Ekscytujące spojrzenie na Paryż przełomu wieków między biedą a oślepiającymi światłami sceny…


Paryż, rok 1882. Szesnastoletnia Louise Weber po śmierci ojca wychowywana jest samotnie przez matkę. Obie pracują jako praczki i żyją w biedzie. Dziewczyna marzy o innym losie: chce czerpać z życia pełnymi garściami, być podziwiana i wolna.

Pasją Louise jest taniec. Dziewczyna potajemnie wymyka się do barów i kawiarni i przy wsparciu takich artystów jak Renoir i Toulouse-Lautrec zostaje gwiazdą kankana. Tak rodzi się legendarna Goulue – królowa Montmartre’u o nieposkromionym apetycie na nowe doświadczenia. Odrzuca mieszczańską moralność i ograniczenia, a jej bezkompromisowość i namiętność zaprowadzają ją na szczyt – to ona zostaje główną tancerką w nowo otwartym kabarecie Moulin Rouge i rozpala zmysły jego gości.

Mimo ogromnego sukcesu Louise dręczy strach przed ponownym popadnięciem w nędzę i zależność od innych. Dlatego w imię wolności ryzykuje wszystko: pieniądze, szczęście i miłość swojego życia…

***

Ekscytujące spojrzenie na Paryż przełomu wieków między biedą a oślepiającymi światłami sceny!
Bettina Armandola, Book Reviews

Tanja Steinlechner – urodziła się w Heilbronn w 1974 roku, uczęszczała do szkoły teatralnej E-Werk we Fryburgu. Studiowała kreatywne pisanie na uniwersytecie w Hildesheim pod kierunkiem dr. Hannsa-Josefa Ortheila, a następnie pracowała jako redaktorka i agentka literacka.

Tanja Steinlechner
Tancerka z Moulin Rouge
Przekład: Agata Chmielecka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 20 marca 2024
 
 


Żadne ży­cie nie jest z góry prze­są­dzone. Los żad­nego czło­wieka nie za­leży wy­łącz­nie od jego po­cho­dze­nia, sta­tusu spo­łecz­nego, miej­sca czy roku uro­dze­nia. Upór, ta­lent i prze­możne pra­gnie­nie ze­rwa­nia ze sta­rym świa­tem przędą w skry­to­ści nici prze­zna­cze­nia.

Pro­log

Do na­miotu chciała zaj­rzeć tylko na chwilę, żeby rzu­cić okiem na cuda wę­drow­nego ludu, o któ­rych so­bie opo­wia­dano. W cyrku była po­dobno tre­so­wana małpka, nie­po­strze­że­nie wy­kra­da­jąca da­mom sole trzeź­wiące, a pa­nom ty­toń do żu­cia i brzę­czące mo­nety, które ci trzy­mali w kie­sze­niach ka­mi­ze­lek. Być może zo­ba­czy­łaby rów­nież ty­grysa albo na­wet lu­dzi gumy, o któ­rych mó­wiły jej ko­biety w pralni, a któ­rzy po­dobno po­sie­dli nad­zwy­czajną umie­jęt­ność roz­cią­ga­nia i wy­gi­na­nia swych ciał. Lo­uise od­kry­łaby se­kret cyr­kow­ców, akro­ba­tów, ku­gla­rzy i klau­nów. Gdyby tylko do­wie­działa się, jaki elik­sir musi wy­pić albo jaki ma­giczny ole­jek w sie­bie we­trzeć, na pewno by go zdo­była.
Ko­niecz­nie chciała zo­ba­czyć te cuda na wła­sne oczy. Cyrk przy­jeż­dżał do mia­sta tak rzadko, że ko­lejna oka­zja prędko by się nie nada­rzyła. W końcu dzi­siaj były jej uro­dziny, a na bi­let matka nie mo­gła so­bie po­zwo­lić. Żeby zgro­ma­dzić pie­nią­dze na pre­zent dla córki, tarte au cho­co­lat, mie­sią­cami odej­mo­wała so­bie od ust. Lo­uise od razu za­uwa­żyła szcze­linę w ma­te­riale na­miotu. Pod­kra­dła się bli­żej. Pod osłoną ciem­no­ści, z dala od świa­teł skie­ro­wa­nych na wej­ście, przy­kuc­nęła z mocno bi­ją­cym ser­cem. Przez roz­dar­cie do­strze­gła tan­cerki w mie­nią­cych się ko­lo­rami ko­stiu­mach. W rytm ta­necz­nej mu­zyki pod­no­siły wy­soko nogi, po­trzą­sa­jąc przy tym pom­po­nami. Lo­uise wpa­try­wała się w nie jak za­cza­ro­wana. Gdy mu­zyka uci­chła, na are­nie po­ja­wiła się ko­bieta cała ubrana w złoto. Jej głowę ozda­biały pióra, a brzuch oka­lały świe­cące łań­cuszki. Ten je­den wy­stęp Lo­uise mu­siała jesz­cze zo­ba­czyć! Klę­cząc na twar­dej ziemi, oglą­dała przed­sta­wie­nie z sze­roko otwar­tymi oczami. Prze­czu­wała, że naj­waż­niej­sza atrak­cja – cze­ka­jąca w ko­szu przy­nie­sio­nym wła­śnie do na­miotu przez fle­ci­stę w pum­pach – do­piero na­stąpi. Fle­ci­sta po­sta­wił kosz przed ko­bietą i usiadł na po­duszce nie­opo­dal. Po­tem za­czął grać. Z in­stru­mentu wy­do­by­wały się bu­dzące grozę i jed­no­cze­śnie lek­kie tony, które brzmiały, jakby po­cho­dziły z roz­stro­jo­nego akor­de­onu, a nie z dźwięcz­nego fletu. Ko­bieta pod­nio­sła po­krywę ko­sza. Wy­ło­niła się z niego głowa ko­bry. Mu­siały obu­dzić ją urok mu­zyki i umie­jęt­no­ści za­kli­naczki. Ręce ko­biety, a w ślad za nimi głowa ko­bry, po­ru­szały się w rytm me­lo­dii.
Na­gle Lo­uise za­drżała ze stra­chu i ze­rwała się na równe nogi. Ktoś pod­szedł do niej od tyłu i do­tknął jej ra­mie­nia. Była tak prze­jęta spek­ta­klem, że ni­czego nie usły­szała. Ko­bieta i męż­czy­zna w wy­twor­nych ko­stiu­mach pa­trzyli na nią ze zdzi­wie­niem. Merde! Bę­dzie nie­zła awan­tura. Męż­czy­zna schy­lił się do niej i za­py­tał ła­god­nym gło­sem, choć bez uśmie­chu:
– Po­doba ci się przed­sta­wie­nie?
Lo­uise przy­tak­nęła.
– Od­ważna je­steś, mała – stwier­dziła ko­bieta. Miała ogni­sto­rude włosy i mnó­stwo pie­gów na no­sie.
– Co mu­szę zro­bić, żeby też wy­stę­po­wać w cyrku? – ośmie­liła się za­py­tać Lo­uise. Serce wa­liło jej jak sza­lone, ale pod­skór­nie czuła, że cyr­kowcy nie zgło­szą ni­g­dzie jej wy­stępku. – Mo­gła­bym na­uczyć się tańca na li­nie albo jazdy na grzbie­cie sło­nia.
Para spoj­rzała po so­bie roz­ba­wio­nym wzro­kiem.
– Chcesz się do nas przy­łą­czyć? – Ru­do­włosa za­częła przy­glą­dać się jej ba­daw­czo. – To nie taki lekki ka­wa­łek chleba. Wszystko trzeba so­bie sa­memu wy­wal­czyć. Ćwi­cze­nia od­by­wają się dzień w dzień. Wie­czo­rem je­steś cała obo­lała. – Ar­tystka w za­my­śle­niu zwró­ciła wzrok na ko­rony drzew, które de­li­kat­nie szu­miały na wie­trze. Nu­ciła przy tym ci­chą me­lo­dię.
Lo­uise cze­kała, aż znów się ode­zwie.
– Wiesz – po­wie­działa ko­bieta. – My, cyr­kowcy, za­da­jemy so­bie cały ten trud nie dla pie­nię­dzy. Tak na­prawdę nie­wiele za­ra­biamy. Ale spójrz tylko! – Wska­zała na szcze­linę w na­mio­cie, a Lo­uise zro­zu­miała, do czego ją za­chęca.
Z wnę­trza do­bie­gały koń­cowe brawa. Znowu przy­kuc­nęła i po raz ostatni zer­k­nęła na twa­rze cyr­kow­ców. Spra­wiali wra­że­nie spo­koj­nych i za­ra­zem szczę­śli­wych. W ich oczach wi­dać było nie­zwy­kły blask, jakby nie z tego świata. Być w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia, do­się­gnąć ma­rzeń i na końcu przed­sta­wie­nia ską­pać się w okla­skach – o to w ta­kim ra­zie cho­dziło. Taką za­płatę otrzy­my­wali.
Gdy Lo­uise się pod­nio­sła, pary już nie było. Prze­ży­cia tego wie­czoru zo­sta­wiły w niej trwały ślad i obu­dziły głę­boko skry­wane pra­gnie­nia. Po raz pierw­szy po­czuła przed­smak nie­okieł­zna­nego, wol­nego ży­cia.

1

Cli­chy pod Pa­ry­żem, 1882


 
Lo­uise otwo­rzyła drzwi z ku­tego że­laza i we­szła na dzie­dzi­niec pralni. W nocy pra­wie w ogóle się nie ochło­dziło, a drżące let­nie po­wie­trze mia­sta mie­szało się ze smro­dem pta­sich od­cho­dów, które praczki wy­ko­rzy­sty­wały do wy­bie­la­nia tka­nin.
Lo­uise po­krę­ciła no­sem i schy­liła się do Mi­nette, która ocie­rała się o jej nogi i trą­cała ją łeb­kiem. To był ten krótki czas, który na­le­żał tylko do niej, czas, kiedy nie mu­siała pil­no­wać ognia, schy­lona mie­szać go­rą­cej, ki­pią­cej wody w ko­tle, wy­ży­mać mo­krego pra­nia, tasz­czyć go do su­szarni i roz­wie­szać na lince.
Co­raz gło­śniej­sze mru­cze­nie wy­do­by­wa­jące się z ciałka kota dało jej chwilę wy­tchnie­nia. Na­gle jed­nak po­czuła ścisk w żo­łądku. Nic jesz­cze dzi­siaj nie ja­dła. Rano i tak za­zwy­czaj po­si­lały się z matką je­dy­nie chle­bem i roz­rze­dzo­nym mle­kiem. Przy tak skrom­nej pen­sji nie mo­gły so­bie po­zwo­lić na nic in­nego. A za­raz znowu miała się za­cząć se­ria po­wol­nie cią­gną­cych się go­dzin, które Lo­uise spę­dzi w pół­mroku sza­rej hali. Zi­gno­ro­wała rwa­nie w brzu­chu, pod­po­wia­da­jące jej, by się od­wró­ciła i jak naj­szyb­ciej opu­ściła to miej­sce. Matka na nią li­czyła, więc Lo­uise nie miała wy­boru.
Jesz­cze raz po­gła­skała de­li­kat­nie główkę Mi­nette, a po­tem prze­mie­rzyła dzie­dzi­niec i wśli­zgnęła się do pralni przez uchy­lone cięż­kie drzwi. Z wie­szaka, na któ­rym – równo w sze­regu – wi­siały far­tu­chy pra­cow­nic, zdjęła swój i prze­wią­zała go so­bie w pa­sie. Uklę­kła przy me­ta­lo­wej wan­nie, w któ­rej skła­do­wano drewno, i wzięła tyle po­lan, ile zdo­łała. Wsta­jąc, stra­ciła rów­no­wagę, a cały stos drewna spadł z hu­kiem na zie­mię.
Wes­tchnęła i znowu kuc­nęła, aby ze­brać szczapy i wło­żyć je do far­tu­cha. Po­now­nie wstała, tym ra­zem bar­dzo ostroż­nie, i za­nio­sła drewno do ostat­niego rzędu ko­tłów, po czym wy­jęła je i uło­żyła na zim­nych już pa­le­ni­skach.
Znie­nacka po­czuła czy­jeś ręce na ra­mio­nach. Za­drżała. Nie usły­szała zbli­ża­ją­cej się Betty, prze­ło­żo­nej, którą jed­nak od razu po­znała po zim­nych pal­cach i sil­nym uści­sku. Zdała so­bie sprawę, że była ob­ser­wo­wana. Prze­ło­żona za­wsze po­ja­wiała się zni­kąd i za każ­dym ra­zem wy­le­wała się z niej la­wina oskar­żeń i pre­ten­sji. Betty ob­ró­ciła Lo­uise w swoją stronę i chwy­ciła jej palce, za­nim ta zdą­żyła scho­wać je za ple­cami.
– Znowu masz czarne pa­znok­cie! – Betty po­krę­ciła głową z nie­za­do­wo­le­niem. – Gwa­ran­tu­jemy czy­stość naj­wyż­szej klasy. Wbij to so­bie do głowy! I ten brudny far­tuch! Albo go dziś wy­pie­rzesz, albo wię­cej tu nie przy­chodź! Żal mi tego, który weź­mie cię za żonę.
Po­liczki Lo­uise pło­nęły bar­dziej ze zło­ści niż ze wstydu. Nie­wąt­pli­wie Betty czer­pała przy­jem­ność z po­ni­ża­nia dziew­czyny.
– Nie stójże tak, Lo­uise, tylko roz­pal w końcu ogień pod ko­tłami! Trzeba po­skła­dać pra­nie ma­dame Du­pont, bo już o nie py­tała. I uwa­żaj na ob­szywki i ko­ronki. Vite, vite! – Po tych sło­wach prze­ło­żona usia­dła na zie­lo­nym ta­pi­ce­ro­wa­nym krze­śle przy ka­sie. To wła­śnie tam spę­dzała więk­szość czasu i przyj­mo­wała klientki.
Stałe miej­sce Lo­uise w ostat­nim rzę­dzie po­zwa­lało jej ob­ser­wo­wać, co dzieje się w hali, a przede wszyst­kim uni­kać Betty i jej wrza­sków. Lo­uise za­wsze się spie­szyła, wy­cho­dząc rano z domu, i pra­wie za­wsze była w pralni pierw­sza, bo nie chciała, by któ­raś z ko­biet pod­kra­dła jej ulu­bione miej­sce. Za po­mocą za­pa­łek, które prze­cho­wy­wała obok pa­le­ni­ska przy ostat­nim ko­tle, roz­pa­liła ogień. Jak cu­dow­nie wiły się pło­mie­nie nad roz­pa­lo­nym drew­nem i jak ma­gicz­nie splo­tły się we wspól­nym tańcu. Ogień pło­nął, nie py­ta­jąc, po co ist­nieje. Za­mknęła oczy i przy­słu­chi­wała się trza­skom i sy­kom. Była to ko­lejna skra­dziona chwila, na­le­żąca tylko do niej.
Ze­gar ko­ścielny wy­bił pełną go­dzinę, więc praczki prze­kro­czyły ha­ła­śli­wie próg hali, aby za­jąć miej­sca. Wy­mie­niano się po­wi­tal­nymi for­muł­kami i plot­kami. Lo­uise nie­chęt­nie ode­rwała wzrok od ognia i zwró­ciła się w stronę ko­sza z pra­niem, który stał za nią na półce. Nie zdą­żyła wczo­raj po­sor­to­wać jego za­war­to­ści. Pan­ta­lony i poń­czo­chy trzeba było od­kła­dać osobno. Lo­uise, na­cią­ga­jąc je so­bie na dłoń, aby prze­wró­cić je na drugą stronę, czuła ich je­dwabną fak­turę – de­li­katną i śli­ską nie­mal jak woda. Za­uwa­żyła, że ostat­nio po­ja­wiły się nowe wzory i ko­lory. W gar­de­ro­bach świa­to­wych ko­biet obok bia­łych za­go­ściły zie­lone poń­czo­chy z czer­wo­nymi ak­cen­tami. Poza tym spo­ty­kało się te­raz poń­czo­chy w romby i kwiaty. Raz wi­działa na­wet ró­żowe, z mo­ty­lami. Wy­obra­ziła so­bie, jak by to było mieć pie­nię­dzy pod do­stat­kiem i na­szyć na swoją bie­li­znę czer­wone serce, które mógłby zo­ba­czyć tylko ten, kto…
– Masz czer­wone po­liczki. Coś ci do­lega?
Lo­uise nie zo­rien­to­wała się, że jej przy­ja­ciółka po­ja­wiła się już w pralni. Lily wy­jąt­kowo przy­szła na czas, więc udało jej się zna­leźć miej­sce w rzę­dzie przed nią.
– Nic mi nie jest. Ale cza­sami so­bie wy­obra­żam, że ta de­li­katna bie­li­zna na­leży do mnie. Za­sta­na­wia­łaś się kie­dyś, jak przy­jemne dla skóry mu­szą być te mo­tyle?
Lily spą­so­wiała.
– Z chę­cią spraw­dzi­ła­bym to po pracy.
– Prze­cież wiesz, że nam nie wolno. Tylko to­bie mógł wpaść do głowy taki po­mysł.
– Ach, nie bądź taka tchórz­liwa, przy­łącz się do mnie.
Prze­ło­żona od­wró­ciła się do nich i wrza­snęła przez halę:
– Lily, dziś pra­cu­jesz przy mnie, z przodu. Vite, vite, młoda damo. Nie przy­szłaś tu na po­ga­wędki przy ka­wie!
Mi­ja­jąc Lo­uise, Lily szep­nęła:
– Chcia­ła­bym, ale na­prawdę nie mam od­wagi. To by się źle skoń­czyło!
Lo­uise wes­tchnęła, a kiedy już po­sor­to­wała pra­nie, chwy­ciła dwa sto­jące pod półką wia­dra. Prze­szła przez halę. Mu­siała te­raz przy­nieść wodę ze studni na dzie­dzińcu.
Po­pa­trzyła przez mo­ment w bez­chmurne let­nie niebo, wzięła głę­boki wdech i za­nu­rzyła pierw­sze, a po­tem ko­lejne wia­dro w męt­nej wo­dzie, po czym po­bie­gła wlać ją do ko­tłów. Na­stęp­nie na­peł­niła trze­cie i czwarte, piąte i szó­ste wia­dro, po­nio­sła je przez halę i wlała ich za­war­tość do tych ko­tłów, pod któ­rymi pa­liło się już drewno. Pod ósmym ko­tłem ognia nie roz­nie­cono. To w nim miała mo­czyć bar­dziej za­bru­dzone pra­nie. Na sa­mym dnie umie­ściła pan­ta­lony i poń­czo­chy, na to po­ło­żyła po­ściel i w końcu apaszki, man­kiety oraz koł­nie­rze. Do­piero wtedy na­peł­niła na­czy­nie zimną wodą. W pralni był też ko­cioł słu­żący do od­dziel­nego pra­nia de­li­kat­niej­szych rze­czy: dam­skiej bie­li­zny z ko­ron­ko­wymi ob­szy­ciami, pięk­nych pod­wią­zek, ko­lo­ro­wych gor­se­tów i ha­lek. Tymi ma­te­ria­łami miała póź­niej za­jąć się jesz­cze raz, żeby od­świe­żyć ich ko­lory. Lśniąca zie­leń, dzięki roz­two­rowi z octu i ałunu, od­zy­ski­wała blask, sub­telny ko­lor lila Lo­uise wzmac­niała prosz­kiem do pie­cze­nia, a czer­wo­nym pan­ta­lo­nom nie­ja­kiej Fran­cine Du­bo­ise ro­biła ką­piel w wi­triolu.
Do Du­bo­ise przy­lgnęła wąt­pliwa re­pu­ta­cja. Gdy prze­kra­czała próg hali, roz­mowy pra­czek na­tych­miast ci­chły, a w ostat­nich rzę­dach pod­no­siła się szep­ta­nina. Być może to przez jej blond loki, które lśniły w przy­tłu­mio­nym świe­tle hali, albo przez jej ele­ganc­kie ru­chy, kiedy kro­czyła po nie­rów­nej pod­ło­dze na wy­so­kich ob­ca­sach. Ko­biety były za­pewne za­zdro­sne i dla­tego mam­ro­tały za jej ple­cami, że jest la po­ule, albo jesz­cze go­rzej – la pu­tain. Dla Lo­uise jed­nak mo­ment, kiedy drzwi się otwie­rały i do hali wcho­dziła Fran­cine Du­bo­ise, był naj­waż­niej­szym punk­tem dnia.
Du­bo­ise za­wsze no­siła eks­tra­wa­ganc­kie na­kry­cia głowy, więc kiedy po­ja­wiała się w pralni – pewna sie­bie i nie­po­ru­szona roz­le­ga­ją­cymi się szep­tami – od razu przy­ku­wała wzrok ro­bot­nic. Za każ­dym ra­zem ener­gicz­nie sta­wiała na la­dzie kosz z pra­niem i zdej­mo­wała bo­gato zdo­biony wy­twor­nymi ko­kar­dami ka­pe­lusz, czego dama w miej­scu pu­blicz­nym nie po­winna była ni­gdy ro­bić. Choć tylko do tego spro­wa­dzała się nie­oby­czaj­ność ko­biety, ota­czała ją aura nie­zwy­kłej ta­jem­ni­czo­ści, która wy­peł­niała pral­nię, do­póki Du­bo­ise jej nie opu­ściła.
Na ra­zie było jed­nak zbyt wcze­śnie na po­ja­wie­nie się Fran­cine, jak Lo­uise na­zy­wała ją w my­ślach. Te­raz w hali roz­brzmie­wały je­dy­nie głosy pra­cow­nic: zgar­bio­nych wdów i mło­dych dziew­cząt. Wszyst­kie miały znisz­czone pracą dło­nie i no­siły cięż­kie, grube ubra­nia, które mu­siały speł­niać prze­zna­czoną im funk­cję. Były ta­nie, do­brze zno­siły pra­nie w wy­so­kich tem­pe­ra­tu­rach, a poza tym za­kry­wały ko­biece wdzięki. Rola cno­tli­wej ko­biety – czy po­do­bało się to Lo­uise, czy nie – po­le­gała na tym, by nie zwra­cać na sie­bie uwagi. Po­liczki dziew­czyny pło­nęły z wy­siłku i żaru bu­cha­ją­cego od ognia. Wsy­pała nie wię­cej niż garść sody do go­rą­cej, ale nie wrzą­cej wody. Mu­siała być przy tym ostrożna, aby ubra­nie i po­ściel się nie skur­czyły, a na ma­te­riale nie po­ja­wiły się brą­zowe plamy. Lo­uise wzięła apaszki, man­kiety i koł­nie­rze i wło­żyła je do ko­tła, w któ­rym woda zdą­żyła osią­gnąć od­po­wied­nią tem­pe­ra­turę, a na­stęp­nie roz­pa­liła ogień pod trze­cim na­czy­niem do go­to­wa­nia ubrań. Jej ręce były już za­czer­wie­nione, a tam gdzie je so­bie ostat­nio otarła, od­czu­wała pie­kący ból. Na pewno zro­bią się z tego pę­che­rze. Się­gnęła po drew­nianą łyżkę, żeby wy­mie­szać pra­nie, ale na­tych­miast ją wy­pu­ściła i krzyk­nęła z bólu: uchwyt łyżki był go­rący jak sam żar. Pod­nio­sła spód­nicę, tro­chę się w końcu schło­dziła i po­zwo­liła so­bie na krótką prze­rwę. Nie mo­gła po­jąć, jak matka wy­trzy­my­wała tę ha­rówkę przez cały rok i jak zno­siła ten cią­gły smród.
Matka Lo­uise wy­cho­wała się w Al­za­cji wśród roz­ma­rynu, ty­mianku i la­wendy. Lo­uise miała wpraw­dzie tylko mgli­ste wspo­mnie­nie domku dziad­ków, ale w jej pa­mięci od razu oży­wał ma­ślany smak sera. Od­wie­dza­jąc ich czę­sto jako dziecko, za­ko­chała się w bez­gra­nicz­nej dali. Gdy wspi­nała się na sę­kate ga­łę­zie sta­rej ja­błoni, roz­cią­gał się przed nią ni­czym nie­ogra­ni­czony wi­dok na win­nice. W pa­mięci za­cho­wała też wspa­niały ogród przy domu. Wśród drzew ja­błoni i grzą­dek z wa­rzy­wami mo­gła sza­leć do upa­dłego ze swoją sio­strą Vic. Za każ­dym ra­zem, gdy prze­my­kały obok stołu, bab­cia czę­sto­wała je słod­kimi tru­skaw­kami, ka­wał­kiem cia­sta albo le­mo­niadą wła­snej ro­boty. W tych szczę­śli­wych dniach do­ro­śli po­zo­sta­wiali Lo­uise i Vic sa­mym so­bie, po­zwa­la­jąc, by spę­dzały czas w dzie­cię­cym świe­cie wy­obraźni. Mo­gły więc ro­bić, na co miały ochotę. Babka za­jęta była go­to­wa­niem, matka wy­ry­wa­niem chwa­stów, a dzia­dek z oj­cem przy­ci­na­niem ja­błoni. Czę­sto do póź­nych go­dzin noc­nych sie­dzieli wspól­nie w ogro­dzie przy dłu­gim stole z za­pa­lo­nymi świe­cami. Ni­czego wię­cej nie chcieli od ży­cia. „Dla­czego wy­jeż­dżamy? Dla­czego mu­simy wra­cać do Cli­chy?” – Lo­uise rzu­cała py­ta­nia w po­wie­trze. Oj­ciec szybko opróż­niał kie­li­szek wina, a jego dłoń lekko przy tym drżała. „Nie je­ste­śmy sami na świe­cie i nie tak wolni, jak by­śmy chcieli” – od­po­wia­dał.
Lo­uise nie ro­zu­miała wów­czas, co oj­ciec ma na my­śli. Nie wie­działa, że to alu­zja do wojny, na którą nie­wiele póź­niej miał wy­je­chać.

* * *

– Po­je­dziemy, gdy li­ście zro­bią się ko­lo­rowe – obie­cał oj­ciec, gdy wró­cił do Cli­chy na prze­pustkę. Lo­uise wciąż za­sy­py­wała go py­ta­niami o Al­za­cję.
Do mo­mentu wy­jazdu mu­siała wy­trzy­mać w ciem­nym miesz­ka­niu ra­zem z matką i sio­strą. Nie żyło im się źle, nie cier­piały głodu, a Lo­uise miała na­wet wła­sne łóżko.
– Ciesz się tym, co masz.
Matka cią­gle pro­siła ją i Vic o po­moc w domu. Mu­siały wy­cie­rać na­czy­nia, skła­dać pra­nie i mo­dlić się wie­czo­rem o to, aby wciąż było tak, jak jest. Lo­uise pro­siła wpraw­dzie Boga o to, o co ka­zała jej pro­sić matka, ale jak tylko ta ga­siła świa­tło i wy­cho­dziła z po­koju, dziew­czynka wy­ska­ki­wała z łóżka, klę­kała na chłod­nych ka­fel­kach i znów skła­dała ręce do mo­dli­twy.
– Do­bry Boże, po­nie­waż wiesz wszystko, wiesz też, że wcze­śniej skła­ma­łam. Niech coś się zmieni. Pro­szę cię, spraw, że­by­śmy prze­pro­wa­dzili się do Al­za­cji, do babci i dziadka. A je­śli to nie­moż­liwe, spraw cho­ciaż, że­by­śmy żyli w ja­snym miesz­ka­niu z sze­ro­kim wi­do­kiem na świat. Wtedy by­łoby nie­mal tak, jak­bym sie­działa na swo­jej ja­błoni.
Mo­dli­twy Lo­uise się speł­niły – za­szło wiele zmian, tyle że nie ta­kich, o ja­kie pro­siła. Choć li­ście zro­biły się ko­lo­rowe, wi­zyta u dziad­ków zo­stała odło­żona w cza­sie. W trak­cie kil­ku­dnio­wego po­bytu w domu oj­ciec wciąż zwo­dził Lo­uise obiet­ni­cami.
– Mój wró­belku, obie­cuję. Po­je­dziemy, gdy tylko spad­nie pierw­szy śnieg.
Wiatr się wzmógł i zmia­tał ostat­nie li­ście z ga­łęzi, aż te całe wy­ły­siały i przy­brały zło­wrogi wy­gląd. Na dwo­rze ro­biło się co­raz zim­niej. Za pie­nią­dze przy­słane przez ojca matka ku­piła Lo­uise czer­wony płasz­czyk, który tak jej się po­do­bał, że nie po­sia­dała się ze szczę­ścia. Dziad­ko­wie się zdzi­wią, kiedy ją w nim zo­ba­czą. Pierw­szy śnieg już spadł, ale do wy­jazdu i tak nie do­szło. Oj­ciec pi­sał w li­stach o skom­pli­ko­wa­nej sy­tu­acji na fron­cie i że bar­dzo za nimi tę­skni. Za­pewne za­mie­rzał w ten spo­sób po­cie­szyć Lo­uise, ale jego wia­do­mo­ści przy­no­siły ra­czej od­wrotny sku­tek – dziew­czynce chciało się pła­kać. Na co jej czer­wony płaszcz, skoro nie mo­gła go za­brać ze sobą w po­dróż?
Na­stał Nowy Rok, który – ina­czej niż do­tąd – spę­dzili bez dziad­ków. Lo­uise cie­szyła się, że przy­naj­mniej oj­ciec jest z nimi. Wspól­nie wy­glą­dali przez okno, by ob­ser­wo­wać noc, a gdy dzwony ko­ścielne wy­biły dwu­na­stą, matka chwy­ciła ojca za rękę.
– Miejmy na­dzieję, że wojna nie­długo się skoń­czy – po­wie­działa.
Za sprawą słońca na drze­wach znów za­częły po­ja­wiać się li­ście, ale Lo­uise nie od­wa­żyła się za­py­tać, kiedy w końcu po­jadą do Al­za­cji. Tę­sk­niła za cza­sem spę­dza­nym w po­chy­lo­nym domku w ogro­dzie, za po­tra­wami przy­rzą­dza­nymi przez bab­cię i za spo­koj­nym gło­sem dziadka, który tak chęt­nie ob­ja­śniał jej świat.
Wi­śnie prze­stały kwit­nąć, a cie­pły wiatr już dawno zmiótł z ulic de­li­katne li­ście i roz­wiał je wo­koło, tym­cza­sem oni na­dal nie po­je­chali do Al­za­cji. W końcu Lo­uise i Vic po­znały prawdę. Matka przed­sta­wiła im ją dziw­nie rze­czo­wym to­nem. Lo­uise od razu po­jęła zna­cze­nie jej słów. I nie cho­dziło o to, co mó­wiła, ale o spo­sób, w jaki się wy­ra­żała. Jej ciało wiło się przy każ­dym pre­cy­zyj­nie do­bra­nym sfor­mu­ło­wa­niu, jak gdyby cier­piało i chciało owo cier­pie­nie ukryć.
– Bab­cia i dzia­dek mu­sieli ucie­kać. – Matka na chwilę za­mil­kła, po czym do­dała: – Bo­ches, Niemcy, zdo­byli Al­za­cję. W związku z tym dom i ogród nie na­leżą już do dziad­ków, tylko do ob­cych.
Świat Lo­uise za­wa­lił się w ułamku se­kundy. Bez­pow­rot­nie utra­ciła raj swo­jego dzie­ciń­stwa. Już ni­gdy wię­cej nie bę­dzie się wspi­nała po drze­wach, ni­gdy wię­cej nie spę­dzi wa­ka­cji w domu dziad­ków. Za­częła gorzko pła­kać.
Po­tem na woj­nie zgi­nął oj­ciec, zo­sta­wia­jąc matkę samą z cór­kami. Bóg mu­siał być bar­dzo okrutny, skoro opacz­nie zro­zu­miał prośbę Lo­uise, by wszystko się od­mie­niło. Nie mo­gły już je­chać do Al­za­cji, do dziad­ków, a i miesz­ka­nie w Cli­chy, które opła­cały z żołdu ojca, mu­siały opu­ścić po jego śmierci. Sta­nęły przed ko­niecz­no­ścią prze­pro­wadzki. Wszystko po­to­czyło się tak szybko, że za­bra­kło na­wet czasu na ża­łobę. Matka czę­sto cho­dziła wście­kła i wciąż krzy­czała na Lo­uise i Vic, które nad wy­raz nie­chęt­nie pa­ko­wały swój mi­zerny do­by­tek.
Lo­uise wo­lała bo­wiem le­żeć na łóżku i ma­rzyć o ja­błoni. Skoro drzewo na­prawdę na­le­żało te­raz do Bo­ches, a Lo­uise ni­gdy już nie miała po­je­chać do Al­za­cji, chciała przy­naj­mniej prze­pro­wa­dzić się w ja­kieś prze­stronne miej­sce, do zamku nad chmu­rami, a je­śli było to zbyt wy­gó­ro­wane wy­ma­ga­nie, to przy­naj­mniej do miesz­ka­nia na pię­trze, do któ­rego wpa­da­łoby świa­tło i z któ­rego można by oglą­dać da­chy mia­sta.
Matka i córki nie wpro­wa­dziły się jed­nak do żad­nego miesz­ka­nia za­la­nego świa­tłem. Prze­ciw­nie – zna­la­zły noc­leg w schro­ni­sku, które przy­po­mi­nało ba­rak. Matka i Vic do­stały na szczę­ście pracę w pralni No­iset, a ich prze­ło­żona Betty za­ła­twiła im po­tem po­rządny po­kój. Gdy pra­co­wały, Lo­uise była po­zo­sta­wiona sa­mej so­bie. W ciem­nym po­ko­iku nie miała nic do ro­boty. Szwen­dała się więc po oko­licy. Oglą­dała z za­in­te­re­so­wa­niem wi­tryny skle­pów z za­baw­kami, wy­obra­ża­jąc so­bie, że oj­ciec na pewno coś by jej ku­pił, dzia­dek zaś zro­biłby jej ład­niej­szego ko­nia z drewna niż ten na wy­sta­wie. Pew­nego razu, gdy stała przed jed­nym z ta­kich skle­pów, ktoś do­tknął jej ra­mie­nia. Od­wró­ciw­szy się, Lo­uise do­strze­gła chudą dziew­czynę o przy­ku­wa­ją­cej uwagę ja­snej ce­rze, która nada­wała jej ary­sto­kra­tyczny wy­gląd. Lily, bo tak się na­zy­wała, nie­śmiało za­py­tała mięk­kim gło­sem, czy Lo­uise się z nią po­bawi. Ta, szczę­śliwa, że w końcu zna­la­zła przy­ja­ciółkę i że nie musi już spę­dzać czasu w po­je­dynkę, ocho­czo przy­stała na tę pro­po­zy­cję. Naj­chęt­niej grały w klasy. Pod­czas za­bawy Lo­uise tra­ciła po­czu­cie czasu, a kiedy matka i Vic wra­cały do domu, nie ro­zu­miała, dla­czego musi prze­by­wać w miej­scu, w któ­rym nie ma nic prócz współ­dzie­lo­nych łó­żek i w któ­rym czeka na nią wiecz­nie ten sam ka­pu­śniak.
Przy­jaźń z Lily prze­trwała lata i co­raz bar­dziej się za­cie­śniała. Z bie­giem lat dziew­częta – za­miast o księż­nicz­kach i ry­cer­zach – za­częły roz­ma­wiać ze sobą o mło­dych męż­czy­znach. Czę­sto spa­ce­ro­wały brze­giem Se­kwany i ob­ser­wo­wały od­bu­dowę Pont de Cli­chy znisz­czo­nego pod­czas wojny fran­cu­sko-pru­skiej. Zbie­rały ja­gody, a cza­sami któ­raś przy­no­siła chleb z ma­słem. Te spo­tka­nia były dla nich ni­czym święto – przy­ja­ciółki urzą­dzały pik­niki i ob­ser­wo­wały mło­dych węd­ka­rzy w ło­dziach, przy­zna­jąc im punkty za atrak­cyj­ność, za­cho­wa­nie i sta­tus spo­łeczny. Lo­uise naj­bar­dziej lu­biła męż­czyzn od­róż­nia­ją­cych się czymś od reszty. Lily, pu­ka­jąc się w czoło, ko­men­to­wała jej wy­bory: „Z ta­kim gu­stem wy­lą­du­jesz w rynsz­toku”. Lo­uise zaś od­po­wia­dała: „Już dawno w nim wy­lą­do­wa­ły­śmy, je­śli jesz­cze nie za­uwa­ży­łaś”.
W trak­cie tych po­ga­du­szek za­ta­czały po oko­licy co­raz szer­sze kręgi. Po od­bu­do­wa­niu mo­stu spa­ce­ro­wały do Île de Ro­bin­son i drogą wzdłuż Île des Ra­va­geurs. Cza­sami szły w kie­runku parku, przez któ­rego śro­dek pły­nął po­tok i gdzie wio­sną i la­tem roz­no­sił się śpiew zięb. W cie­płe dni nad brze­giem stru­mie­nia zdej­mo­wały buty oraz poń­czo­chy i za­nu­rzały bose stopy w wo­dzie. W ten spo­sób, bez względu na porę roku, ucie­kały od smut­nej rze­czy­wi­sto­ści, opo­wia­dały so­bie o pla­nach na przy­szłość i swo­ich ma­rze­niach. Lo­uise z wielką wprawą upięk­szała wi­zje roz­ta­czane przez Lily. Kiedy ta wy­zna­wała, że pra­gnie wier­nego i czu­łego męża, który re­gu­lar­nie przy­no­siłby do domu pie­nią­dze, Lo­uise wy­my­ślała dla przy­ja­ciółki dom z roz­le­głym ogro­dem, pach­ną­cym zio­łami i wy­so­kimi jo­dłami. Przy­szłemu do­bro­dusz­nemu mę­żowi Lily przy­pi­sy­wała jesz­cze sporo uroku i wy­obra­żała go so­bie jako bar­dzo atrak­cyj­nego. In­nym ra­zem zro­biła z przy­ja­ciółki żonę no­wo­cze­snego mło­dego pro­fe­sora, który już pod­czas ich pierw­szego spo­tka­nia za­ko­chał się w niej po uszy i we wszyst­kim był jej po­słuszny. Swoje opo­wie­ści wzbo­ga­cała za­ma­szy­stą ge­sty­ku­la­cją oraz mi­miką wła­ściwą wy­stę­pom mu­zycz­nym. Wzbu­dzała tym po­dziw u swo­jej słu­chaczki i wy­wo­ły­wała uśmiech na jej twa­rzy. Mó­wiła gło­śno to, czego Lily nie od­wa­ży­łaby się po­wie­dzieć, a na­wet wy­obra­zić. W końcu co im po­zo­stało prócz ma­rzeń?
Gło­śny dźwięk gongu ob­wiesz­cza­jący prze­rwę obia­dową wy­rwał Lo­uise z za­my­śle­nia. Ro­bot­nice szybko opu­ściły pral­nię i wy­szły na dzie­dzi­niec. Lo­uise za­mie­rzała uczy­nić to samo, ale w tej wła­śnie chwili za­uwa­żyła Fran­cine Du­bo­ise w to­wa­rzy­stwie ja­kiejś ko­biety. Bez za­sta­no­wie­nia wsko­czyła za ko­cioł, li­cząc na to, że uda jej się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o Fran­cine i świe­cie, w ja­kim ta się ob­raca.
W po­miesz­cze­niu za­le­gało cięż­kie, go­rące po­wie­trze, a z ko­tłów uno­siła się para. Gdzie­nie­gdzie dało się sły­szeć syk ki­pią­cej wody. Fran­cine po­sta­wiła kosz z pra­niem za­wie­ra­jący – jak do­my­ślała się Lo­uise – zdo­bione gor­sety, naj­lep­szej ja­ko­ści bie­li­znę i pod­wiązki.
– Chyba ni­kogo tu nie ma – po­wie­działa do przy­ja­ciółki i za­chi­cho­tała.
Lo­uise nie mo­gła uwie­rzyć wła­snym oczom, kiedy Fran­cine do­tknęła po­liczka swo­jej to­wa­rzyszki, którą z czu­ło­ścią na­zy­wała Au­rélie. Trzy­ma­jąc przez dłuż­szą chwilę dłoń na twa­rzy ko­chanki, zro­biła krok w jej stronę. Ca­ło­wana przez nią w de­kolt, do­ty­kała krą­głych po­ślad­ków Au­rélie.
– Po­pra­cu­jemy dziś we dwie, a moje spoj­rze­nia będą za­re­zer­wo­wane tylko dla cie­bie i ża­den z męż­czyzn się nie do­my­śli, co nas łą­czy. Po­my­ślą, że ro­bię to dla nich. A na­piwki, naj­droż­sza, będą spły­wać i spły­wać. Jak już uzbie­ramy, ile trzeba, zwie­jemy i zo­sta­wimy za sobą cały ten syf. – Fran­cine ob­jęła Au­rélie w ta­lii i szep­nęła jej coś do ucha.
Na­gle Lo­uise usły­szała zbli­ża­jące się kroki. Fran­cine raz jesz­cze po­ca­ło­wała Au­rélie. Ich piesz­czoty trwały zbyt długo, by mo­gła je łą­czyć je­dy­nie przy­jaźń. Ko­biety były tak sobą za­jęte, że Fran­cine ode­rwała usta od ust Au­rélie i od­wró­ciła głowę, do­piero gdy usły­szała Betty gło­śno wcią­ga­jącą po­wie­trze.
– Rany bo­skie. – Prze­ło­żona prze­że­gnała się i za­chwiała. Przez chwilę wy­glą­dała na bli­ską upadku, wresz­cie jed­nak od­zy­skała rów­no­wagę i chrząk­nęła. – To pral­nia, a nie dom pu­bliczny, moje pa­nie. Je­śli więc mo­gła­bym pro­sić…
– Może pani. – Au­rélie pu­ściła dłoń Fran­cine i prze­ka­zała kosz Betty.
– Do­póki je­stem tu­taj prze­ło­żoną, obo­wią­zuje za­sada: je­ste­śmy wpraw­dzie biedne, ale nie ze­psute.
– Nie mamy co do tego wąt­pli­wo­ści, ma­dame Mo­uron. Do nas też się to od­nosi.
Betty skrzy­żo­wała ręce na piersi i unio­sła pod­bró­dek.
– Może nie wy­ra­zi­łam się dość ja­sno. Po­wtó­rzę po raz ostatni: pro­szę opu­ścić pral­nię. To nie miej­sce na ob­sce­niczne za­cho­wa­nia. Pra­cują tu­taj przy­zwo­ite ko­biety.
Za­wsty­dzona Au­rélie spu­ściła głowę.
– Au­rélie, masz prawo być trak­to­wana jak peł­no­prawna oby­wa­telka. – Fran­cine się­gnęła do kie­szeni spód­nicy i wy­jęła plik pie­nię­dzy. – Może te­raz pani zro­zu­mie – po­wie­działa do Betty, pa­trząc na nią prze­szy­wa­jąco. – Wy­ko­nu­jemy swoją pracę, tak jak i pani wy­ko­nuje swoją. Zdej­mu­jemy ten cię­żar z przy­zwo­itych ko­biet.
Lo­uise po­czuła swę­dze­nie w no­sie. O nie, żeby tylko jej te­raz nie za­uwa­żyły! Betty otwo­rzyła usta, jakby chcąc od­po­wie­dzieć, i chwy­ciła się pod boki, go­towa wy­rzu­cić z hali dwie awan­tur­nice. Jej spoj­rze­nie po­wę­dro­wało jed­nak ku bank­no­tom, które Fran­cine spo­koj­nie od­li­czała na la­dzie. Na­gle Lo­uise gło­śno kich­nęła. Wszyst­kie trzy od­wró­ciły się w jej stronę. Na twa­rzy Fran­cine po­ja­wił się szy­der­czy uśmiech, Betty zaś wy­mam­ro­tała:
– W po­rządku, znaj­dziemy czas, żeby zre­ali­zo­wać pani zle­ce­nie. – Ener­gicz­nie wsu­nęła plik pie­nię­dzy do kie­szeni spód­nicy i wy­pchnęła ko­biety z hali.
Lo­uise wie­działa, że Betty po­winna wpi­sać do­dat­kowe przy­chody do księgi ka­so­wej. Po kilku mi­nu­tach, gdy już wró­ciła, prze­ło­żona za­mknęła re­jestr zde­cy­do­wa­nym ru­chem i wpa­ko­wała go do jed­nej z szu­flad. Po­tem za­wo­łała Lo­uise i ostrze­gła ją, że w żad­nym wy­padku nie może ni­komu pi­snąć ani słowa, w szcze­gól­no­ści matce. Poza tym, do­dała, dzięki tej wy­jąt­ko­wej sy­tu­acji jest w sta­nie wes­przeć praczki. Po tej dłu­giej wy­po­wie­dzi mu­siała zła­pać od­dech, po czym prze­ka­zała je­den bank­not Lo­uise. Pod­kre­śliła, że kie­ro­wała się wy­łącz­nie mi­ło­sier­dziem i współ­czu­ciem i że li­czy na roz­są­dek dziew­czyny.
Tego dnia Lo­uise po­jęła, że po­ję­cie mo­ral­no­ści jest płynne, a jedną, tę samą rzecz można in­ter­pre­to­wać na wiele róż­nych spo­so­bów.

 
Wesprzyj nas