Nowe wydanie słynnego dzieła Curzio Malaparte. Akcja powieści „Skóra” rozpoczyna się w 1943 roku, kiedy siły alianckie umacniają swoją pozycję w zdewastowanym Neapolu. Weterani rozwiązanej włoskiej armii błagają o pracę. Prostytucja szaleje. Wszędzie unosi się zapach śmierci.
Straszliwa plaga szaleje w Neapolu od dnia, kiedy wojska alianckie wkroczyły jako wyzwoliciele w październiku 1943 roku: plaga, która deprawuje nie tylko ciało, lecz także duszę, zmuszając ludzi do sprzedawania się i do deptania szacunku do samego siebie. Miasto podsuwa apokaliptyczne wizje obscenicznego, wstrząsającego horroru.
Plaga tkwi w na pozór miłosiernej i braterskiej dłoni wyzwolicieli, w ich niezdolności do dostrzeżenia tajemniczych i niejasnych sił, które rządzą ludźmi i realiami życia w Neapolu; w ich przekonaniu, że pokonany lud może być tylko ludem winnym. Nie pozostaje więc nic innego, jak walka o ocalenie skóry: nie duszy, jak w przeszłości, czy honoru, wolności, sprawiedliwości, ale „przeklętej skóry”.
„Skóra” to proza równie bezkompromisowa jak reportaż „Kaputt” – w swoim obrazowaniu, opisach miasta, ludzkich postaw w obliczu śmierci i cierpienia poraża surowością konkretu i apokaliptyczną wizyjnością.
W powieści „Skóra” wojna jeszcze się nie skończyła, ale jej zakończenie jest przesądzone. Bomby wciąż spadają, ale już na inną Europę. Wczoraj nikt nie musiał się zastanawiać, kto jest katem, a kto ofiarą. Teraz, nagle, dobro i zło zasłoniły swoje twarze, a nowy świat jest wciąż ledwo znany… Autor jest pewny tylko jednej rzeczy: że nie może być pewny niczego. Jego ignorancja staje się mądrością.
– Milan Kundera
Curzio Malaparte właśc. Kurt Erich Sucker (1898–1957) – włoski pisarz, dziennikarz i dyplomata. W młodości związany z ruchem faszystowskim. Podczas II wojny światowej pracował jako korespondent wojenny dziennika „Corriere della Sera”. Po wojnie zafascynował się ruchem komunistycznym i zyskał sławę jako pisarz antyfaszystowski. Do jego najważniejszych książek należą: • Technika zamachu stanu, • Kaputt (W.A.B., 2021) i • Skóra.
Skóra
Przekład: Jarosław Mikołajewski
wydanie II
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera w tej edycji: 27 marca 2024
Nota redakcyjna
Skóra w języku włoskim ukazała się w 1949 roku, a po polsku w 1998 roku. Od czasu opublikowania polskiego przekładu język zmienił się i nadal nieustannie się zmienia. Słowa uznawane kiedyś za neutralne, dziś są deprecjonujące (np. Murzyn, pederasta itd.). Mimo to zdecydowaliśmy się nie dokonywać w tekście większych ingerencji, jest on bowiem dokumentem tamtego czasu, ukazującym jednocześnie sposób patrzenia na świat samego Malapartego.
Zaraza
W Neapolu były to dni „zarazy”. Codziennie o piątej po południu, po półgodzinnym treningu z gruszką bokserską i gorącym prysznicu w sali gimnastycznej P.B.S., Peninsular Base Section, szliśmy z pułkownikiem Jackiem Hamiltonem w stronę San Ferdinando, przepychając się łokciami przez tłum, który od świtu do godziny policyjnej tłoczył się nerwowo na Via Toledo.
Jack i ja byliśmy czyści, wymyci, syci, pośród przerażającego neapolitańskiego tłumu, żałosnego, brudnego, głodnego, w poszarpanych ubraniach, który zgraja żołnierzy z wyzwoleńczych armii, złożonych ze wszelkich ludzkich ras, popychała i wyzywała we wszystkich możliwych językach i narzeczach świata. Zaszczyt bycia wyzwolonymi przypadł w udziale, jako pierwszym ze wszystkich ludów Europy, mieszkańcom Neapolu: i dla uczczenia tak zasłużonej nagrody moi biedni neapolitańczycy, po trzech latach głodu, epidemii, dzikich bombardowań, przyjęli jako dopust łaski, z miłości do ojczyzny, pożądaną i budzącą zawiść rolę narodu pokonanych, zgodzili się śpiewać, klaskać, skakać z radości wśród ruin własnych domów, wymachiwać obcymi, jeszcze wczoraj wrogimi flagami, i wychylając się z okien, obsypywać kwiatami zwycięzców.
A jednak, wbrew powszechnemu i szczeremu zapałowi, w całym Neapolu nie znalazłbyś jednego nawet neapolitańczyka, który czułby się pokonany. Nie umiem powiedzieć, w jaki sposób to dziwne uczucie zrodziło się w duszy tych ludzi. Nie budził żadnych wątpliwości fakt, że Włochy, a więc również Neapol, przegrały wojnę. Z pewnością trudniej jest przegrać wojnę niż ją wygrać. Do zwycięstwa w wojnie wszyscy są gotowi, nie wszyscy są zdolni ponieść porażkę. Lecz nie wystarczy przegrać wojnę, by zyskać prawo do tożsamości pokonanego narodu. W swojej pradawnej mądrości, potęgowanej przez wielowiekowe doświadczanie cierpienia, i w swej szczerej skromności moi biedni neapolitańczycy nie uzurpowali sobie prawa do tego, by czuć się pokonanym narodem. Był to, bez wątpienia, poważny brak taktu. Lecz czyż alianci mogli pragnąć wyzwalać narody i zmuszać je równocześnie do poczucia porażki? Wolni albo pokonani. Nie byłoby słuszne obwiniać neapolitańczyków, że nie czuli się ani wolni, ani pokonani.
Kiedy szedłem razem z pułkownikiem Hamiltonem, sam sobie wydawałem się zadziwiająco śmieszny w moim angielskim mundurze. Mundury Włoskiego Korpusu Wyzwoleńczego były starymi mundurami angielskimi w kolorze khaki, odstąpionymi przez Dowództwo Brytyjskie marszałkowi Badoglio, przefarbowanymi później, być może z zamiarem pokrycia plam krwi oraz dziur od pocisków, na intensywną zieleń, barwę jaszczurki. Były to w rzeczywistości mundury zdjęte z żołnierzy brytyjskich, którzy polegli pod Al-Alamajn i pod Tobrukiem. W mojej kurtce widoczne były dziury po trzech pociskach karabinu maszynowego. Mój podkoszulek, moja koszula i moje majtki były splamione krwią. Również moje buty zostały zzute z trupa angielskiego żołnierza. Kiedy wciągnąłem je na siebie po raz pierwszy, poczułem ukłucie w spód stopy. Pomyślałem z początku, że w bucie tkwi kość nieboszczyka. Był to gwóźdź. Być może byłoby lepiej, gdyby naprawdę tkwiła w nim kość nieboszczyka, o wiele łatwiej byłoby mi ją wówczas usunąć. Tymczasem pół godziny strwoniłem na znalezienie kombinerek i usunięcie gwoździa. Trzeba przyznać: dobrze się dla nas skończyła ta głupia wojna. Nie mogła z pewnością skończyć się lepiej. Nasza miłość własna pokonanych żołnierzy była bezpieczna: walczyliśmy już u boku aliantów, żeby wygrać wraz z nimi ich wojnę po tym, jak przegraliśmy własną, tak więc naturalny wydawał się fakt, że byliśmy odziani w mundury alianckich żołnierzy, których sami zamordowaliśmy.
Kiedy zdołałem wreszcie usunąć gwóźdź i włożyć but, kompania, której dowództwo miałem przejąć, już od jakiegoś czasu stała na koszarowym podwórzu. Koszary były starym klasztorem w okolicach Torretty, za Margelliną, wyszczerbionym przez stulecia i bombardowania. Podwórzec, w kształcie chiostra, z trzech stron okalały krużganki wsparte na wątłych kolumnach z szarego tufu, a z czwartej wysoki żółty mur usiany zielonymi plamami zagrzybień i wielkimi marmurowymi płytami, na których pod dużymi czarnymi krzyżami widniały długie kolumny wyrytych nazwisk. Podczas którejś z dawnych epidemii cholery klasztor był lazaretem, a te nazwiska należały do zmarłych na cholerę. Na murze wypisane było dużymi czarnymi literami: Requiescant in pace.
Pułkownik Palese chciał osobiście przedstawić mnie moim żołnierzom, zgodnie z jednym z tych prostych rytuałów, które tak bliskie są sercom starych wojskowych. Był to wysoki, szczupły, całkiem już siwy człowiek. W milczeniu uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się ze smutnym westchnieniem. Żołnierze (prawie wszyscy byli bardzo młodzi, dobrze bili się z aliantami w Afryce i na Sycylii, i właśnie z tego powodu alianci wybrali ich, by stworzyć zalążek Włoskiego Korpusu Wyzwoleńczego) stali w szeregu na środku podwórza, przed nami, i wpatrywali się we mnie. Oni również ubrani byli w mundury ściągnięte z żołnierzy angielskich poległych pod Al-Alamajn i pod Tobrukiem, ich buty były butami umarłych. Ich twarze były blade i wychudzone, ich oczy białe i nieruchome, uformowane z miękkiej i matowej materii. Patrzyli na mnie, jak mi się wydawało, nie mrużąc powiek.
Pułkownik Palese skinął głową, a sierżant krzyknął:
– Kompania, baczność!
Wzrok żołnierzy zgęstniał na mnie w bolesnym napięciu, niczym wzrok martwego kota. Ich ciała wyprostowały się, poderwały się na baczność. Dłonie ściskające karabiny były białe, wynędzniałe: miękka skóra zwisała z czubków palców jak skóra za dużej rękawiczki.
Pułkownik Palese zaczął mówić:
– Przedstawiam wam waszego nowego kapitana…
Kiedy on mówił, ja patrzyłem na tych włoskich żołnierzy ubranych w mundury ściągnięte z angielskich trupów, na te wynędzniałe ręce, blade wargi, na te białe oczy. Gdzieniegdzie, na piersi, na brzuchu, na nogach, ich mundury usiane były czarnymi plamami krwi. Nagle zrozumiałem z przerażeniem, że żołnierze ci byli martwi. Wydzielali tłumiony zapach zbutwiałego sukna, przegniłej skóry, wysuszonego na słońcu mięsa. Spojrzałem na pułkownika Palese: on też był martwy. Głos wychodzący z jego ust był wilgotny, zimny, obły, jak to koszmarne bulgotanie, które wydobywa się z ust nieboszczyka, kiedy położysz mu dłoń na brzuchu.
– Dajcie spocznij – powiedział do sierżanta pułkownik Palese po swoim krótkim przemówieniu.
– Kompania, spocznij! – krzyknął sierżant.
Żołnierze oparli się na lewej nodze, miękko i ze zmęczeniem w ruchach, i wbili we mnie wzrok, łagodniejszy, bardziej zdystansowany.
– A teraz – powiedział pułkownik Palese – wasz nowy kapitan powie wam coś od siebie.
Rozchyliłem wargi, a z moich ust popłynął potworny bulgot, słowa bez wyrazu, niezdarne, sflaczałe.
– Jesteśmy żołnierzami Wolności – powiedziałem – żołnierzami nowych Włoch. Musimy pokonać Niemców, przepędzić ich z domu, przegnać poza nasze granice. Oczy wszystkich Włochów wpatrzone są w nas: musimy podnieść sztandar unurzany w błocie, stać się przykładem dla wszystkich, którzy żyją w zawstydzeniu, okazać się godnymi nadchodzącej chwili, zadań powierzonych nam przez ojczyznę.
Kiedy skończyłem mówić, pułkownik Palese zwrócił się do żołnierzy:
– Teraz jeden z was powtórzy to, co powiedział wasz kapitan. Chcę się przekonać, że zrozumieliście. Ty – rzekł, wskazując na któregoś z żołnierzy – powtórz to, co powiedział wasz kapitan.
Żołnierz spojrzał na mnie, był blady, miał bezbarwne i wątłe wargi nieboszczyka. Mówił powoli, z potwornym bulgotaniem w głosie:
– Musimy okazać się godni całego wstydu Włoch.
Pułkownik Palese przybliżył się do mnie, powiedział ściszonym głosem:
– Zrozumieli. – I odszedł w milczeniu.
Pod jego lewą pachą czarna plama krwi rozprzestrzeniała się powoli na całą płaszczyznę munduru. Ja patrzyłem na tę rozlewającą się powoli plamę, odprowadzałem wzrokiem tego starego włoskiego pułkownika w ubraniu martwego Anglika, patrzyłem, jak powoli się oddala, skrzypiąc butami martwego angielskiego żołnierza, a imię Włoch śmierdziało w moich ustach jak kawałek zgniłego mięsa.
– This bastard people!2 – powiedział z zaciśniętymi zębami pułkownik Hamilton, przepychając się przez tłum.
– Dlaczego tak mówisz, Jack?
Na wysokości Augusteo skręcaliśmy zazwyczaj codziennie w Via Santa Brigida, gdzie tłok był mniejszy, i przystawaliśmy, żeby odetchnąć.
– This bastard people – mówił Jack, doprowadzając do porządku mundur wymięty przez okropny ścisk tłumu.
– Don’t say that, nie mów tak. Jack.
– Why not? This bastard, dirty people3.
– Ach, Jack! ja też jestem jak oni, ja też jestem śmierdzącym Włochem. Ale jestem dumny z tego, że jestem śmierdzącym Włochem. To nie nasza wina, że nie urodziliśmy się w Ameryce. Don’t you think so, Jack?4
– Don’t worry, Malaparte – odpowiedział Jack – nie bierz tego do siebie. Life is wonderful5.
– Tak, życie jest cudowne, Jack, ja wiem. Ale nie mów tak, don’t say that.
– Sorry – odparł Jack, poklepując mnie po plecach – nie chciałem cię obrazić. To tylko słowa. I like Italian people. I like this bastard, dirty, wonderful people6.
– Ja wiem, Jack, że ty lubisz tych biednych, nieszczęśliwych, cudownych ludzi. Żaden naród na ziemi nie wycierpiał tyle, co neapolitańczycy. Znoszą głód i niewolę od dwudziestu wieków i nie narzekają. Nikomu nie złorzeczą, nikogo nie nienawidzą: nawet nędzy. Chrystus był neapolitańczykiem.
– Nie opowiadaj głupstw – odpowiedział Jack.
– To nie jest głupstwo. Chrystus był neapolitańczykiem.
– Co się dziś z tobą dzieje, Malaparte? – spytał Jack, przypatrując mi się swoimi dobrymi oczami.
– Nic. A co miałoby się dziać?
– Jesteś w kiepskim nastroju – odparł Jack.
– Dlaczego miałbym być w złym nastroju?
– I know you, Malaparte7. Jesteś dziś w kiepskim nastroju.
– Cierpię z powodu Cassino, Jack.
– Do diabła z Cassino, the hell with Cassino.
– Cierpię, naprawdę cierpię z powodu tego, co dzieje się w Cassino.
– The hell with you – powiedział Jack.
– To naprawdę przykre, że pod Cassino znaleźliście się w takich tarapatach.
– Shut up, Malaparte8.
– Sorry. Nie chciałem cię obrazić, Jack. I like Americans. I like the pure, the clean, the wonderful american people9.
– Wiem, Malaparte. Wiem, że lubisz Amerykanów. But, take it easy, Malaparte. Life is wonderful10.
– Do diabła z Cassino, Jack.
– Oh yes. Do diabła z Neapolem, Malaparte, the hell with Naples.
W powietrzu unosił się dziwny zapach. Nie ten sam zapach, który napływa o zmierzchu z zaułków Toledo, z Piazza delle Carrette, z Santa Teresella degli Spagnoli. Nie był to zapach smażalni, knajp, pisuarów wplecionych w cuchnące, mroczne zaułki dzielnic, które od Via Toledo pną się ku San Martino. Nie był to ten sam żółty, mętny, obleśny smród, na który składały się tysiące zapachów, tysiące mglistych wyziewów, mille délicates puanteurs, jak mówił Jack, które zwiędłe kwiaty, piętrzące się u stóp Madonny w kapliczkach na rogach zaułków, wydzielają o niektórych porach dnia na całe miasto. Nie był to zapach scirocco, które pachnie owczym serem i zepsutą rybą. Nie był to nawet ten zapach gotowanego mięsa, który z nastaniem wieczoru napływa do Neapolu z burdeli, ten zapach, w którym Jean-Paul Sartre, idąc któregoś dnia przez Via Toledo, sombre comme une aisselle, pleine d’une ombre chaude vaguement obscène, wietrzył parente immonde de l’amour et de la nourriture11. Nie, to nie był ten zapach gotowanego mięsa, który unosi się nad Neapolem z nastaniem wieczoru, kiedy chair des femmes a l’air bouillie sous la crasse12. Był to zapach o nadzwyczajnej czystości oraz lekkości: nieskażony, zwiewny, niczym zapach morskiej kurzawy, słonej nocy, zapach odwiecznego lasu papierowych drzew.
Gromady potarganych i umalowanych kobiet, nagabywanych przez czeredy czarnych żołnierzy o bladych dłoniach, przechadzały się to w górę, to w dół Via Toledo, torując sobie drogę w tłumie przenikliwym wrzaskiem: „Hej, Joe! hej, Joe!” Na wylotach zaułków wystawały w długich rzędach, za oparciami swych krzeseł, publiczne fryzjerki, „capere”. Na tych krzesłach, z zamkniętymi oczami, z głowami odchylonymi na oparcia lub zwieszonymi na piersi siedzieli atletyczni Murzyni o małych i okrągłych głowach, w żółtych butach, błyszczących niczym stopy pozłacanych aniołów w kościele Świętej Klary. Fryzjerki, krzycząc, nawołując się dziwnymi gardłowymi wrzaskami, śpiewając lub zdzierając sobie gardła w kłótniach z kumami wychylonymi z okien i balkonów jak na teatralnej scenie, zanurzały grzebienie w poskręcane, wełniste włosy Murzynów, ciągnęły je oburącz do siebie, pluły dla lepszego poślizgu, wylewały sobie strumienie brylantyny w zagłębienia dłoni, wycierały i prostowały dzikie kędziory klientów jak masażystki.
Bandy oberwańców klęczących przed drewnianymi skrzynkami inkrustowanymi odłamkami macicy perłowej, muszlami morskimi i kawałkami lusterek tłukły rękojeściami swych szczotek o wieka pudełek z wrzaskiem: „sciuscià! sciuscià! shoe-shine! shoe-shine!”, szarpiąc równocześnie w locie wychudłymi i łapczywymi dłońmi nogawki czarnych żołnierzy, którzy idąc, kołysali się na boki. Marokańscy żołnierze stali skuleni w grupkach, wzdłuż ścian, otuleni w swe ciemne płaszcze, z twarzami dziobatymi od ospy, z żółtymi oczami, które błyszczały w głębi ciemnych, pomarszczonych oczodołów, i wdychali rozjątrzonymi nozdrzami jałowy zapach błądzący w kłębiastym powietrzu.
Kobiety sine, wyniszczone, o wyszminkowanych wargach i chudych, pokrytych pudrem policzkach, okropne i żałosne, wystawały na rogach uliczek, oferując przechodniom swój marny towar: ośmio-, dziesięcioletnie dzieci, chłopcy i dziewczynki, które żołnierze marokańscy, hinduscy, algierscy, malgascy obmacywali, unosząc ich okrycia lub wciskając dłonie pomiędzy guziki spodni. Kobiety wołały: „Two dollars the boys, three dollars the girls!”13.
– Przyznaj, chciałbyś dziewczynkę za trzy dolary – powiedziałem do Jacka.
– Shut up, Malaparte.
– To przecież niedrogo, trzy dolary za dziewczynkę. O wiele więcej kosztuje kilogram jagnięciny. Jestem pewien, że w Londynie lub w Nowym Jorku dziewczyny są droższe, Jack. Przyznaj?
– Tu me dégoûtes14 – odparł Jack.
– Trzy dolary to zaledwie trzysta lirów. Ile może ważyć ośmio- lub dziesięcioletnia dziewczynka? Dwadzieścia pięć kilogramów? Pomyśl: kilogram jagnięciny na czarnym rynku kosztuje pięćset pięćdziesiąt lirów, czyli pięć dolarów i pięćdziesiąt centów.
– Shut up! – wrzasnął Jack.
Kilka dni przedtem ceny dziewcząt i chłopców spadły i w dalszym ciągu malały. Podczas gdy ceny cukru, oleju, mąki, mięsa i chleba wzrosły i wciąż się podnosiły, cena mięsa ludzkiego spadała z dnia na dzień. Dziewczyna pomiędzy dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia, której wartość sięgała przed tygodniem nawet dziesięciu dolarów, teraz warta była zaledwie cztery, i to z kośćmi. Ten spadek ceny ludzkiego mięsa na rynku neapolitańskim wiązał się być może z tym, że do Neapolu ściągały kobiety ze wszystkich stron południowych Włoch. W ciągu ostatnich tygodni hurtownicy rzucili na rynek dużą partię kobiet z Sycylii. Nie zawsze było to świeże mięso, lecz spekulanci wiedzieli, że czarni żołnierze mają wyrafinowane podniebienia i wolą właśnie niezbyt świeże mięso. W każdym razie sycylijskie mięso nie cieszyło się wielkim powodzeniem i nawet Murzyni zaczęli na nie grymasić: Murzyni nie lubią, kiedy białe kobiety są nazbyt czarne. Z Kalabrii, z Apulii, z Bazylikaty, z Molise przybywały co dzień do Neapolu, na wozach ciągniętych przez biedne osiołki, w alianckich samochodach, w większości pieszo, zastępy jędrnych i krzepkich dziewczyn, niemal wyłącznie chłopek, które uległy mirażowi złota. I tak, ceny ludzkiego mięsa na rynku neapolitańskim spadły na łeb, i żywiono obawy, że mogło to wywrzeć poważny wpływ na gospodarkę całego miasta. (W Neapolu nigdy nie widziano podobnych rzeczy. Był to, rzecz jasna, wstyd, i to wstyd, który ogromną część dobrego neapolitańskiego narodu przyprawiał o rumieniec. Dlaczego jednak nie rumieniły się władze alianckie, do których Neapol należał?) W zamian za to wzrosła cena mięsa murzyńskiego i fakt ten na szczęście przyczynił się do przywrócenia rynkowi pewnej równowagi.
– Ile dziś kosztuje mięso jednego Murzyna? – spytałem Jacka.
– Shut up – odpowiedział Jack.
– Czy to prawda, że mięso czarnego Amerykanina kosztuje więcej niż mięso Amerykanina białego?
– Tu m’agaces15 – odparł Jack.
Nie miałem oczywiście zamiaru obrazić go albo kpić z niego ani też okazać brak szacunku dla wojska amerykańskiego, the most lovely, the most kind, the most respectable Army of the world16. Co mnie to mogło obchodzić, czy mięso czarnego Amerykanina kosztuje więcej niż mięso Amerykanina białego? Kocham Amerykanów, bez względu na kolor ich skóry, i wielekroć dowiodłem tego podczas wojny. Biali czy czarni, mają duszę jasną, o wiele jaśniejszą od naszej. Kocham Amerykanów, ponieważ są dobrymi chrześcijanami, szczerymi chrześcijanami. Ponieważ wierzą, że Chrystus jest zawsze po stronie tych, którzy mają rację. Ponieważ wierzą, że być w błędzie jest grzechem, że być w błędzie jest czymś niemoralnym. Ponieważ wierzą, że tylko oni są dżentelmenami, a wszystkie narody Europy są, w większym lub mniejszym stopniu, nieuczciwe. Ponieważ wierzą, że naród pokonany jest narodem ludzi winnych, że klęska jest moralnym potępieniem, jest aktem sprawiedliwości Bożej.
Kocham Amerykanów z tych powodów, a także z innych, które przemilczę. Ich poczucie człowieczeństwa, ich szczodrość, uczciwa i czysta prostota ich idei, ich uczuć, szczerość ich gestów, pozwalały mi, tej potwornej jesieni 1943 roku, tak nasyconej upokorzeniami i żałobą mojego narodu, łudzić się, że ludzie nienawidzą zła, wierzyć w lepszą ludzkość, żywić przekonanie, że tylko dobroć (dobroć i niewinność tych wspaniałych chłopców zza Atlantyku, przerzuconych do Europy, by ukarali ludzi złych, a nagrodzili dobrych) będzie w stanie obmyć z grzechów narody oraz jednostki.