W cieniu masowej strzelaniny w szwedzkim Falun latem 1994 roku, dochodzi do kolejnego morderstwa. Znaleziono uduszoną kobietę. Wkrótce okazuje się, że jest to jedna z wielu ofiar zamordowanych w podobny sposób.


Odnalezieniem sprawcy zajmuje się Tomas Wolf, funkcjonariusz policji, który niedawno powrócił z misji pokojowej w Bośni. Z pomocą przychodzi mu Vera Berg, dziennikarka wieczornych wiadomości, która ucieka przed szukającym zemsty byłym chłopakiem i jego gangiem motocyklowym.

Głównym podejrzanym jest popularny aktor filmowy Micael Beatt, jednak zarówno Vera jak i Tomas podejrzewają, że prawdziwy morderca jest zupełnie bliżej śledztwa niż się wszystkim wydaje.

Pascal Engman – pisarz i dziennikarz wieczornej gazety „Expressen”. Od debiutu w 2017 roku cieszy się uznaniem krytyków i czytelników na całym świecie. Seria książek o detektyw Vanessie Frank przetłumaczona na 19 języków uczyniła go jednym z najpopularniejszych szwedzkich autorów kryminałów.

Johannes Selåker – pisarz i dziennikarz, który pracował jako dyrektor ds. wiadomości oraz redaktor naczelny w „Aftonbladet”, „Expressen” i „Aller Media”. Był odpowiedzialny za prowadzenie głównych śledztw ruchu #metoo w 2017 roku. Jako autor zadebiutował powieścią sensacyjną w 2020 roku.

Pascal Engman, Johannes Selåker
Pamięci mordercy
Przekład: Anna Kicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 lutego 2024
 
 

Prolog

Wieś Stupni Do w Bośni, paź­dzier­nik 1993 roku

Z przy­po­mi­na­ją­cych szkie­lety domów uno­sił się dym. Z jed­nego z nich wysta­wała rura, z któ­rej try­skała woda, two­rząc na ziemi cał­kiem sporą kałużę. Tomas Wolf odwró­cił się i pomy­ślał, że w tej zie­lo­nej doli­nie szwedz­kie trans­por­tery opan­ce­rzone Sisu wyglą­dają jak ogromne wie­lo­ryby wyrzu­cone na plażę. Nad wio­ską wisiało cięż­kie szare niebo, powie­trze było rześ­kie i chłodne.
Spoj­rzał w stronę kra­wę­dzi lasu i jesz­cze wyżej, na zale­sione pagórki otu­lone mleczną mgłą. Szwedzcy żoł­nie­rze sił poko­jo­wych prze­szu­ki­wali pozo­sta­ło­ści po tym, co kie­dyś było ludz­kim domem. Każdy budy­nek został uszko­dzony. Gdzie są wszy­scy? – pomy­ślał Tomas. Udało im się uciec?
Dobiegł go dźwięk klak­sonu. A potem trą­bie­nie kolej­nych trans­por­te­rów Sisu. Tomas wie­dział, że miały one na celu wywo­ła­nie ewen­tu­al­nych oca­la­łych.
Ktoś zawo­łał, że zna­lazł kawa­łek żuchwy. Ekipa tele­wi­zyjna, która przy­je­chała ze Szwe­dami do wio­ski, natych­miast pośpie­szyła w tam­tym kie­runku.
Tomas prze­miesz­czał się czuj­nie w stronę otwar­tych brą­zo­wych drzwi do piw­nicy kamien­nego domu. Wypiął wiszącą przy pasku latarkę. Wszedł do środka. Dobiegł go zapach wil­goci i ziemi. Prze­su­nął pro­mie­niem świa­tła wokół sie­bie. Drew­niane półki wzdłuż ścian. Worki z ziem­nia­kami na pod­ło­dze. Drgnął, gdy w kącie coś się poru­szyło. Rudy kot par­sk­nął roz­złosz­czony, a potem prze­ci­snął się koło jego pra­wej nogi i znik­nął na zewnątrz.
Tomas wziął kilka roz­luź­nia­ją­cych wde­chów i zaczął dokład­niej badać piw­nicę. Świa­tło latarki prze­miesz­czało się po ścia­nach i pod­ło­dze, aż w końcu padło na coś bia­łego, nie­malże błysz­czą­cego na tle ziemi. Nagły szok spra­wił, że aż upu­ścił latarkę.
Pochy­lił się, szu­ka­jąc jej po omacku na pod­ło­dze. Po chwili pod­niósł ją i skie­ro­wał w to samo miej­sce. Snop świa­tła tra­fił na nagą stopę. Z paznok­ciami uma­lo­wa­nymi na czer­wono. Drżącą ręką prze­su­nął latarkę, oświe­tla­jąc rury. Przed jedną z pó­łek leżały na ple­cach trzy mar­twe kobiety. Trzy­mały się za ręce. Dziury po kulach w gło­wach. Pode­rżnięte gar­dła. Odwró­cił się i poty­ka­jąc, wypadł na zewnątrz. Sku­lił się na scho­dach i ciężko oddy­chał chłod­nym powie­trzem. Kawa­łek dalej w kałuży błota leżała czarno-biała sfla­czała piłka do nogi. A obok dzie­cięcy kalosz.
– Co tu się, kurwa, stało? – szep­nął.
Widział już wcze­śniej ludz­kie zwłoki. Zarówno tutaj, w Bośni, jak i w Szwe­cji, gdzie był aspi­ran­tem w sztok­holm­skim wydziale do walki z prze­stęp­czo­ścią. Ale to było coś innego. Zaczęło to do niego docie­rać, gdy tylko wje­chali do tej upior­nej wio­ski, ale widok trzech mar­twych kobiet ude­rzył go z całej siły – tutaj nie­na­wiść znisz­czyła dosłow­nie wszystko. Wszyst­kich, któ­rzy sta­nęli na jej dro­dze. Nikt też nie przej­mo­wał się poszu­ki­wa­niami spraw­ców. Nie sły­chać było żad­nych sygna­łów ani syren poli­cyj­nych. Nikt nie prze­pro­wa­dził oglę­dzin miej­sca prze­stęp­stwa. Nie będzie sek­cji zwłok. Ani żad­nej biu­ro­kra­cji. Mar­twi ludzie na woj­nie stali się fak­tem, któ­rego nikt nie pod­wa­żał. Kopano groby i skła­dano w nich ofiary, zamie­nia­jąc je we wspo­mnie­nia.
Pod­biegł do niego żoł­nierz i pomógł mu wstać. Tomas wska­zał ręką na wej­ście do piw­nicy, pró­bu­jąc oddać sło­wami to, co wła­śnie zoba­czył. Męż­czy­zna, na oko dwu­dzie­sto­pię­cio­letni, z błysz­czą­cymi nie­bie­skimi oczami i przy­strzy­żo­nymi na jeża wło­sami, przy­słu­chi­wał się z przy­gnę­bioną miną.
Gdy Tomas zamilkł, żoł­nierz wska­zał ręką kolejne ruiny domu.
– Tam z tyłu leży chło­piec. Ma pew­nie z osiem, może dzie­więć lat. Sko­pany na śmierć. Rozu­miesz? Jego maleń­kie ciało jest całe w śla­dach po ubło­co­nych tre­pach.
Tomas nie odpo­wie­dział, męż­czy­zna ski­nął krótko głową i pokle­pał go prze­lot­nie po ramie­niu, a potem ruszył w kie­runku trans­por­te­rów. Tomas oparł się o poręcz scho­dów, żeby nie upaść.
Pró­bo­wał się zebrać w sobie. Mgła już nieco zelżała.
Chor­wacki atak na wio­skę roz­po­czął się w sobotę rano, dziś był wto­rek. Oczami wyobraźni Tomas pró­bo­wał odtwo­rzyć sceny, które zapewne się tu roze­grały. Ale nie dał rady.
Chcę już wra­cać do domu, do dzieci, pomy­ślał. Nie chcę już spo­ty­kać na swo­jej dro­dze męż­czyzn z kałasz­ni­ko­wami, na któ­rych dla zacho­wa­nia rachuby wyryli znaki upa­mięt­nia­jące zabi­tych przez sie­bie ludzi.
Wytarł kolana zie­lo­nego mun­duru polo­wego. Ruszył nie­równą szu­trową drogą, prze­szedł przez niski drew­niany pło­tek. W zdzi­cza­łym ogro­dzie wyro­sły z ziemi zaspane, ano­rek­tyczne drzewka owo­cowe. Drzwi wej­ściowe wisiały krzywo na zawia­sach. W środku było tak samo zimno jak na zewnątrz.
– Halo?! Jest tu kto?
Na podwórku obok sterty gruzu stała biała, pokryta pla­mami rdzy łada. Samo­chód usta­wiono na pro­wi­zo­rycz­nym lewarku, bo bra­ko­wało mu wszyst­kich opon.
Tomas wycią­gnął papie­rosa i zapa­lił go drżą­cymi dłońmi. Wsa­dził do ust, poło­żył ręce na dachu samo­chodu i zaj­rzał do środka przez boczną szybę.
Zza bia­łego dymu wyło­niła się żółta ręka­wiczka do zmy­wa­nia naczyń. Świe­ciła niczym pło­mień na tle sza­rego oto­cze­nia. Prze­su­nął wzrok wyżej i doj­rzał parę brą­zo­wych wytrzesz­czo­nych oczu. Papie­ros upadł na zie­mię, wchło­nęła go kałuża błota. Kobieta żyła.
Przy­glą­dali się sobie w ciszy przez kilka sekund, a potem Tomas zła­pał za klamkę i otwo­rzył drzwi. Schy­lił się do środka. Miała ze dwa­dzie­ścia pięć lat. Ciem­no­brą­zowe krę­cone włosy się­gały ramion. Trzę­sła się cała z zimna, sku­lona na tyl­nym sie­dze­niu pod zro­bio­nym na dru­tach sza­rym kocem.
– I’m Tomas – powie­dział mięk­kim gło­sem. – I’m here to help you.
Jego ruchy były powolne i ostrożne. Nie chciał jej wystra­szyć. Wiel­kimi oczami przy­glą­dała się dłoni wycią­gnię­tej w jej kie­runku. Zdzi­wił się nieco, bo jej nie zła­pała. Ścią­gnęła za to żółtą ręka­wicę zakry­wa­jącą prawą rękę i deli­kat­nie uści­snęła jego dłoń.
– Azra – przed­sta­wiła się.
Jej mała i drobna ręka pach­niała lekko gumą.

CZĘŚĆ I

Ponie­dzia­łek 6 czerwca 1994 roku

1

Tomas Wolf wle­pił wzrok w Klarę. Żona cze­kała na jego odpo­wiedź. Kawa­łek dalej na ulicy Horns­ga­tan trą­biła cię­ża­rówka, jazgot prze­ci­nał cie­płe let­nie powie­trze.
– Pyta­łam, gdzie podziały się pie­nią­dze – powtó­rzyła Klara.
Odwró­cił wzrok, przy­glą­dał się witry­nie banku, z któ­rego wła­śnie wyszli. Przy ban­ko­ma­cie na lewo od wej­ścia utwo­rzyła się nie­wielka kolejka. Zaschło mu w ustach. Tomas obli­zał wargi i polu­zo­wał węzeł kra­wata. Ależ się głu­pawo wystroił. Brą­zowa mary­narka, ciem­no­czer­wony kra­wat. Pod białą koszulą spły­wał pot. Wycią­gnął papie­rosa z kie­szeni na piersi i wsa­dził do ust. Klara zła­pała papie­rosa, rzu­ciła go na zie­mię i przy­dep­tała, zanim jesz­cze zdą­żył go odpa­lić.
– Możesz mi, do cho­lery, odpo­wie­dzieć?
– Zała­twię to. Chodź.
Chwy­cił ją lekko pod ramię i popro­wa­dził do samo­chodu, w któ­rym cze­kała dwójka ich dzieci, Ale­xan­der i Ebba. Był pierw­szy dzień waka­cji. Klara miała urlop, a Tomas wziął tego dnia wolne, żeby go z nimi spę­dzić. Błę­kitne volvo 240 zapar­ko­wali w cie­niu przy ulicy Swe­den­borgs­ga­tan. Minęli cukier­nię i Tomas poczuł zapach świeżo upie­czo­nych bułe­czek. W środku sie­dzieli zgar­bieni, posi­wiali sta­rusz­ko­wie, pochy­leni nad wypie­kami.
Klara nieco się uspo­ko­iła, z rezy­gna­cją szła teraz obok. Przy­sta­nęła kawa­łek od samo­chodu i spoj­rzała na niego. Jej wzrok był raczej pro­szący niż wzbu­rzony. Widoczny w nich zawód przy­pra­wił go o wyrzuty sumie­nia.
– Powiedz mi prawdę, kocha­nie. Nie będę zła. Dałeś pie­nią­dze bra­ciom? Coś nabro­ili?
Pokrę­cił lekko głową. Zalała go fala wstydu. Ni­gdy nie będzie jej tego mógł powie­dzieć. To nie­moż­liwe.
– Nie.
– Jak kupimy dom?
– Prze­cież powie­dzia­łem, że zała­twię pie­nią­dze.
– Jak? Musimy wyło­żyć dwa­dzie­ścia pięć tysięcy. Zara­biasz dwa­dzie­ścia trzy na mie­siąc, a zostało nam mniej niż dwa mie­siące. Póź­niej pośred­nik poszuka innego kupca.
Nie odpo­wie­dział, zro­bił kilka kro­ków do samo­chodu i otwo­rzył drzwi po stro­nie kie­rowcy. Zdjął mary­narkę, szybko ją zwi­nął, a potem uło­żył na tyl­nym sie­dze­niu mię­dzy Ale­xan­drem i Ebbą i wsiadł do środka.
Szyby w oknach były opusz­czone, mimo to twa­rze dzieci zaczer­wie­niły się i spo­ciły od gorąca. Tomas włą­czył sil­nik i pod­krę­cił kli­ma­ty­za­cję. Stru­mień powie­trza, który wystrze­lił z kra­tek, był cie­pły i zatę­chły.
– Wsia­dasz? – zapy­tał Klarę na­dal sto­jącą na chod­niku.
Drzwi po stro­nie pasa­żera się otwo­rzyły i żona opa­dła na fotel.
Wyje­chał na ulicę i wkrótce oto­czył go przed­po­łu­dniowy korek na Horns­ga­tan. Klara sie­działa odwró­cona od niego. Ebba zaczęła gło­śno pła­kać. Ale­xan­der, star­szy od niej, już sze­ścio­la­tek, kopał i ude­rzał w sie­dze­nie kie­rowcy. Szyb­kie, ryt­miczne ude­rze­nia.
– Czy mógł­byś prze­stać? – zapy­tał Tomas.
Stu­ka­nie ustało.
Zatrzy­mali się na czer­wo­nym świe­tle, za auto­bu­sem. Bure opary die­sla prze­nik­nęły do środka samo­chodu. Tomas puścił drą­żek zmiany bie­gów i ujął dłoń Klary, lekko ją uści­snął. Odsu­nęła się i zało­żyła ręce na piersi.
Świa­tło zmie­niło się na zie­lone. Auto­bus ciężko wes­tchnął, a potem ruszył. Płacz Ebby wypeł­nił wnę­trze samo­chodu. Wolno toczyli się po Horns­ga­tan. Duszne powie­trze w środku zro­biło się cięż­kie i gęste. Tomas ciężko oddy­chał przez usta, skóra na nogach swę­działa i cier­pła. Przed nich wci­snęło się zie­lone volvo. Zaha­mo­wał i zdu­sił prze­kleń­stwo. Na czer­wo­nym świe­tle na skrzy­żo­wa­niu z Ringvägen ponow­nie sta­nęli. Tomas widział kark kie­rowcy w aucie przed nimi. Ale­xan­der znów zaczął kopać w jego fotel. Nie tak inten­syw­nie jak poprzed­nio, ale moc­niej, bar­dziej zde­cy­do­wa­nie. Tomas się­gnął po mary­narkę na tyl­nym sie­dze­niu i poło­żył ją sobie na udach. Wytarł pot z rąk i prze­szu­ki­wał sztywny mate­riał w poszu­ki­wa­niu papie­ro­sów.
– Chyba nie będziesz, do cho­lery, palić w samo­cho­dzie – rzu­ciła Klara.
Nie odpo­wie­dział. Otarł czoło ręka­wem koszuli. Wło­żył papie­rosa do ust. Ebba zapła­kała jesz­cze gło­śniej. Zapa­lił. Przy­mknął oczy. Wypu­ścił dym nosem. Zami­go­tało mu przed oczami, palce zaci­snęły się w skur­czu, włą­czyło się zie­lone, tylne świa­tła volva znik­nęły. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, jak ma usta­wić stopy, by samo­chód ruszył. Patrzył tępo na pręd­ko­ścio­mierz. Auta za nim zatrą­biły. Naj­pierw poje­dyn­czy klak­son, ale hałas szybko nara­stał, zamie­nia­jąc się w nie­spójną jękliwą orkie­strę.
Ale­xan­der kopał coraz moc­niej.
– Tato, dla­czego nie jedziesz? – zapy­tał.
Klara spoj­rzała na niego.
Kolejne kop­nię­cie.
Muszę się stąd wydo­stać. Muszę się wydo­stać z tego samo­chodu i z tego miej­sca, ina­czej umrę.
Tomas szarp­nął za drzwi. Wysiadł. Klara prze­chy­liła się przez fotel kie­rowcy i zawo­łała za nim. Nie­pewny przy­sta­nął przy masce samo­chodu. Kiwał się, otu­ma­niony jak po ude­rze­niu. Pole widze­nia się roz­myło. Mru­gnął kilka razy. Ludzie zatrzy­mali się na chod­niku, z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­da­jąc się całemu zamie­sza­niu. Odwró­cił się, prze­ciął cią­głą linię, kie­ru­jąc się w stronę sta­cji Zin­kens­damm. Jakiś samo­chód zatrzy­mał się z piskiem, żeby go nie potrą­cić. Klara krzy­czała, ale on szedł dalej.

2

Minął tydzień, odkąd Vera Berg po raz ostatni widziała swo­jego chło­paka, Jon­nego Möllera. Ślad po nim zagi­nął zeszłej nie­dzieli, gdy wyszedł po piwo i już nie wró­cił.
Jego sze­ścio­letni syn Sigge sie­dział teraz przy kuchen­nym stole w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy ulicy Ystads­ga­tan w Malmö i gapił się na Verę.
– Zostanę tu cał­kiem sam, jak się wypro­wa­dzisz?
Na pod­ło­dze stała czarna walizka Very. Niczym mur mię­dzy nimi. Osta­teczny dowód na zdradę, któ­rej Vera dokona zaraz na chłopcu.
– Ni­gdy nie zosta­wi­ła­bym cię prze­cież samego, chło­paku.
Jesz­cze tylko dwie godziny, a potem musi wsiąść do samo­chodu i ruszyć do Sztok­holmu. Tam cze­kało na nią nowe miesz­ka­nie. I nowa praca repor­terki w oddziale redak­cji „Kvällsposten”. Jedno z naj­cięż­szych sta­no­wisk w gaze­cie.
Wstała z krze­sła i zro­biła krok w stronę Sig­gego. Wycią­gnęła dłoń, by pogła­skać go po gło­wie, ale chło­piec odchy­lił się gwał­tow­nie na tabo­re­cie.
– Zosta­wisz mnie, wiem to – rzu­cił. – Wszy­scy mnie cią­gle zosta­wiają. Naj­pierw mama. Potem tata, a teraz ty.
Vera wie­działa, jak to jest, gdy cała rodzina odwraca się ple­cami. Dla­tego też prze­ło­żyła wyjazd o tydzień. W ocze­ki­wa­niu na Jon­nego, który ni­gdy nie wró­cił. Jed­nak w pią­tek nowa sze­fowa zagro­ziła, że wycofa pro­po­zy­cję współ­pracy, jeśli Vera nie raczy się poja­wić w ponie­dzia­łek po połu­dniu.
– Tata z pew­no­ścią nie­długo wróci, kolego.
Sama już nie wie­rzyła w te słowa, ale co mogła powie­dzieć? Chło­piec miał rację. Jego ojciec naj­wy­raź­niej prze­stał się nim inte­re­so­wać. Matka nie żyła. A Vera musiała wyko­rzy­stać oka­zję, którą dała jej gazeta.
– Nie jesteś nawet moją mamą – powie­dział Sigge. – Wcale cię nie inte­re­suję.
To nie była prawda. Przez cały tydzień pró­bo­wała odszu­kać Jon­nego, a gdy to się nie udało, gorącz­kowo myślała nad innym roz­wią­za­niem. Wszystko po to, żeby nie musieć robić tego, do czego, jak wie­działa, w końcu doj­dzie.
– Jesteś naj­waż­niej­szym małym chłop­cem w moim życiu. Wiem, że nie jestem twoją mamą, ale trak­tuję cię jak syna.
Chło­piec zmiękł. Wycią­gnęła do niego rękę. Tym razem pozwo­lił się pogła­skać po ciem­nych, zmierz­wio­nych wło­sach. Jego zie­lone oczy błysz­czały.
Sekundę póź­niej Sigge zerwał się z krze­sła i pobiegł do dużego pokoju. Z tele­wi­zora dobie­gła począt­kowa muzyka z Mio, mój Mio.
Vera pró­bo­wała powstrzy­mać nara­sta­jącą złość.
Kto robi coś takiego wła­snemu dziecku?
Na przy­kład moi rodzice, pomy­ślała. Jonny o tym wie­dział.
Skur­wiel.
To dla­tego sobie poszedł. W ten spo­sób miał nad nią kon­trolę. Był jedyną osobą, która znała jej tajem­nicę. Całe zło, które wyda­rzyło się dwa­na­ście lat temu. To, co tak naprawdę stało się z Vin­cen­tem. I dla­czego rodzice już nie postrze­gali jej jako wła­snej córki. Teraz wyko­rzy­stał to prze­ciwko niej.
Wie­dział, że Vera ni­gdy nie zostawi chłopca.
Miała ochotę walić pię­ściami w szafki. Wtedy jed­nak przy­biegłby Sigge, zanie­po­ko­jony, że coś się stało.
Poczuła, że nacho­dzą ją ponure myśli. Przy­po­mniała sobie wszyst­kie te razy, gdy Jonny nie wró­cił do domu. Zatrzy­many przez poli­cję. Gdy poje­chał do Nie­miec, żeby przy­wieźć do Szwe­cji spid. Albo gdy po pro­stu jedno piwo w barze zamie­niało się w trzy­dniową imprezę w klu­bie moto­cy­klo­wym South Side.
Vera prze­kli­nała samą sie­bie, że nie zosta­wiła go wcze­śniej. Wtedy nie byłoby pro­blemu. Jonny wie­dział, co się święci. Że zamie­rzała z nim skoń­czyć. Więc się urwał, z nadzieją, że Vera zosta­nie z Sig­gem aż do jego powrotu.
Prze­su­nęła dło­nią po znisz­czo­nym sosno­wym bla­cie. To tutaj pie­przyli się pierw­szej nocy, gdy w pokoju obok trwała jesz­cze impreza. Po fak­cie Vera miała na poślad­kach czer­wone ślady. Zadra­pa­nia od wysu­szo­nego drewna. Seks był swo­istą walką, dziką próbą oswo­je­nia dru­giego.
Pew­nie zosta­wi­łaby go już dawno temu, gdyby nie miała u niego długu. Byli ze sobą od czte­rech lat, a przez pierw­sze dwa to on ją utrzy­my­wał. Dał jej dom, gdy stra­ciła swój. Spła­cał jej dług stu­dencki. Bez niego Vera ni­gdy nie skoń­czy­łaby szkoły dzien­ni­kar­skiej.
To tak jakby cią­gle wal­czyły ze sobą dwie wer­sje Jon­nego. W ostat­nim roku wygry­wała nie­stety ta gor­sza.
Zadzwo­nił tele­fon. Casper Seger, naj­lep­sze źró­dło Very jako repor­terki kry­mi­nal­nej.
– Pro­szę cię, powiedz, że go zna­la­złeś – jęk­nęła Vera. – Nie wiem, co robić.
Mimo zło­ści mar­twiła się o Jon­nego. I to wku­rzało ją jesz­cze bar­dziej. Wzięła do ręki nóż kuchenny i wbiła w blat. Pro­sto w leżący na nim for­mu­larz zgło­sze­niowy Sig­gego do szkoły pły­wa­nia. Aqua-cool. Co za durna nazwa.
– Jonny nie został zatrzy­many – powie­dział Casper. – Ale wydaje mi się, że wiem, gdzie może prze­by­wać. Dosta­łem cynk od kolegi, który ma infor­ma­tora w jego krę­gach.
– Okej?
– Zwią­zek mniej­szych klu­bów moto­cy­klo­wych pla­nuje spo­tka­nie. Naj­wy­raź­niej chcą się bar­dziej zor­ga­ni­zo­wać. Stwo­rzyć sieć, żeby poka­zać Hells Angels, jacy są efek­tywni. Ich celem jest dołą­cze­nie do ich bandy jako klub part­ner­ski.
– Cudow­nie. Czyli wła­śnie zry­wam z człon­kiem Hells Angels. Gdzie jest to spo­tka­nie?
– Tu już się robi pod górkę. W Niem­czech. Mają wyzna­czać tery­to­rium i je mię­dzy sie­bie podzie­lić. Tro­chę im zej­dzie, zanim te wszyst­kie koguty się tam napu­szą.
– Kurwa.
– No.
– I co ja mam zro­bić z chłop­cem?
– Nie ma żad­nej bliż­szej rodziny, z którą możesz go zosta­wić?
– Nie.
– W takim razie masz tylko dwie opcje, z któ­rych jedna może zostać odczy­tana jako porwa­nie. Vera, rozu­miem, że chcesz, ale nie możesz go ze sobą zabrać. Przy­naj­mniej dopóki Jonny jest na wol­no­ści. Wylą­du­jesz w wię­zie­niu, jak coś pój­dzie nie tak.
– Wiem.
Vera zakoń­czyła roz­mowę. Wyszła do przed­po­koju. Poczuła pod sto­pami żwir. Wszę­dzie leżały poroz­rzu­cane buty. W kącie stał pacho­łek dro­gowy, który Jonny przy­tar­gał kie­dyś po pijaku. Obok sto­lik, a na nim tele­fon. Vera wycią­gnęła książkę tele­foniczną, prze­kart­ko­wała do litery p, wyrwała numer do pogo­to­wia opie­kuń­czego i wsa­dziła kartkę do kie­szeni. Potem wró­ciła do kuchni.
Nie chciała tego robić, wie­działa jed­nak, że musi. Nie mogła dłu­żej pozwo­lić, by Sigge żył w opa­rach cha­osu Jon­nego.
Na kuchen­nym stole leżała książka kuchar­ska z okrą­głym przy­pa­lo­nym śla­dem garnka na okładce. Pamiątka po tym, jak kie­dyś naspi­do­wany Jonny pozwo­lił Sig­gemu samo­dziel­nie przy­go­to­wać popcorn i wszystko zaczęło się palić.
Vera przy­szła do domu w momen­cie, gdy z garnka buch­nęły pło­mie­nie.
Sceny z tego ostat­niego, okrop­nego roku prze­le­ciały jej przed oczami. Za każ­dym razem, gdy Jonny zosta­wał z synem sam, koń­czyło się to kata­strofą. Na zebra­nie rodzi­ców w szkole przy­szedł pijany. Naćpany pro­wa­dził samo­chód z nie­za­pię­tym pasami Sig­gem na tyl­nym sie­dze­niu. Któ­re­goś dnia w marcu Vera zna­la­zła chłopca w bur­delu, bo Jonny zosta­wił go tam, nie mając dla niego innej opieki. Za każ­dym razem mogła to wszystko zosta­wić i odejść.
Kartka w kie­szeni spodni z nume­rem pogo­to­wia opie­kuń­czego była bez­na­dziej­nym wybo­rem. Ale też jedy­nym, jaki miała.
– Sigge! – zawo­łała na chłopca.
– Tak.
– Chcesz poje­chać do bawialni dla dzieci?
Szyb­kie kroki z dużego pokoju. Sigge poja­wił się w drzwiach. Z sze­roko otwar­tymi oczami.
– Naprawdę?
– Może będziesz tam musiał prze­no­co­wać. Dopóki nie wróci tata. Spa­kuj więc torbę ze wszyst­kimi ulu­bio­nymi zabaw­kami.
– A tata na pewno przy­je­dzie?
– Obie­cuję.
Chło­piec spoj­rzał naj­pierw na nią z powąt­pie­wa­niem. Ale poszedł spa­ko­wać zabawki. Nie­świa­domy, że od tego dnia jego życie ni­gdy już nie będzie takie samo.

3

Tomas stał przed drzwiami do miesz­ka­nia. Gorąco na­dal mu doskwie­rało, ale ruch uliczny na Horns­ga­tan zelżał. Przy­glą­dał się tabliczce, na któ­rej wid­niało nazwi­sko Wolf.
To nasze nazwi­sko, trzy­mamy się razem, ale już od dawna nie jeste­śmy rodziną. I to jedy­nie moja wina.
Przez okno przy drzwiach widział Klarę przy­go­to­wu­jącą w kuchni lancz. Wło­żył klucz do zamka. Pach­niało sma­żoną cebulą. Zdjął buty, usły­szał szum tele­wi­zora. Wszedł do kuchni. Klara zatrzy­mała się w pół ruchu i wolno obró­ciła. W ręce trzy­mała garść spa­ghetti.
– Musisz coś z tym zro­bić – powie­działa. – Tak dalej się nie da.
Spoj­rzała na niego nie­spo­koj­nie. Sos mię­sny bul­go­tał na patelni.
– Co się stało? – zapy­tała.
– Nie wiem – szep­nął. – Prze­pra­szam. Jak dzieci?
– W porządku.
– Pora­dzi­łaś sobie z autem?
Klara pra­wie nie­zau­wa­żal­nie kiw­nęła głową, zdjęła pokrywkę z garnka i wło­żyła do niego maka­ron. Pla­sti­kową cho­chlą doci­snęła kawałki wysta­jące ponad wodę. Kochał ją. Zda­wał sobie sprawę, że to było nie do przy­ję­cia, że nie można tak po pro­stu zosta­wić rodziny na środku skrzy­żo­wa­nia.
– Zała­twię to. Pojadę do brata. Jest mi winny pie­nią­dze.
Zro­bił krok do przodu, poło­żył jej dło­nie na bio­drach. Przy­ci­snął do sie­bie i poczuł, jak się roz­luź­nia w jego ramio­nach.
W oknie za sto­łem wisiała gwiazda bożo­na­ro­dze­niowa. Od mie­sięcy obie­cy­wał, że ją zdej­mie, i pozo­stałe ozdoby roz­wie­szone po całym domu też. Posta­no­wił, że zaj­mie się tym wie­czo­rem, gdy wróci od Kri­stiana.
– Samo­chód stoi po dru­giej stro­nie ulicy, przy skle­pie węd­kar­skim – powie­działa Klara, uwal­nia­jąc się z uści­sku.
Zaczęła mie­szać sos, a Tomas przy­glą­dał jej się przez chwilę. Może powi­nien cho­ciaż nakryć do stołu? Na coś się przy­dać?
– Zała­twię to. Będziemy mieć nasz dom. Sły­szysz? Obie­cuję.
Nic nie odpo­wie­działa.
W samo­cho­dzie poło­żył nie­pew­nie stopy na peda­łach. Prze­su­nął dłońmi po drążku zmiany bie­gów i kie­row­nicy. Pamię­tał, jak się jeź­dzi. Zawró­cił, skrę­cił w prawo na tym samym skrzy­żo­wa­niu, na któ­rym przed połu­dniem zosta­wił rodzinę. Koło boiska spor­to­wego Zin­kens­damm. Rzu­cił okiem na murawę.
Nagle przed oczami poja­wiła się twarz mar­twej dziew­czynki.
Każde mia­sto wypeł­niały nie­wi­doczne groby. Sztok­holm nie był wyjąt­kiem. Gdy pra­co­wał jako aspi­rant w wydziale do walki z prze­stęp­czo­ścią, nie­wi­doczne groby sta­wały się coraz częst­sze, a teraz wzno­siły się już nie­malże wszę­dzie. Kon­tury zwłok ni­gdy do końca nie zni­kały, bez względu na to, ile by się sprzą­tało zarówno ulice, jak i chod­niki. W grud­niu tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dru­giego roku na ławce przy boisku zna­le­ziono dźgniętą nożem nasto­latkę ze śnie­giem we wło­sach. Kilka mie­sięcy póź­niej kilo­metr dalej z zatoki Lil­je­hol­men wyło­wiono zastrze­lo­nego dilera nar­ko­ty­ków. A dopiero co, w kwiet­niu, w Tan­to­lu­den para nasto­lat­ków zna­la­zła poćwiar­to­wane ciało nar­ko­mana, roz­dzie­lone do czte­rech czar­nych wor­ków na śmieci.
Sztok­holm pełen był zamor­do­wa­nych ofiar, o któ­rych pamię­tało nie­wielu: rodzina, detek­tywi z zespołu śled­czego i sprawcy.
Tomas wolałby zapo­mnieć, ale to było nie­moż­liwe. Nie umiał wyma­zać ich twa­rzy i oskar­ża­ją­cych pustych spoj­rzeń.
Pogło­śnił muzykę w radiu.
Pół godziny póź­niej w dro­dze do brata minął w Sig­tu­nie plan fil­mowy. Nad samo­cho­dem na meta­lo­wym dźwigu umiesz­czono kamerę. Widział odwró­co­nych do niego ple­cami akto­rów, oto­czo­nych ekipą fil­mową. Prze­je­chał wolno obok, kie­ru­jąc się na pod­upa­dłą i zapy­ziałą Märsta.
W nie­wiel­kiej dziel­nicy prze­my­sło­wej nie­cały kilo­metr od domu brata zatrzy­mała go blo­kada dro­gowa. Zaha­mo­wał, zasta­wia­jąc sto­jący już tam inny samo­chód. Młody funk­cjo­na­riusz poli­cji pona­glił go ruchem dłoni, myśląc zapewne, że to jedy­nie cie­kaw­ski oby­wa­tel, ale zamarł, gdy Tomas z wewnętrz­nej kie­szeni kurtki wycią­gnął legi­ty­ma­cję poli­cyjną.
– Tomas Wolf. Wydział zabójstw, Sztok­holm.
Za funk­cjo­na­riu­szem poli­cji dostrzegł leżącą na ulicy kobietę. Tech­nicy poli­cyjni foto­gra­fo­wali miej­sce zda­rze­nia i roz­kła­dali miarki. Ich syl­wetki rzu­cały na asfalt dłu­gie cie­nie. Tomas się pochy­lił i prze­szedł pod taśmą.
– Dopiero co ją zna­le­ziono, ale leży tak pew­nie od nocy – wyja­śnił funk­cjo­na­riusz. – Pod bre­zen­tem, udu­szona.
Tomasz spoj­rzał na jej oczy.
– Kto to jest?
– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że miesz­kała w obo­zie dla uchodź­ców – wyja­śnił poli­cjant, wska­zu­jąc długi trzy­pię­trowy budy­nek z czer­wo­nej cegły.
Tomas poczuł, że zaci­ska mu się gar­dło, a w ustach robi się sucho. Oddy­chał cię­żej.
– Nie spraw­dzi pan? – zapy­tał poli­cjant.
Tomas pokrę­cił gwał­tow­nie głową. Nie miał siły doda­wać kolej­nego zdję­cia do albumu, który nosił w gło­wie. Nie chciał zoba­czyć twa­rzy jesz­cze jed­nej mar­twej osoby.
– Muszę jechać – powie­dział i pod­niósł taśmę poli­cyjną.

4

Docho­dziła już jede­na­sta, a Vera dopiero otwie­rała bagaż­nik jasno­nie­bie­skiego saaba 900 zapar­ko­wa­nego przy Ystads­ga­tan. Musi się pospie­szyć, jeśli ma zdą­żyć do Sztok­holmu na szó­stą na spo­tka­nie z nową sze­fową.
Ciemne chmury wisiały nisko na nie­bie. Wyglą­dały, jakby w każ­dej chwili miały na nich spaść. Z jed­nego z bal­ko­nów docho­dziła woń dymu z mari­hu­any. Przy drzwiach pasa­żera Sigge prze­bie­rał nogami jak pies, któ­remu chce się sikać. Roz­ocho­cony, że jadą do bawialni.
Bagaż­nik znów się zaci­nał. W końcu, szar­piąc, udało jej się go otwo­rzyć.
– Ożeż, kurwa, Jonny – wyrwało się Verze.
Sigge natych­miast poja­wił się u jej boku.
– Walizka ci się nie zmie­ści – powie­dział. – Dla­czego to wszystko tu leży?
– Bo twój ojciec to dzia­dow­ski zło­dziej – wyja­śniła Vera.
Przed kil­koma tygo­dniami Jonny wró­cił do domu późno w nocy. Cho­ler­nie wku­rzony, mio­tał się po kuchni w poszu­ki­wa­niu butelki wódki. Verze udało się go w końcu uspo­koić i prze­ko­nać, by opo­wie­dział, co się stało. South Side MC dostali cynk o cię­ża­rówce wypeł­nio­nej domową elek­tro­niką w dro­dze do maga­zynu Experta w Malmö. Jonny wraz z kom­pa­nami zablo­ko­wali mu drogę i z bro­nią w ręku prze­jęli trans­port. Poje­chali do maga­zynu, żeby roz­ła­do­wać towar.
Nie­stety infor­ma­tor się pomy­lił. Trans­port nie miał tra­fić do Experta, ale do naj­bliż­szego sklepu spo­żyw­czego. I teraz w bagaż­niku Very leżało pra­wie sto kilo­gra­mów kon­serw. Oliwki, kuku­ry­dza i tuń­czyk. A nawet kocia karma.
Sigge zaczął prze­glą­dać puszki.
– Chcesz kuku­ry­dzę czy oliwki? – zapy­tała Vera. – A może whi­skas?
– Oliwki – odparł Sigge i zachi­cho­tał. – Prze­cież nie jestem kotem.
Vera rzu­ciła mu puszkę.
– Wska­kuj do samo­chodu.
Dzie­sięć minut póź­niej skrę­ciła na par­king w dziel­nicy Värnhem. Przed nimi pię­trzył się wysoki budy­nek urzędu, tak jakby chciał ukraść miesz­kań­com całe niebo.
Na tyl­nym sie­dze­niu Sigge pod­rzu­cił oliwkę i pró­bo­wał zła­pać w usta. Odbiła mu się od policzka i upa­dła na pod­łogę.
– Jeste­śmy na miej­scu – powie­działa Vera.
Jesz­cze nie zde­cy­do­wała, jak wyja­śni Sig­gemu, że go okła­mała.
– Chodź – rzu­ciła. – Weź ze sobą ple­cak.
Sigge rozej­rzał się dookoła. Potem wysiadł nie­pew­nie z samo­chodu. Ruszyli wol­nym kro­kiem w stronę cegla­stego budynku. Za rękę.
– Po-go-to-wie opie-kuń-cze – odczy­tał napis na szyl­dzie. – Co to?
– To takie miej­sce, w któ­rym można dostać pomoc.
– Ktoś nam pomoże?
Vera nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Minęło kilka sekund i Sigge zro­zu­miał, że coś jest nie tak.
– Nie ma tu żad­nej bawialni.
– Nie – przy­znała Vera.
Uścisk dłoni chłopca stę­żał. Zaczął się opie­rać.
– Chcesz mnie zosta­wić?
Łzy spły­wały mu po policzku. Już to do niego dotarło, mimo że nie chciał zro­zu­mieć.
– Nie możesz mnie zosta­wić.
– Przez jakiś czas będziesz u jakiejś miłej cioci. Aż tata wróci.
Vera pomy­ślała o wła­snej matce. Nie widziały się ponad dzie­sięć lat. Dzwo­niła do Very kilka razy do roku. Scho­wana w spi­żarni, tak żeby ojciec nie sły­szał, że roz­ma­wiają.
Porzu­ce­nie dziecka to naj­więk­sza zdrada. Jak Sigge miałby to prze­żyć?
Wró­ciły wspo­mnie­nia o tym, co wyda­rzyło się tej pie­kiel­nej nocy przed dwu­na­stoma laty. Gdy Vera spoj­rzała na wykrzy­wioną pła­czem twarz Sig­gego, zoba­czyła też młod­szego brata Vin­centa. Chłopca, który nie zdą­żył doro­snąć. Z powodu Very.
– Nie chcę! – krzyk­nął Sigge.
– Musisz – odparła Vera. – Tak będzie naj­le­piej. Dla cie­bie.
Nie czuła jed­nak, że to dobry wybór. Wycią­gnęła z kie­szeni kar­teczkę z nume­rem tele­fonu pogo­to­wia. Pocią­gnęła sze­ścio­latka za sobą.
– Powie­dzia­łaś, że jestem twoim synem! – zawo­łał Sigge. – Kła­ma­łaś.
Doszli do wej­ścia. Na znak pro­te­stu chło­piec usiadł na ziemi. Powta­rzał raz za razem, że ona nie może go zosta­wić.
Vera przy­kuc­nęła. Przy­tu­liła go mocno. Poczuła cie­pło jego szczu­płego ciałka. Zapach zalewy z oli­wek, która pobru­dziła mu poli­czek.
– Będę za tobą tęsk­nić, kochany. Ale nie możesz ze mną jechać. Bo wtedy aresz­tuje mnie poli­cja.
Uścisk chłopca stę­żał. Chu­dziut­kie ramionka nie pusz­czały. Plecy wykrzy­wiły się w skur­czu.
Wkro­czyła do jego życia, gdy miał dwa lata. Teraz był sze­ścio­lat­kiem. Nagle do Very dotarło, dla­czego tak długo została z Jon­nym. To przez Sig­gego.
– Musisz mnie puścić, kocha­nie – powie­działa.
Ostroż­nie odcią­gnęła palce chłopca. Z tru­dem powstrzy­my­wała płacz.
– Zoba­czymy się jesz­cze. Nie­długo. Obie­cuję.
A potem drżą­cymi rękami wybrała numer pogo­to­wia opie­kuń­czego.
Wpół do dwu­na­stej przed połu­dniem Vera wyje­chała na auto­stradę E22 i wci­snęła pedał gazu. W lusterku wstecz­nym Malmö robiło się coraz mniej­sze, a wkrótce cał­kiem znik­nęło.
Jechała szybko, by się nie roz­my­ślić.
Przez otwarte okno docie­rał do niej zapach palo­nych opon. Nad Ska­nię nad­cią­gała burza. Może nawet z pio­ru­nami. To jed­nak nic w porów­na­niu z tym, jak zare­aguje Jonny, gdy się dowie, co zro­biła Vera.

5

Czarne chmury dymu wydo­by­wały się z ust sze­fo­wej redak­cji Anity Alsén, sie­dzą­cej w swoim naroż­nym gabi­ne­cie w sztok­holm­skiej filii „Kvällsposten”.
Drzwi stały otwo­rem, ale Vera dobrze wie­działa, że nie należy tak po pro­stu wcho­dzić. Zapu­kała więc we fra­mugę. Nie patrząc nawet na nią, Anita pod­nio­sła rękę na znak stop, a potem zga­siła papie­rosa. To nie był dobry moment na spo­tka­nie.
Vera rozej­rzała się po zagra­co­nym pię­trze w budynku z prze­łomu wie­ków, które od teraz było jej nowym miej­scem pracy. Z salonu znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie kory­ta­rza bez prze­rwy docho­dziły roz­mowy z info­li­nii. W gabi­ne­cie Anity przez cały czas dźwię­czał tele­wi­zor. Poka­zy­wał wła­śnie zdję­cia CNN z wojny w Bośni i Her­ce­go­wi­nie. Zawie­sze­nie broni miało nadejść wkrótce. Może wtedy ustą­pią masa­kry.
Kawa­łek dalej przy­sta­nął młody prak­ty­kant, który przed­sta­wił się jako Per Svens­son, gdy Vera kilka minut wcze­śniej wkro­czyła do redak­cji. Wyło­żył na stół kon­ku­ren­cyjne gazety, żeby porów­nać czo­łówki i pierw­sze strony. Zapewne po to, by oce­nić, która z nich wygrała dzi­siej­szą pogoń za new­sem. Każdy dzień to nowy wyścig o czy­tel­nika. Czo­łówki i pierw­sze strony to ich jedyny spo­sób na wpły­nię­cie na decy­zję zaku­pową czy­tel­nika w kio­skach i na sta­cjach ben­zy­no­wych w całym kraju.
Wśród nowych kole­gów Vera czuła się nie na miej­scu. Znów się za cie­pło ubrała. Skó­rzana kurtka opi­nała ją nieco w ramio­nach, a biały pod­ko­szu­lek pod spodem nieco prze­świ­ty­wał. Na czole poja­wiły się kro­pelki potu. Wisząca nad Ska­nią burza ni­gdy nie dotarła do Sztok­holmu. Wie­czór był lepiąco cie­pły niczym latem, cho­ciaż mieli dopiero począ­tek czerwca.
Główny repor­ter gazety Leif M. Ivars­son poczła­pał w stronę kuchni. Nawet się nie przy­wi­tał. Zatrzy­mał go prak­ty­kant, kur­czowo szu­ka­jący u niego potwier­dze­nia.
– „Afton­bla­det” jest dziś cho­ler­nie dobre – powie­dział Svens­son. – „Expres­sen” chyba nawet lep­sze. Ale nikt nie pobije two­jej histo­rii o Pal­mem.
Leif M. Ivars­son mruk­nął coś pra­wie nie­sły­szal­nie pod nosem. Rzu­cił pozba­wione wyrazu spoj­rze­nie na Verę.
– Dzień dobry – przy­wi­tała się Vera, pró­bu­jąc prze­ła­mać pierw­sze lody.
Wie­działa, że Ivars­son to pro­stacki cham. Ich drogi już się wcze­śniej skrzy­żo­wały.
Leif M. Ivars­son spoj­rzał na nią bez zain­te­re­so­wa­nia. Pasek opi­nał go niczym opa­ska zaci­skowa. Koszula wyle­wała się spod nie­za­pię­tej mary­narki.
– To jakieś pie­przone przed­szkole? – zapy­tał.
Wska­zał głową na Sig­gego, nie racząc nawet na niego spoj­rzeć. Vera instynk­tow­nie poło­żyła dłoń na gło­wie chłopca.
Nie dała rady zosta­wić go rano w pogo­to­wiu opie­kuń­czym. Stała z tele­fo­nem przy uchu, słu­cha­jąc kobiety z info­li­nii dopy­tu­ją­cej, o co cho­dzi. Potem wzięła Sig­gego za rękę i ruszyła w stronę samo­chodu.
Pół godziny temu wpro­wa­dzili się do zała­twio­nego przez gazetę miesz­ka­nia w stylu retro przy ulicy Pil­ga­tan, w odle­gło­ści krót­kiego spa­ceru od redak­cji miesz­czą­cej się przy alei Kung­sholm­storg. Wspól­nie wnie­śli na górę walizkę Very zawie­ra­jącą całe jej życie i nie­wielki ple­cak Sig­gego z kil­koma ubra­niami i zabaw­kami, które chło­piec do niego wrzu­cił.
– Nie wiem – powie­działa Vera do Ivars­sona. Wie­działa, że na takich jak on jest tylko jeden spo­sób. Trzeba ude­rzyć jesz­cze moc­niej niż oni. – A może to jakiś obóz odchu­dza­jący?
Leif M. Ivars­son spoj­rzał na nią zdzi­wiony. Poczer­wie­niał ze zło­ści. Naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wał się kontr­ataku.
– W takim razie chyba powi­nien pan żądać zwrotu pie­nię­dzy – cią­gnęła Vera.
Sigge się zaśmiał.
– Już! – zawo­łała Anita Alsén i kiw­nęła ręką na Verę, zanim Ivars­son zdą­żył odpo­wie­dzieć.
Vera zamknęła za sobą drzwi i usia­dła na znisz­czo­nym fotelu. Za nią krę­cił się nie­spo­koj­nie Sigge.
– Łap, chło­paku – powie­działa, poda­jąc mu jojo, które wycią­gnęła z kie­szeni.
Anita Alsén zapa­liła papie­rosa i trzy razy zacią­gnęła się mocno. Nie­które elek­trow­nie węglowe wyrzu­cały z sie­bie mniej dymu niż ona.
– Obie dobrze wiemy, dla­czego tu jesteś – powie­działa Alsén i odchrząk­nęła.
Vera miała wra­że­nie, że wsłu­chuje się w trak­tor z rzę­żą­cym sil­ni­kiem, który wła­śnie ruszył do pracy.
– Za tobą cho­ler­nie dobry rok. Ilu dzien­ni­ka­rzy może się pochwa­lić roz­wią­za­niem zagadki mor­der­stwa na łamach prasy?
Sze­fowa redak­cji miała na myśli mor­der­stwo dżo­keja Erica Einars­sona. Verze udało się usta­lić sprawcę dzięki kry­mi­nal­nym kon­tak­tom Jon­nego.
Mor­derca pró­bo­wał poży­czyć pie­nią­dze od gangu moto­cy­klo­wego jej part­nera, żeby oddać dług, który miał u Einars­sona. A gdy dżo­keja zna­le­ziono mar­twego, chciał nawet wymu­sić na South Side pozby­cie się broni i ciała. W chwili sła­bo­ści, gdy Jon­nego dopa­dły wyrzuty sumie­nia wzglę­dem Very, sprze­nie­wie­rzył się zasa­dom klubu i zdra­dził jej, gdzie ukryto broń. Już następ­nego dnia naj­więk­szy news jej życia zdo­bił pierw­szą stronę „Kvällsposten”, a jej odkry­cie dopro­wa­dziło do zła­pa­nia, a potem ska­za­nia mor­dercy.
– To jed­nak wczo­raj­sze okładki – skwi­to­wała Anita Alsén. – Nic już nie zna­czą. Jesteś tu po to, żeby stwo­rzyć nowe. Chcę cię widzieć w czo­łówce pierw­szych stron ligi.
– Oczy­wi­ście.
Anita zacią­gnęła się ponow­nie. Spoj­rzała na popla­mione palce. Żółte od niko­tyny i czarne od farby dru­kar­skiej.
– No i… mamy jesz­cze to dru­gie. Szef redak­cji z Malmö oczy­wi­ście o wszyst­kim mnie poin­for­mo­wał.
Ton jej głosu się wyostrzył i Vera wie­działa, dokąd pro­wa­dzi ta roz­mowa. Do zda­rze­nia z zeszłej zimy, przez które nie­malże stra­ciła pracę.
– Z tego, co mi wia­domo, dosta­łaś ofi­cjalne ostrze­że­nie. Więk­szość ma tylko jedną szansę w tej gaze­cie. Tobie dano już dwie. Co ozna­cza, że nie możesz sobie pozwo­lić na wygłupy. Zro­zu­miano?
– Zro­zu­miano.
Anita spoj­rzała na Sig­gego. Tak jakby dopiero teraz go zauwa­żyła.
– Nie wygląda mi na takiego, co się uro­dził wczo­raj. Na roz­mo­wie o pracę nie wspo­mi­na­łaś o dzie­ciach.
– To nie jest moje dziecko – powie­działa Vera i od razu poża­ło­wała swo­ich słów.
Brzmiały ostro.
– Dora­biasz jako nia­nia?
– Nie, ale…
Anita pod­nio­sła rękę, prze­ry­wa­jąc jej.
– Super, naprawdę gra­tu­la­cje – mruk­nęła. – A teraz chodź, przed­sta­wię cię sze­fowi wia­do­mo­ści.
– Zacze­kaj tutaj – powie­działa Vera do Sig­gego.
Anita popro­wa­dziła ją przez wystawne pomiesz­cze­nia redak­cji. Garstka repor­te­rów, któ­rych Vera znała jedy­nie z not redak­cyj­nych, zebrała się wokół owal­nego stołu. Chyba oma­wiali jakiś więk­szy mate­riał, nad któ­rym pra­co­wali. Na środku ogrom­nego salonu usta­wiono biurka repor­te­rów wia­do­mo­ści. Na zawie­szo­nym na ścia­nie tele­wi­zo­rze prze­wi­jały się ame­ry­kań­skie dzien­niki. W jed­nym z kątów sie­dział Leif M. Ivars­son i obie­rał jajko.
– Anders Enbacka – przed­sta­wił się szef wia­do­mo­ści, spo­glą­da­jąc prze­lot­nie na Verę.
Enbacka wyglą­dał jak typowy klon wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych do tej pory widziała w Sztok­hol­mie. Prze­dzia­łek na środku głowy, luźna mary­narka, pod­ko­szu­lek, cał­kiem przy­stojny, ale nie aż tak, jak sam o sobie myślał. Na opar­ciu fotela typowy weł­niany swe­ter w biało-czarny motyw.
– Vera Berg.
Anita Alsén bez słowa ruszyła w stronę swo­jego gabi­netu.
– Wybierz dowolne miej­sce. Poza Ivars­so­no­wym. Bo wtedy długo tu nie zaba­wisz.
Vera pode­szła do biurka przy oknie. Zdej­mu­jąc kurtkę, wyj­rzała na Kung­sholm­storg. Nie umknęło jej, że szef wia­do­mo­ści bez skrę­po­wa­nia przy­glą­dał się jej syl­wetce. Zatrzy­mał wzrok na pier­siach i tak jakby odpły­nął w myślach.
– Zado­mo­wisz się póź­niej – rzu­cił, gdy wła­śnie miała usiąść na pod­nisz­czo­nym fotelu. – Jedziesz do Märsta. Podej­rze­nie mor­der­stwa. Młoda kobieta.
Mówił z prze­rwami. Tak jakby każde zda­nie było roz­ka­zem.
– Teraz?
Vera nie spo­dzie­wała się, że dosta­nie zle­ce­nie już pierw­szego dnia w pracy. Nie mogła prze­cież na miej­sce mor­der­stwa zabrać Sig­gego. Może mógłby zostać kilka godzin w redak­cji?
– Tak, do jutra pew­nie nie będzie tam leżeć – rzu­cił Enbacka. – Na miej­sce jedzie już też foto­graf. Nie mówi­łem mu, żeby na cie­bie zacze­kał… bo to nie do końca typ, z któ­rym pozwo­lił­bym jechać kobie­cie.
– Mam wła­sny samo­chód.
Z naroż­nego gabi­netu Anity Alsén pod dru­giej stro­nie redak­cji dobiegł nagle wrzask.
– Czy ktoś mógłby zabrać tego tu z mojego gabi­netu?!
Vera przy­mknęła na chwilę oczy.
– Sigge! – zawo­łała, w biegu łapiąc skó­rzaną kurtkę i notat­nik, i od razu ruszyła w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych na klatkę scho­dową. – Chodź. Jedziemy na wycieczkę.

 
Wesprzyj nas