Kenzaburō Ōe w książce „Zapiski z Hiroszimy” oddaje głos tym, którzy zostali skazani na „walkę ku tragicznej śmierci”, a także miejscowym lekarzom, którzy poświęcili im swoje życie.


„Zapiski z Hiroszimy” to książka wyjątkowa w bogatym dorobku laureata nagrody Nobla Kenzaburō Ōe. Ten reportaż lub – jeśli ktoś woli – zbiór esejów napisany został z punktu widzenia hibakusha, czyli „ludzi hiroszimskich”.

Autor, jako młody pisarz i aktywista ruchu antynuklearnego, w 1963 roku był świadkiem politycznego rozpadu w japońskim obozie lewicowym podczas IX Światowej Konferencji Przeciwko Bombom Atomowym i Wodorowym, a tym samym rozpadu ruchu antynuklearnego.

Faktyczne ofiary bomby atomowej zostały zepchnięte na peryferia społeczeństwa i polityki przez okupacyjne siły pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, a następnie przez japoński konserwatywny rząd.

Bezustanna walka z chorobą i o godność, próba niepopadania w rozpacz ani w przesadny optymizm – reportaż znakomitego japońskiego pisarza przypomina, że „Hiroszima nigdy się nie kończy”.

Kenzaburō Ōe
Zapiski z Hiroszimy
Przekład: Dariusz Latoś
Seria „Proza Dalekiego Wschodu”
Państwowy Instytut Wydawniczy PIW
Premiera: 23 kwietnia 2024
 
 


Prolog

DO HIROSZIMY

To być może niewłaściwe rozpoczynać książkę tego rodzaju od spraw prywatnych. Zarówno jednak dla mnie, jak i dla redaktora Ryōsuke Yasuego, z którym od początku do końca wspólnie zbieraliśmy do niej materiały, wszystkie zgromadzone tu eseje hiroszimskie mają głęboko osobiste znaczenie. Dlatego też pragnę na wstępie poświęcić nieco miejsca prywatnym okolicznościom, w jakich pierwszy raz udaliśmy się razem do Hiroszimy latem 1963 roku. Podczas gdy mój pierworodny syn leżał wtedy w szklanym pudełku inkubatora, na skraju śmierci i bez żadnych nadziei na wyzdrowienie, Yasue dopiero co stracił swoją pierworodną córkę. Na dodatek w Paryżu powiesił się nasz wspólny przyjaciel, nie mogąc znieść wizji, wokół której obracało się jego codzienne życie, wizji ostatniej w dziejach świata wojny, tej przeprowadzonej przy użyciu broni atomowej. Byliśmy obaj zupełnie zdruzgotani, ale mimo wszystko w samym środku lata wyjechaliśmy do Hiroszimy. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się zaczynać podróży w takim wyczerpaniu, w atmosferze wypełnionej tyloma chwilami naznaczonego przygnębieniem milczenia.
Czas, który po dotarciu do celu spędziliśmy na kilkudniowej Dziewiątej Światowej Konferencji przeciw Bombom Atomowym i Wodorowym, wyczerpał nas jeszcze bardziej i pogłębił nasze przygnębienie. Było to, jak piszę w rozdziale pierwszym, wydarzenie pełne wyczuwalnie gorzkich trudności. Samo otwarcie konferencji stało pod znakiem zapytania, a gdy już udało się ją rozpocząć, to w formie naznaczonej wewnętrznymi podziałami. My natomiast, samotni, w posępnych nastrojach, pokryci potem i kurzem, jedynie biegaliśmy na darmo wokół wielkiego stada niezwykle poważnych osób zagonionych na owo wydarzenie, na przemian wzdychając i milknąc na długie minuty.
A jednak tydzień później, gdy wyjeżdżaliśmy z Hiroszimy, obaj wyraźnie czuliśmy pod palcami punkt zaczepienia niezbędny, by zacząć wydrapywać się ku realnej poprawie z dna przygnębienia, na które opadliśmy. Znalezienie tego punktu zawdzięczaliśmy wyłącznie i absolutnie bezpośrednio spotkaniu z osobami obdarzonymi szczególnymi cechami ludzi prawdziwie hiroszimskich.
Ich styl życia i sposób myślenia zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Nabrałem dzięki nim odwagi, a zarazem poczułem ból wyrywania nasion pewnego rodzaju nerwowego zaburzenia, które wędrowały coraz głębiej ze względu na mój nierozerwalny związek z synem leżącym w inkubatorze; ból wyrywania korzeni degeneracji. Zapałałem wtedy chęcią, by użyć Hiroszimy i tych na wskroś hiroszimskich osób jako pilnika i sprawdzić nim twardość swojego wnętrza. Byłem człowiekiem o krótkiej historii: ukończyłem edukację średniego stopnia w okresie powojennej demokracji, na uniwersytecie uczyłem się francuskiego i literatury, przede wszystkim współczesnej literatury francuskiej, a jako pisarz, który dopiero co zaczął karierę, tworzyłem w cieniu powojennych literatur Japonii oraz Stanów Zjednoczonych. Zapragnąłem potraktować z osobna owym hiroszimskim pilnikiem swoją wrażliwość, moralność i myślenie – które powinny być przecież moje własne, osobne – i poddać je rewizji, patrząc przez hiroszimską soczewkę.
Jeździłem do Hiroszimy jeszcze wiele razy, a moje eseje ukazywały się potem w piśmie „Sekai”, dla którego pracował Yasue. Niniejszy tom zawiera wszystkie teksty opublikowane w tamtej serii. Przy każdych kolejnych odwiedzinach było mi dane poznać nowe prawdziwe hiroszimskie osoby. Spotkania te wywarły na mnie piorunujące wrażenie. Zarazem jednak przy każdej bez wyjątku podróży musiałem także odbierać wieści o śmierci takich osób. Gdy moje eseje zaczęły ukazywać się w prasie, szczególnie z Hiroszimy otrzymywałem wiele poruszających listów. Chciałbym przywołać w tym miejscu fragment jednego z nich, reprezentatywnego dla całej reszty. W rozdziale piątym, gdzie przytaczam wspomnienia o nieugiętych lekarzach z Hiroszimy, jest mowa o Yoshimune Matsuzace, który z pełnym opanowaniem udzielał pomocy innym ofiarom, choć sam został ranny i musiał być niesiony na plecach przez swojego syna, ówcześnie studenta medycyny – autor cytowanego listu to właśnie jego syn, Yoshitaka Matsuzaka, który bezpośrednio po wybuchu dźwigał ojca na swoich barkach do punktu pierwszej pomocy. Obecnie prowadzi praktykę dermatologiczną w Hiroszimie.
Mieszkańcy Hiroszimy wolą milczeć aż do chwili, gdy staną u progu śmierci. Pragną, by ich życie i jego koniec pozostały ich własnością. Nie chcą wyjawiać swoich tragedii w raportach tworzonych na potrzeby sporów politycznych, takich jak ruch przeciwko bombom atomowym i wodorowym, nie chcą, by ludzie mieli hibakusha2 za żebraków. Oczywiście zwracanie uwagi na cierpienie ofiar, by zdobyć pomoc finansową, jest dla nich istotniejsze niż robienie tego w kontekście ruchu pokojowego, tej pomocy potrzeba bowiem o wiele, wiele więcej, ale hibakusha, którzy odzyskali już zdrowie i wrócili do normalnego życia, wolą zachować milczenie, wolą zwracać pieniądze z kartek noworocznych3 i z ulg podatkowych. Bo jakich realnych efektów można się spodziewać po samych zbiórkach, samym żebractwie? […] Najróżniejsi myśliciele, pisarze – niemal wszyscy mówili, że należy zabierać głos, nakłaniali hibakusha do wyznań. Nie umieli zrozumieć uczuć, z których wynikało nasze milczenie, i nienawidziłem ich za to. My nie jesteśmy w stanie celebrować szóstego sierpnia. Możemy jedynie spędzić ten dzień w ciszy, razem z umarłymi. Nie potrafimy brać udziału w krzątaninie przygotowań do pompatycznych obchodów kolejnej rocznicy. Nic dziwnego, że intelektualiści, dla których Hiroszima to tylko jeden dzień, szósty sierpnia, nie rozumieją hibakusha, którzy milczą bądź zostawiają jedynie lakoniczne świadectwa.
List ten, napisany w wyrazie aprobaty dla mojego eseju o jedynych ludziach, którzy mają prawo milczeć na temat Hiroszimy, podniósł mnie wprawdzie na duchu, ale nie mogę nie zwrócić uwagi, że był równocześnie batem najostrzejszej krytyki wymierzonej we wszystkie publikacje mojego, człowieka spoza Hiroszimy, autorstwa.
Przytaczam poniżej fragment tekstu, który pan Matsuzaka opublikował w najnowszym numerze pisma „Haguruma” pod pseudonimem Shishio Fukada – ukazuje tam w bardziej bezpośredni sposób wrażliwość i sposób myślenia obecne w skierowanym do mnie liście, a ja dostrzegam tam z kolei głos sprawiedliwej krytyki skierowanej przez osobę z Hiroszimy do ludzi spoza niej. Jest to, można by rzec, akt obrony koniecznej młodego hiroszimskiego intelektualisty. Chciałbym, aby moje eseje czytano razem z poniższymi zdaniami.
Wspominany przez Ōego lekarz, który ucierpiał podczas ataku na Hiroszimę – ów lekarz, który na widok skutków wybuchu bomby mógł jedynie popaść w rozpacz i, podobnie, nie miał innego wyboru w obliczu własnego przeznaczenia – co jakiś czas powtarzał ten sam cykl: najpierw optymistycznie stwierdzał, że syndrom atomowy został pokonany, a niedługo później musiał dokonywać gorzkiej korekty swojej diagnozy. Ja jednak, choć znajdowałem się półtora kilometra od strefy zero, doznałem jedynie lekkich powikłań, a obecnie jestem zdrowy. Moi rodzice oraz żona, ówcześnie uczennica drugiej klasy szkoły dla dziewcząt, która także ucierpiała w wybuchu, jak również trójka moich dzieci urodzonych w czwartej dekadzie ery Shōwa4, bez wyjątku są zdrowi, dlatego staram się w miarę możliwości zachowywać optymizm. Zapewne z tego względu od dawna towarzyszy mi wątpliwość: czy dla tak zwanej literatury bomby atomowej, którą wypełniają historie nieszczęsnych, nieuleczalnie chorych ludzi, opisy objawów chorobowych i portrety psychologiczne, nie istnieje inna formuła? Czy nie ma na przykład opowieści o rodzinie, której członkowie przeżyli wybuch, doświadczyli zwyczajnej dozy nieszczęścia, ale odzyskali zdrowie i zdołali wrócić do normalnego życia? Czy wszyscy hibakusha muszą umrzeć tragiczną śmiercią od powikłań po bombie atomowej? Zastanawiałem się, czy u kresu życia nie wolno im umrzeć jak zwyczajni ludzie, naturalną śmiercią, uporawszy się ze zdrowotnymi i psychologicznymi brzemionami, o których wspomniałem powyżej, pokonawszy kompleks niższości? Kiedy umieramy, to potworną śmiercią, którą zesłała bomba, przeklętą śmiercią, która idealnie pasuje na materiał dla ruchu na rzecz zakazu broni jądrowej – czyżby inna perspektywa nie była w ogóle do pomyślenia? Owszem, jesteśmy ofiarami bomby, przetrąciło nam to życie i przyniosło wiele cierpienia, nie przeczę, ale wywyższanie nas umniejsza chyba los innych ludzi, którzy może i nie doświadczyli wybuchu atomowego, lecz także przeszli wojnę – pomińmy już skalę doświadczeń. Sam siebie przestrzegałem, że nie wolno mi popaść w szczególnie charakterystyczną dla Hiroszimy mentalność hibakusha, to znaczy uważać specjalnego traktowania za coś oczywistego. Pojawiło się we mnie pragnienie, by samodzielnie zająć się kuracją, by odrodzić się jako człowiek, i choć ucierpiałem w ataku nuklearnym, zdobyć na własność śmierć niebędącą jego następstwem, taką samą jak śmierć ludzi, którzy go nie doświadczyli.
Moja babcia zmarła w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat, dziewiętnaście lat po bombardowaniu Hiroszimy. Jej życie odmieniło się w sposób, którego nie sposób nazwać szczęśliwym, do końca jednak zachowała zdrowie i odeszła z przyczyn naturalnych, niemających raczej związku z wybuchem. Chciałbym, żebyście zastanowili się państwo nad tym faktem: takich hibakusha, którzy umierają ze starości, wymykając się następstwom ataku atomowego, też jest niemało. Proszę nie myśleć, że śmierć hibakusha to tylko materiał na poparcie politycznych tez obcych ludzi, dokładnie tak jak szóstemu sierpnia w Hiroszimie, huczącemu od politycznych wystąpień, grozi przejęcie przez ludzi z zewnątrz, choć powinien być dniem cichej żałoby. […] Proszę pamiętać, że istnieją też hibakusha pełni optymizmu, którzy nie cierpią przez powikłania i nie chcą, by inni robili z nich eksponaty ruchu na rzecz zakazu broni atomowej, i zamiast tego wolą na powrót stać się zwykłymi ludźmi, którymi byli wcześniej.
Kikuya Haraguchi, hibakusha i poeta, powiesił się po tym, jak zdiagnozowano u niego, o ile dobrze pamiętam, białaczkę szpikową – dowiedziałem się o tym zupełnym przypadkiem w Nagasaki, z dopisku na końcu wydanego pośmiertnie zbioru jego wierszy, i ogarnął mnie wielki smutek […] Czy Haraguchi nie postąpił tak dlatego, że wolał umrzeć z własnej ręki niż z powodu choroby wywołanej promieniowaniem? Moim zdaniem nie chciał, by wrzucono go do bezosobowej kategorii ofiar bomby, pragnął śmierci godnej człowieka, który przeżył życie, śmierci prawdziwie własnej, niemającej nic wspólnego z wybuchem jądrowym.
Gdyby zaniepokojony o swoje zdrowie Haraguchi nie był hibakusha i jako taki nie został poddany drobiazgowym badaniom, choroba zapewne pozostałaby niewykryta. Pozostałby jedynie zwyczajny niepokój, a potem nadeszłaby nagła śmierć. Ale hibakusha nie mogą liczyć na luksus niewinnych obaw. Dla nich jest diagnoza bez cienia wątpliwości, następny etap na drodze ku śmierci: powikłania popromienne, które trzeba znosić przez długie lata. Przy diagnozie tego rodzaju zdrowy rozsądek nie pozwala myśleć o wyzdrowieniu. Jakiż to trud, wieść życie sprowadzone do zmagań z chorobą, mając przed sobą perspektywę jedynie kończącej je śmierci. […] Jakim sposobem hibakusha mają odzyskać człowieczeństwo? Czy to jedyna droga – żyć z następstwami wybuchu aż do kresu, zrobić, co należy? Czy może wybrać sterylną śmierć z własnej ręki, tak jak zrobił Haraguchi, a także Tamiki Hara? Nie wiem.
Niniejsze eseje powstały dzięki bezpośredniej lub pośredniej współpracy z mieszkańcami Hiroszimy i ich krytycznym uwagom. Zbieram je teraz w jednym tomie jako Notatki z Hiroszimy. Publikacja ta nie dopełnia jednak Hiroszimy, którą w sobie noszę. Można powiedzieć, że ledwie musnąłem jej powierzchnię. Hiroszima nigdy się nie kończy – chyba że ktoś zakryje na nią oczy, zatka sobie uszy i zaknebluje usta.
Po południu dwudziestego drugiego marca tego roku w Hiroszimie odbył się pogrzeb pewnej kobiety, która odebrała sobie życie. Zmarła była wdową po poecie Sankichim Tōge, autorze znakomitych wierszy mówiących o cierpieniach, jakie przyniósł atak atomowy, i godności tych, którzy im się nie poddają. Wedle pogłosek złamał ją strach przed rakiem wywołanym ekspozycją na wybuch. Musimy jednak pamiętać, że kilka tygodni przed samobójstwem nieznany sprawca zdewastował pomnik z wyrytym wierszem jej męża, smarując go farbą, co wywołało u wdowy ogromny szok. Wytrwałość, jaką ludzie z Hiroszimy wykrzesują z siebie, by stawiać czoła samotnemu cierpieniu w swoim wnętrzu, nie jest z kamienia. Jeśli jakiś tchórz postanowi wykorzystać lukę w codziennym trudzie trwania, łatwo będzie mu zmiażdżyć resztkę sił wyczerpanej, samotnej wdowy ogarniętej strachem przed chorobą – choćby i jednym pociągnięciem pędzla. Cóż innego pozostało wdowie w tych czasach, gdy ogromna rzesza ludzi ani myśli słuchać wołania wyrytego na pomniku splamionym farbą najpodlejszej złej woli, jak tylko pogrążyć się w ciemności izolacji wraz ze wspomnieniami poety, który dwanaście lat wcześniej zmarł, bo podczas operacji wycięcia płata płucnego wyczerpały się siły porażonego w czasie bombardowania Hiroszimy ciała, i tonąć dalej, w jeszcze mroczniejszą głębinę? Uderzające są słowa Nobuko Konishi, jej rodzonej siostry i członkini Hiroszimskiego Stowarzyszenia Matek5: „Siostro, zrobiłaś, co do ciebie należało. Razem z panem Tōge żyliście tak, by niczego nie żałować, i nigdy nie będę szczędzić ci za to pochwał”.

Oddajcie mi ojca
Oddajcie mi matkę
Oddajcie starców
Oddajcie dzieci
Oddajcie mnie
Oddajcie ludzi
Ze mną związanych
Wieczny pokój
Ludzkiego
Całego ludzkiego świata
Oddajcie pokój6

To wołanie poeta wydobył z siebie właśnie dla nas, tych, którzy przeżyli…

Tego samego popołudnia dwudziestego drugiego marca w Tokio odbył się wykład ku pamięci twórcy, który wznosił – również dla nas, żywych – poruszający krzyk niosący modlitwę o los świata, a gdy pojawiły się potworne i pewne symptomy świadczące, że ów świat zmierza w przeciwnym kierunku, popełnił samobójstwo w rozpaczy i pełnym goryczy upokorzeniu. Pisarz ten, Tamiki Hara, przeżył wybuch bomby w Hiroszimie i już z końcem 1945 roku, gdy wszyscy mieszkańcy byli zmuszeni do milczenia, napisał pełen autentyzmu Letni kwiat. Odebrał sobie życie rok po wybuchu wojny koreańskiej. Póki wciąż żywe są wspomnienia o tak modelowym człowieku hiroszimskim, jak może dobiec końca Hiroszima, którą wszyscy w sobie nosimy?
Wiosną odbyłem podróż na Okinawę. Tamtejsi mieszkańcy witali mnie, przybysza z głównych wysp7, łagodnymi uśmiechami, spotkałem jednak pewną kobietę, której uśmiech zastygał na ustach, choć ze wszystkich sił próbowała zachować samokontrolę – nie potrafiła powstrzymać nieufności i sprzeciwu, które kipiały spod przymilnego grymasu. Jej postawa była absolutnie właściwa. Musimy uprzytomnić to sobie na nowo: przez dwadzieścia lat po zakończeniu wojny wszystkie pochodzące z Okinawy osoby, które doświadczyły wybuchu jądrowego, były pozostawione same sobie. Ludzie ci przeżyli atak na Hiroszimę lub Nagasaki, po czym wrócili do domów. Można powiedzieć, że chorzy wygnali samych siebie na odległe wyspy, które pod względem wiedzy na temat leczenia skutków promieniowania radioaktywnego były jak białe plamy na mapie. Na samej Okinawie, a także na wyspach Ishigaki i Miyako przez cały ten czas umierały osoby, których objawy z dzisiejszej perspektywy w aż nazbyt oczywisty sposób wskazują na skutki ataku nuklearnego. Za przykład niech posłuży pewien młody człowiek, zdrowy i silny na tyle, by zdobyć najwyższy stopień w okinawskim sumo na archipelagu Yaejima, który w momencie eksplozji pracował w fabryce zbrojeniowej w Nagasaki, a potem wrócił na Oshigaki. W 1956 roku nagle doznał paraliżu połowy ciała. Sam podejrzewał chorobę popromienną, dlatego skonsultował się z lekarzem na wyspie, ale pozostawiono go bez pomocy – na nic innego nie miał szans, gdyż miejscowi medycy, co zresztą oczywiste, nie dysponowali absolutnie żadną wiedzą o wpływie bomby atomowej na ludzki organizm. Wkrótce mężczyzna nie mógł się ruszyć z pozycji siedzącej, ciało objęła przerażająca opuchlizna, a w roku sześćdziesiątym drugim niegdysiejszy mistrz sumo zwymiotował do wiadra dobrą połowę krwi i zmarł. Nawet wtedy nie było na Okinawie lekarza, który mógłby potwierdzić, że ta tragiczna śmierć nastąpiła z powodu napromieniowania.
Choć niemal wszyscy ze stu trzydzieściorga pięciorga hibakusha uwzględnionych na liście okinawskiego oddziału Japońskiej Rady przeciw Bombom Atomowym i Wodorowym odczuwają większy bądź mniejszy dyskomfort fizyczny, miejscowi lekarze zbywają ich skargi, upatrując przyczyny w zmęczeniu czy nerwicy. Nie należy jednak zrzucać winy na doktorów z Okinawy, należałoby bowiem wysłać tam specjalistów od leczenia ofiar broni atomowej z głównych wysp – inaczej nie sposób rozwiązać tej sytuacji. Czy naprawdę możemy nadal przymykać oczy, zasłaniać uszy i zaciskać usta w obliczu całej masy lęku oraz nienawiści hibakusha, których pozostawiono samym sobie na dwadzieścia lat? Ponad sto trzydzieści pięć osób o ciałach owładniętych wyczerpaniem prawdopodobnie w wyniku działania najstraszniejszego monstrum tego stulecia, jakie zaatakowało Hiroszimę i Nagasaki, osób, które jedynego oparcia mogą szukać we własnych pełnych lęku duszach, żyje w sąsiedztwie baz wojskowych z bronią nuklearną, mało tego – muszą na ten temat milczeć. Nie ma chyba bardziej szczerej psychologicznej reakcji niż to, że okinawscy hibakusha nie mają dla nas uśmiechu, tylko wyraz nieufności i niezgody. A trzeba nadmienić, że ci niezłomni ludzie wciąż oczekują od nas spełnienia oczekiwań, które zawodziliśmy przez ostatnie dwie dekady.
Dwudziestego szóstego marca rząd ogłosił, że w kwietniu zostanie wysłana na Okinawę komisja lekarska do zbadania ofiar ataków atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Osoby uznane za wymagające hospitalizacji mają być skierowane do specjalistycznych szpitali w tych dwóch miastach przez Komisję do spraw Leczenia Ofiar Bomb Atomowych, organ doradczy przy ministrze zdrowia i opieki społecznej. Teraz, po dwudziestu latach zupełnego opuszczenia, zostają otwarte drzwi dla okinawskich hibakusha – ale nic ponad to. Sam słyszałem od jednego z nich, że co prawda zaproponowano mu leczenie w szpitalu w Hiroszimie, ale się nie zdecydował, bo gdyby opuścił wyspę, jego rodzina nie miałaby jak się utrzymać. Takie sytuacje prawdopodobnie są normą. Powszechnie wiadomo też o niedostatkach okinawskiej ochrony zdrowia. Jeśli pozostanie ona na dotychczasowym poziomie, prowadzenie leczenia choroby popromiennej nastręczyłoby poważnych trudności, nawet gdyby specjaliści stale przebywali na miejscu. Wstyd mi, że jedyne, co mogę teraz zrobić, to przywołać pełne bolesnej urazy słowa jednego z hibakusha z Okinawy.
Chciałbym, żeby Japończycy okazali więcej uczciwości. Ciągle oglądają się na Amerykanów, a z ludzkich problemów nic sobie nie robią. Jeśli chcą działać, to niech zaczną, niech natychmiast przejdą do czynów. Takie jest zdanie wszystkich tutaj.
Póki nie ma dla nich rozwiązania, a ich głosy trafiają w próżnię, jak Hiroszima może dobiec końca w kimkolwiek z nas?

(kwiecień ’65)

I

PIERWSZA PODRÓŻ DO HIROSZIMY

Jest lato 1963 roku, przybywam do Hiroszimy tuż po świcie. Na moment staje mi przed oczami wizja zrujnowanego no man’s land, mieszkańcy nie wyszli jeszcze na ulice. Tylko turyści kręcą się tu i ówdzie. Tego ranka latem 1945 roku także przyjechało tu wielu podróżnych. Ci, którzy osiemnaście lat temu wyjechali tego samego lub następnego dnia, przeżyli; ci, którzy nie opuścili miasta, musieli doświadczyć najokrutniejszego losu, jaki mógł spotkać człowieka w XX wieku. Niektórzy wyparowali natychmiast, inni zmagają się z nim do dziś, żyjąc ze strachem na myśl o liczbie białych krwinek. Mimo wczesnej pory powietrze jest suche, zaczyna migotać gorącą bielą. Godzinę później zaczyna się ruch. Wciąż jest rano, ale słońce praży jak w samo południe – i będzie tak aż do zachodu. Hiroszima nie sprawia już wrażenia wymarłej, teraz to pełne życia miasto z największą w całej Japonii liczbą barów. Rzesze turystów, w tym także białych i czarnych, mieszają się z tłumem miejscowych. Japońscy podróżni to w większości młodzi ludzie. Zmierzają do parku Pokoju ze śpiewem, niosąc flagi na ramionach. Do końca jutrzejszego dnia przyjezdnych może tu być nawet ponad dwadzieścia tysięcy.
O dziewiątej jestem w Muzeum Bomby Atomowej8 mieszczącym się na terenie parku Pokoju. Chodzę po schodach to w górę, to w dół, krążę po korytarzach, aż wreszcie nie wiem, co robić, i siadam na ławce razem z innymi, równie zagubionymi co ja. Mój przyjaciel dziennikarz już od kilku dni codziennie przesiaduje na tej samej ławce, ale jemu też trudno pojąć, co się dzieje, wszystko jest ulotne niczym odległy zamek majaczący pośród mgły. Wszystkich przepełnia niepokój. Czy Dziewiąta Światowa Konferencja przeciw Bombom Atomowym i Wodorowym w ogóle się odbędzie? W gmachu trwają różne zebrania w związku z przygotowaniami, ale niemal wszystkie są tajne. Nie dopuszczają mnie do nich, choć przy kołnierzyku mam zawieszoną legitymację prasową. Wypraszani reporterzy, uczestnicy, którzy pojawili się za wcześnie („Za wcześnie?” protestują. „Przecież dzisiaj po południu dotrze tu Marsz Pokoju, a wieczorem jest inauguracja!”), a nawet stali członkowie zarządu – wszyscy krążą zagubieni po korytarzach i opadają na ławki z ciężkim westchnieniem. „Jakikolwiek kraj…”, powtarza każdy pod nosem, jakby to było powitanie. Z początku mówili pewnie całymi zdaniami („«Sprzeciwiamy się testom jądrowym przeprowadzanym przez jakikolwiek kraj», o to się ciągle wszystko rozbija”) ale teraz szepczą tylko żałośnie do siebie nawzajem, wzdychając ciężko: „Jakikolwiek kraj…”. Jakikolwiek, czyli jaki? Kraj umarłych, kraj obcych ludzi? Wraca do mnie wspomnienie Hiroszimy o świcie, jej wymarłe, bezludne ulice i drżenie podróżnych.
Nagle ludzie podrywają się z ławek, grupy krążące po korytarzach też ruszają w jednym kierunku. Kaoru Yasui, przewodniczący Japońskiej Rady przeciw Bombom Atomowym i Wodorowym, przychodzi zdać dyrektorom regionalnym raport z postępów przeciągającego się tajnego zebrania. Z mgły nareszcie wyłoniła się wieża odległego zamku – nie można przegapić tego widoku. Kierownictwo Yasuiego nad sparaliżowaną po chaosie zeszłorocznej konferencji Radą było bezowocne. Na zebraniu zarządu przed obchodami Bikini Day9 w Shizuoce kwestia „jakiegokolwiek kraju” znów wywołała zamęt, co skłoniło przewodniczącego do rezygnacji z funkcji. Tego lata Yasui ponownie objął stery – ale czy odnalazł nową ścieżkę, która wyprowadzi organizację z chaosu?
Przewodniczący wchodzi do pomieszczenia. Czekający w środku dyrektorzy są poirytowani i zmęczeni, nieco smutnawi. Oni także, podobnie jak reporterzy na próżno krążący po korytarzach i przybyli przed czasem uczestnicy, siedzący w cieniu drzew w Parku Pokoju, musieli czekać bez żadnych informacji. Gdy zadają przewodniczącemu pytania, w ich zniecierpliwionym tonie na przemian wybrzmiewa złość i błaganie, zwracają się do niego na granicy krzyku. Ci bardziej bezpośredni domagają się wyjaśnień, nie kryjąc gniewu: dlaczego przewodniczący i członkowie zarządu odpowiedzialni za przygotowanie konferencji aż tak długo pozostawiali ich w niepewności?
„Czy konferencja została odwołana?”, pyta działacz z Kanazawy. Przewodniczący Yasui nie jest poirytowany ani wzburzony. Odpowiada szczerze i otwarcie, zarazem nie tracąc czujności, z mocną, patetyczną intonacją. „Nie, niczego nie odwołujemy. Trwa przerwa w zebraniu, a ja przyszedłem, by przedstawić aktualny stan obrad”. Słychać pusty śmiech. Co go wzbudziło? Reszta uznała, że pytający histeryzuje? A może śmieją się z banalności odpowiedzi?
Głos zabiera dyrektor z Yokosuki: „Wcześniej mówił nam pan, że jeśli komisja wykonawcza nie znajdzie rozwiązania, sprawą zajmie się cały zarząd, czyli także my. Teraz zamierza pan podważać nasz autorytet?”.
Przewodniczący Yasui i tym razem odpowiada tonem pełnym szczerości, ale nie odnosi się do sedna. „Przyszedłem, by porozmawiać od serca, bez pośredników”. Na tym kończą się pytania, które mogłyby przyprzeć go do muru. Działacze z Tokio i Nagano domagają się jedynie, by konferencja na pewno się odbyła. „Z Tokio przyjeżdża więcej uczestników, niż przewidywaliśmy. Mamy odpowiednie warunki, by konferencja zakończyła się sukcesem”, mówi ten pierwszy. Większość obecnych zgadza się jednak, że rakiem toczącym całe przedsięwzięcie będą tarcia między obozami Japońskiej Partii Komunistycznej (JPK) i Japońskiej Partii Socjalistycznej (JPS). Działacz z Nagano z przejęciem zwraca uwagę, że odwołanie konferencji postawiłoby go w trudnej sytuacji, bo prowadził zbiórkę pieniężną na rzecz jej organizacji.
Członkowie zarządu nie brzmią już, jakby zadawali pytania, w ich głosach słychać echo heroicznych, ale pozbawionych wszelkiego autorytetu próśb wznoszonych ku niebu. Marsz Pokoju nieubłaganie zbliża się do Hiroszimy, zostało jedynie sześć godzin. By powitać jego uczestników, musi pojawić się realna nadzieja na otwarcie konferencji – ale nie sposób jej dojrzeć.
Ton przewodniczącego pozostaje niezmienny. Yasui powtarza z pasją i widoczną dla każdego (chyba nawet zbyt wyraźnie) szczerością: „Między członkami komitetu wykonawczego panują naprawdę skomplikowane różnice zdań”. Potem dodaje podniesionym głosem: „Proszę o jeszcze odrobinę czasu”.
Uparcie używa języka abstrakcji oraz wyłącznie słów nacechowanych emocjami, i co prawda nie wspomina o tym wprost, ale daje do zrozumienia: przedłużające się tajne zebranie, przez które pozostali członkowie zarządu czekają w nieskończoność, pozostawieni sami sobie bez dostępu do informacji, posuwa się naprzód z wielkim trudem, tym wolniej, że na przeszkodzie stoi także kwestia „jakiegokolwiek kraju” oraz różnic w ocenach układu o zakazie prób broni nuklearnej10. Problemy z JPK, JPS, Radą Naczelną Związków Zawodowych Japonii, a także delegacjami z zagranicy, szczególnie z Chin i Związku Radzieckiego, sprawiają, że komitet wykonawczy ma związane ręce. Tylko że o tym wszyscy wiedzieli, jeszcze zanim przewodniczący się tu pojawił. Jedynym, co powiedział nowego, była powtarzająca się w kółko śpiewka: „Proszę o jeszcze odrobinę czasu”. Czy gdyby dostał go odpowiednio wiele, problem zostałby rozwiązany? Wydawało się, że nikt w to nie wierzy. Wreszcie Yasui wychodzi, nie wyjaśniając, ile dokładnie ma trwać owa odrobina. Dyrektorzy zaczynają dyskusję, która tonie w mieszaninie powszechnej niezgody i braku zaufania. Każda propozycja zostaje natychmiast podeptana. Niektórzy krzyczą, jakby chcieli wszcząć bójkę. To ci, którzy pili herbatę z posłem z JPS – ich lider rzuca na odchodne: „Tak jak są małżeństwa, które żyją osobno, tak są pary po rozwodzie, co mieszkają razem!”. Co chciał w ten sposób zasugerować? Spotkanie w niczym nie przypomina konstruktywnej dyskusji.
Zwyzywany członek zarządu z Yokosuki wychodzi na ciągnący się za oknami taras, ja wychodzę za nim. To jedyny sposób, by poznać jego zdanie – w środku nie dopuszczają go do głosu. „Na sześćdziesiątym zebraniu zarządu krajowego uchwaliliśmy, że konferencja się odbędzie nawet w wypadku różnicy zdań. Teraz nasze ustalenia są ignorowane. Chcą wydać pokazowe oświadczenie, w którym skłamią, że udało się dojść do porozumienia, i otworzą konferencję jak gdyby nigdy nic? Przecież to niedopuszczalne. Wie pan, czego chcą szeregowi działacze, ci na samym dole? Żeby aktywizm na rzecz pokoju nie był uzależniony od wsparcia partii czy związków. Oni będą pracować dalej, nie tracąc ducha, nawet jeśli Rada rozleci się na kawałki”.
Jest zniecierpliwiony i poirytowany.
Z czasem wszyscy dyrektorzy regionalni popadają z powrotem w wyczerpane milczenie. Wychodzę z sali, potem schodami w dół. Lobby na parterze robi się zatłoczone – przedstawiciele z całego kraju przychodzą, by zarejestrować swoje grupy i wpłacić składki, ale formalności nie można rozpocząć, póki zebranie komitetu wykonawczego tkwi w martwym punkcie. Ludzie kucają w kółkach, chodzą powoli zbici w grupki, ćwiczą piosenki. Działacz z Yokosuki miał rację – są pogodni i niestrudzeni. Czuję, że między nimi a przewodniczącym Yasuim, członkami tajnego zebrania a wyłączonymi z niego dyrektorami zieje głęboka wyrwa, i to niejedna. Nawet jeśli uda się doprowadzić do ceremonii otwarcia, co trzeba by zrobić, by je zasypać? Park Pokoju jest pustką pośród światła. Już niedługo ma ją wypełnić dwadzieścia tysięcy ludzi – stoję i patrzę oszołomiony.
Spośród różnorakich hiroszimskich pomników ku czci ofiar najodpowiedniejszą nazwę nosi Genbakuōshisha Kuyōtō, dosłownie: Żałobny Pomnik ku Czci Tragicznie Zmarłych Ofiar Bomby Atomowej. Idę w jego kierunku. Starsza kobieta stoi przy nim absolutnie nieruchomo. Jakże często widuję w Hiroszimie osoby w podobnym bezruchu – to ludzie, którzy tamtego dnia zobaczyli tu piekło. Mają przerażające oczy, w których kryje się przepastna ciemność. W „Rzekach Hiroszimy”11 można znaleźć świadectwa dwóch starszych kobiet o takich oczach.
To straszna choroba i serce się kraje, że można tylko stać z boku i patrzeć. Córka walczyła ze wszystkich sił, chciała żyć dla Mamiko, maleńka dopiero co się urodziła. Niestety nie udało się jej uratować. I to nie wszystko. Został mi Hiromi, mój syn. Skończył dwadzieścia sześć lat, ale nie znalazł sobie żony, bo na głowie i rękach ma keloidy, kilka razy próbował odebrać sobie życie.
Moje dwie siostrzenice były w Toriyachō12, dotarły do domu zupełnie nagie. Spędziły noc w Ebie, po drodze ktoś podobno dał im yukatę, którą podarły i obwinęły się obie. Właściciel mieszkania mówił, że nas pozarażają, tak potwornie wyglądały. Kiedy młodsza umarła, starsza zaczęła prosić: „Ciociu, zabij mnie, zanim ze mną też będzie tak źle”, i też umarła. Ja jedna, stara, zostałam, wszyscy młodzi poumierali.

 
Wesprzyj nas