajemnicze obrazeczki na czarnej tablicy, i sobie wyobrażałem, jak się dają ruchać swoim mężczyznom, jak zaraz po lekcjach biegną do domu i w biegu już ściągają majtki, żeby nie tracić czasu, i tak tyle go tracą na czeredę obcych gałganów, jak się wyginają w pasie albo kładą na plecach i rozkraczają, chociaż na lekcjach, kiedy tak ładnie drepczą pomiędzy ławkami, ich nóżki są wciąż obok siebie, razem; już wtedy wiedziałem, co robią kobiety, kiedy dorosną, a zanim się zestarzeją, chociaż i stare to lubią, więc prawdę powiedziawszy, na lekcjach tylko o tym myślałem. Patrzyłem w jej oczy, starając się mieć uwodzicielskie, bardzo męskie spojrzenie, ale z całą pewnością ona czytała je jako spojrzenie małego matoła, bo w końcu wezwała matkę.
No i naprawdę się zaczęło. Cały ten lament, biadolenie… naprawdę nie wiedziałem, o co im chodzi. Że trzeba będzie mnie oddać do szkoły specjalnej, taki wstyd, a wujek (ten od nut): ty się weź w garść, chłopie… a dziadek: no bęcwał, niestety, bęcwał… (i patrzył pogardliwie na ojca, bo ojciec był zięciem), a ojciec: synu, rozumiesz mnie?, synu… (nie rozumiałem), a matka: ja cię pod sercem nosiłam, czemu nie chcesz się uczyć, syneczku mój, patrz na siostrę, patrz na brata… (patrzyłem – nie zmienili się, byli tacy sami); jakiś miesiąc trwało takie zamieszanie, po czym rodzice przełknęli wstyd, że będę musiał powtarzać pierwszą klasę, co wydało im się hańbą nie do zmazania, hańbą dla całej rodziny na resztę życia. Nie czytałem i już. Zawziąłem się. I nie wiedziałem, czego ode mnie chcą. Nie wiedziałem, czego chcą ode mnie nauczyciele, o czym się mówi na lekcjach, w szkole przebywałem na obcej planecie i znosiłem to z godnością. W głębi swego malutkiego serca nie traciłem wiary w to, że w końcu stanie się cud i zaczną mnie uczyć czytania tak jak trzeba i ja wszystko zrozumiem, i będę mógł czytać, co zechcę – słupy nie słupy, szematy nie szematy, mapy, kulki, szpulki, lale, misie, oczy, dusze, nawet i radar może, a może nawet (zamarzyło mi się którejś nocy) mógłbym i gwiazdy poczytać, bo chyba dałoby się – pomyślałem. No i cud się stał, ale wyglądało to trochę inaczej, niż sobie wyobrażałem.
Zdałem do drugiej klasy, chociaż podobno nie powinienem zdać. Matka opowiadała ze szczegółami, że szkoła nie ma na mnie sposobu i być może rzeczywiście mnie poślą do przybytku dla imbecyli – tego się przestraszyłem, słowa „przybytek”, zabrzmiało mi strasznie jakoś, już nie chodziłbym do szkoły, tylko do czegoś takiego, no, nieprzyjemna sprawa – i dyrektor osobiście nalegał, by matka sama wzięła mnie od nich, bo są ze mną tylko kłopoty; a na razie przechodzę do drugiej klasy, z tym, że oni się jeszcze zastanowią, bo ja potrzebuję specjalnej opieki, normalna szkoła jest dla normalnych dzieci, taki wstyd. Tylko matka nie wiedziała, co zrobić, bo ojciec, jak to miał w zwyczaju, znów popłynął w rejs, czytał sobie radar i bujał się na falach. Ale coś z nim trzeba zrobić – zakończyła lament matki babcia – bo się biedny dzieciak najwyraźniej do szkoły nie nadaje, mój Boże, nie nadaje… Po czym siadła do kartki z kalendarza, dziadek rozwinął rulon, wujek odsunął butelkę od siebie na odległość ręki i spojrzał z zainteresowaniem na etykietę, siostra chodziła po pokoju z kulką przy oku, obserwując, co się dzieje, drugi wujek usiadł przy radioodbiorniku ze swymi tabelami, trzeci wujek pochylił się nad nutami rozłożonymi na kolanach i zaczął tupać nogą, a brat zaczął pochrząkiwać, czekając, aż babcia skończy czytanie kalendarza i będzie mógł opowiedzieć słup. Matka nie miała oczu ojca do czytania, więc popadła w cowieczorną melancholię, a ja wciąż nie umiałem czytać, więc sobie tylko patrzyłem.
I było mi z tym tak dobrze, że nawet pomyślałem, czy by nie mogło tak zostać na zawsze już? Żeby tak nic się nie zmieniało, żeby było tak, jak jest co wieczór już do końca. Nawet żebym nie musiał nic czytać. Ogarnęło mnie ciepełko, skuliłem się w rogu tapczanu i zasnąłem.