Urocza i skłaniająca do refleksji powieść, która przypomina, że nigdy nie jest za późno, aby podążać za swoimi gwiazdami. „Kawiarnia pod Pełnym Księżycem” to ciepła i melancholijna opowieść z elementami realizmu magicznego.


W Kraju Kwitnącej Wiśni koty są symbolem szczęścia. A jeśli spotkasz na swojej drodze odpowiedniego kota, możesz trafić do pewnej kawiarni na kółkach…

To kawiarnia inna niż wszystkie. Nie ma stałej lokalizacji, pojawia się nieoczekiwanie w różnych miejscach, zawsze wtedy, gdy na niebie zawita księżyc w pełni. A prowadzą ją… koty, które w niezwykle magicznej atmosferze pomagają swoim gościom spełniać marzenia, podejmować ważne życiowe decyzje, otwierać serca, rozwiązywać problemy…

W jaki sposób? Potrafią słuchać i wyczuwać nastroje, prowadzą głębokie rozmowy, stawiają horoskopy, czytają z gwiazd, a także serwują przepyszne – indywidualnie dopasowane – przekąski, desery i napoje.

***

Czy istnieje coś lepszego od połączenia magii, kotów i kawiarni? Mai Mochizuki udowadnia, że nie! «Kawiarnia pod Pełnym Księżycem» to historia, która rozgrzeje wasze serca niczym kubek gorącej herbaty z gwiezdnym mlekiem
Edyta Prusinowska, pisarka

Ciepła i melancholijna opowieść z elementami realizmu magicznego – historia zaczarowanej kawiarni, w której podczas pełni księżyca rolę kelnerów pełnią… koty. To niewielkich rozmiarów książka, ale z wielkim przesłaniem.
– Sara Woś, @przeczytam

Mai Mochizuki urodziła się na Hokkaido, a obecnie mieszka w Kioto. Jest laureatką Everystar E-book Grand Prix z 2013 roku i członkinią Japan Mystery Writers Association oraz Unconventional Mystery Writers Club. Autorka serii książek dla młodszych czytelników „Alicja z Kiotyjskiego Lasu”.

Mai Mochizuki
Kawiarnia pod Pełnym Księżycem
Przekład: Barbara Słomka
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 13 marca 2024
 
 


W czasie gdy rozważałam napisanie powieści na temat astrologii, trafiłam na ilustrację niezwykłej Kawiarni pod Pełnym Księżycem, którą prowadzi kot, i od razu się w niej zakochałam. W pięknej, zjawiskowej kawiarni, tworzącej wizję świata rozciągającego się w nieskończoność jak wieczorne niebo. Gdyby nie moje spotkanie z tą ilustracją i ich Autorem, panem Chihiro Sakuradą, ta opowieść by nie powstała. Pragnę Mu z serca podziękować.
Mai Mochizuki

**

Kawiarnia pod Pełnym Księżycem nie ma stałego miejsca. Pojawia się nieoczekiwanie w różnych okolicach. Może to być znajomy pasaż handlowy, końcowa stacja kolei lub cicha dolina rzeki. W naszej kawiarni nie przyjmujemy zamówień od gości. Serwujemy specjalnie dla Państwa przygotowane słodycze, przekąski i napoje.
– A może to tylko sen – powiedział, z uśmiechem mrużąc ślepka, trójkolorowy kocur, który zjawił się nagle przed moimi oczami.

Prolog

Był początek kwietnia.
Przez otwarte na oścież okno wpadał łagodny wiaterek, który niósł ze sobą zapach wiosny, a wraz z nim piękne dźwięki fortepianu. Salut d’amour Elgara. Jakby zwabiony tą melodią, na balkonowej balustradzie pojawił się kot.
W naszym budynku można mieć zwierzęta domowe. Pewnie to kot z któregoś z sąsiednich mieszkań. To często spotykany tricolor o pięknie rozmieszczonych łatach: białych, rudych i czarnych.
Siekałam właśnie w kuchni cebulę. Przerwałam na chwilę i obserwowałam, jak kot z wdziękiem przechadza się po balustradzie. Jego sylwetka, gdy ostrożnie stąpał po niebezpiecznym podłożu, wyglądała niezwykle elegancko. Z zachwytu nie mogłam oderwać od niego wzroku. Wyglądało to zupełnie jak obraz, może dlatego że w tle widać było czyste niebo, bez jednej chmurki, i drzewo wiśni sakura.
Tylko udawałam, że przygotowuję obiad, bo jedynie siekałam cebulę, którą chciałam dodać do ramenu błyskawicznego. Nie miało to być wyszukane danie, ot, byle jaki lunch, choć zamierzałam poddusić na oleju sezamowym również marchewkę, kiełki sojowe i szpinak.
Kot, jak urzeczony brzmieniem fortepianu, zastygł bez ruchu na balustradzie i rozkosznie mrużył ślepka. Wachlował swoim długim ogonem.
Mieszkam w kawalerce. Małej. Z kuchni jest bardzo blisko na balkon. Kot pewnie zauważył, że mu się przyglądam, bo odwrócił się do mnie i zamiauczał. Nie był to salut d’amour, tylko zwykłe kocie pozdrowienie.
Uśmiechnęłam się mimowolnie, umyłam ręce i ruszyłam na balkon. Odsunęłam całkiem siatkę ochronną, ale gościa już nie było. Rozejrzałam się uważnie wokół, kot zniknął bez śladu. Mieszkam na drugim piętrze. Bałam się, że może się pośliznął i spadł, nic jednak na to nie wskazywało. Odetchnęłam z ulgą – „Przecież koty nie spadają” – i, zadowolona, oparłam ręce o balustradę.
Salut d’amour już się skończył. Teraz leciała Etiuda Chopina nr 3 op. 10 Tristesse, melodia pożegnalna.
– Pożegnanie? – westchnęłam głęboko i spuściłam głowę. Każdy przeżywa rozstanie z ukochaną osobą. A szczególnie mocno, jeśli jest czterdziestoletnią kobietą marzącą o zamążpójściu.
Spotykaliśmy się długo, więc wspólne życie wydawało się rzeczą aż nazbyt oczywistą. Jednak nie ma rzeczy oczywistych.
Zdarza się przecież, że kot się pośliźnie. Gdy o tym pomyślałam, znów ogarnął mnie niepokój i spojrzałam w dół, ale kota nigdzie nie było. Jasne, nic złego mu się nie stało.
Tylko ja się pośliznęłam. Gdzie popełniłam błąd…?
Z dołu dobiegały rozbawione dziecięce głosy, więc wychyliłam głowę. Chyba są ferie wiosenne, pomyślałam, bo spacerowały tam dzieciaki z młodszych klas podstawówki.
Uśmiechnęłam się z rozczuleniem. Czy dzieci, którymi się wtedy opiekowałam, dobrze się mają? A może nie powinnam była rezygnować z pracy nauczycielki? Nie, gdybym w obecnej sytuacji nadal uczyła, dzieci bez skrępowania zagadywałyby mnie: „Proszę pani, a pani nie ma męża?”. Bombardowałyby mnie bez przerwy tego typu pytaniami. A ja, w obecnym stanie ducha, chybabym się rozpłakała, stojąc za biurkiem.
Dobrze jest tak, jak jest. Powtarzałam to sobie, kiwając głową.
Zamknęłam szczelnie siatkę ochronną w oknie i wróciłam do pokoju.
Nie wiedzieć kiedy ucichły dźwięki fortepianu.

Rozdział 1. Deser Wodnika. Trifle – biszkopt z dodatkami

1

– Dziękuję.
Ja, Mizuki Serikawa, złożyłam ręce w geście dziękczynnym nad pustą miską po ramenie.
Do ramenu błyskawicznego dodaję różne warzywa, w tym posiekaną cebulę. Na pewno nie da się tego nazwać wyszukanym daniem, ale po jego zjedzeniu czuję się syta.
– No to do roboty…
Odniosłam miskę do kuchni, umyłam szybko i odstawiłam na suszarkę.
Dokładnie przetarłam ściereczką blat stołu, na którym jadłam. Jest tak mały, że może przy nim siedzieć tylko jedna osoba dorosła. Ale w moim malutkim mieszkaniu służy mi i do spożywania posiłków, i do pracy.
Po przetarciu blatu zaparzyłam sobie przez filtr kawę w magicznym kubku, położyłam na stole materiały, obok nich postawiłam laptop, a sama usiadłam na krześle.
Wypiłam łyk kawy i otworzyłam wybrane teczki.
– Zacznijmy od tworzenia postaci…
Wśród materiałów były ułożone równo w rzędach wspaniałe ilustracje przedstawiające mężczyzn. To się nazywa arkusz postaci. Ci piękni chłopcy to „młodzieńcy z dobrych domów uczęszczający do renomowanych szkół”. Włosy mają kolorowe: czerwone, niebieskie lub żółte, więc zupełnie na takich nie wyglądają. Ale to jest gra. Nikt się nie przejmuje drobiazgami.
A moje zajęcie to pisanie scenariuszy.
Pracowałam właśnie nad scenariuszem gry towarzyskiej. Nie był to jednak scenariusz główny, historia z happy endem, w której osoba grająca łączy się z bohaterem z wyższego poziomu. Tworzyłam wątek poboczny, czyli wymyślałam, jak zakończy się historia, jeśli grająca osoba połączy się z postacią drugoplanową. Te scenariusze nie mogą być zbyt atrakcyjne. Nie powinny przedstawiać ciekawej historii, która zapewni graczowi dużą satysfakcję.
Scenariusze takie nie mogą też być za obszerne, to epizody mniej więcej trzydziestokilobajtowe. Objętość zamawianego tekstu określa się nie w stronach czy znakach drukarskich, tylko w kilobajtach. Coś takiego chyba ma miejsce jedynie w przypadku gier komputerowych.
„Scenariusz kończy się sceną pocałunku w czoło lub policzek. Miejsce rekomendowane – nad wodą”.
– Pocałunek nie w usta, tylko w czoło lub policzek. Miejsce nad wodą… a skoro chłopak został określony jako domator, to nie morze ani rzeka, ale basen hotelowy będzie stosownym miejscem – mruczałam niezadowolona, przeglądając materiały, po czym zajrzałam do swoich notatek. Były tak nabazgrane, że nikt inny by ich chyba nie odczytał.
Przeczytałam zanotowane przeze mnie fabułę i kolejność wydarzeń. To wątek z bohaterem pobocznym, więc musi być skonstruowany tak, by osoba grająca pomyślała: „Beznadziejny ten scenariusz. Chcę poznać historię zakończoną happy endem z postacią na wyższym poziomie trudności!”. W związku z tym w scenariuszu czasem nie dochodzi nawet do randki, trzeba unikać scen miłosnych. Właśnie dlatego to takie trudne.
Skończyłam sprawdzanie i zabrałam się do pisania. W pokoju słychać było cichą melodię z głośnika komputera i klikanie klawiszy.
Większość zleceń, które dostawałam, to scenariusze gier, w których bohater wybiera słuszną drogę, a rozwój wydarzeń następuje według pewnego wzorca. Jestem w tym dobra, więc sama praca jest przyjemnością. Gdyby jednak było to możliwe, chciałabym tworzyć sceny miłosne z bohaterem z wyższego poziomu trudności, a nie historie postaci pobocznych. Niestety, w mojej ówczesnej sytuacji nie mogłam wybrzydzać. Uśmiechnęłam się gorzko na tę myśl.
Cóż, kiedyś robiłam coś znacznie ważniejszego… Otrząsnęłam się z myśli i oddałam się pracy. Trzydzieści kilobajtów to mniej więcej jedno opowiadanie, oczywiście w zależności od liczby znaków na stronie różna jest liczba stron. Po napisaniu jednej trzeciej tekstu rozprostowałam plecy. Zegar wskazywał trzecią po południu.
– Zaczęłam pracę jakieś dwie godziny temu…
Uśmiechnęłam się ponuro na myśl, że mogę się skupić tylko przez dwie godziny. Dziesięć lat temu potrafiłam dużo dłużej…
W tej właśnie chwili zawibrował mój smartfon, przyszła wiadomość.
„Pani Serikawa, tu Akari Nakayama. Przepraszam, że się nie odzywałam tyle czasu. I przepraszam, że tak nagle, ale nieoczekiwanie wypadły mi sprawy służbowe w rejonie Kansai i jestem właśnie w Kioto. Nie zechciałaby się pani ze mną spotkać, gdyby udało się ustalić godzinę, która będzie nam obu pasowała?”
Gdy zobaczyłam to nazwisko, serce zabiło mi mocniej. To kobieta, z którą kiedyś pracowałam w firmie zajmującej się produkcją telewizyjną. Teraz jest dyrektorką. W zeszłym miesiącu zebrałam się na odwagę i wysłałam jej projekt. W Kioto jest pewnie przypadkiem, ale to, że się odezwała, oznacza z pewnością, że chce o nim porozmawiać.
„Tak, koniecznie, ja również chciałabym się spotkać”.
Na tę moją odpowiedź znów napisała: „Dziękuję bardzo. W takim razie do zobaczenia w lobby hotelu, w którym kiedyś często umawiałyśmy się na rozmowę. Czy mogłaby pani być za godzinę?”.
„Tak, mogę”.
Szybko zamknęłam komputer i otworzyłam szafę. Zawahałam się, w co się ubrać, i w końcu włożyłam kostium, tak wydawało mi się najbezpieczniej. Ubrana, stanęłam przed umywalką.
W moim ciasnym mieszkaniu nie ma miejsca na toaletkę, więc przybory do makijażu trzymam na umywalce. Otworzyłam puderniczkę i pociągnęłam puszkiem po twarzy.
– Ojej, puder się nie trzyma.
Ostatnio nigdzie nie wychodziłam, jedynie do pobliskiego supermarketu, więc nie chciało mi się robić makijażu i chowałam twarz pod maseczką. Może makijaż po dłuższym czasie to dla cery szok? Zupełnie jakby odmawiała jego przyjęcia, puder zbijał się w grudki. Nakayama uśmiechnęłaby się z politowaniem, widząc mnie, kiedyś bardzo dbającą o wygląd, w takim stanie. Ale co począć, myślałam, kontynuując robienie makijażu. Poprawiłam brwi, pomalowałam wargi, zarzuciłam na ramiona lekki kardigan, wzięłam torebkę i wyszłam z domu.
Ruszyłam w stronę dworca. Mieszkam w samym Kioto, ale miejsce to dalekie jest od wyobrażenia, jakie mają ludzie o „starej stolicy”; to zwykłe osiedle mieszkaniowe.
Odetchnęłam z ulgą, gdy wsiadłam do pociągu. Wtedy otrzymałam kolejną wiadomość.
„W lobby jest straszny tłok, więc przeniosłam się do kawiarni na parterze. Mam co robić, więc proszę się nie przejmować czasem”.
Przed oczami stanął mi obraz Nakayamy siedzącej przy laptopie w hotelu. Dla ludzi z branży telewizyjnej praktycznie każde miejsce jest dobre do pracy. W sumie dla mnie też. Kiedyś często pracowałam w kawiarni. Teraz jednak szkoda mi pieniędzy na każdą filiżankę kawy, więc, o ile nie mam innych spraw do załatwienia, siedzę zamknięta w domu.
Odżywiam się przeważnie daniami błyskawicznymi. Dodaję warzywa, choć tyle mogę zrobić dla zdrowia. Być może kiepski stan mojej cery ma z tym związek…
Z ironicznym uśmiechem popatrzyłam na ekran smartfona. Sprawdziłam oglądalność i recenzje wyświetlanych obecnie seriali. Zrobiło mi się ciężko na duszy, więc oderwałam wzrok od ekranu.
W pociągu było też dziecko, pewnie wracało ze szkoły. Wyglądało na drugą, może trzecią klasę. Na plecach zamiast tornistra miało elegancki skórzany plecak w kolorze brązowym. Musi chodzić do prywatnej szkoły. Samo jeździ pociągiem…? Bardzo rezolutne – pomyślałam.
I w tej właśnie chwili usłyszałam:
– Przepraszam, pani… Serikawa? – odezwała się cicho, powoli wypowiadając słowa, siedząca obok mnie kobieta.
Serce podskoczyło mi do gardła. Spojrzałam na nią, zakłopotana. Na pierwszy rzut oka wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat. Mogła mieć trochę więcej, bo mimo młodego wyglądu otaczała ją aura powagi.
Wystarczyło szybkie spojrzenie, by zorientować się, że ma coś wspólnego ze światem urody. W oczy rzucały się bowiem jej eleganckie ubranie, niedługie, ale pięknie wyprofilowane paznokcie i lekko rozjaśnione włosy.
Czyżby to była moja dawna stylistka?
– Przepraszam, że panią zaczepiam. Opiekowała się nami pani w szkole podstawowej…
Poczułam, że się uspokajam, więc to dawna uczennica.
– Uwielbiałam panią.
Słysząc to, kompletnie zaskoczona, tylko się skuliłam.
Pracowałam wtedy w szkole na umowę-zlecenie. Miałam niewielki kontakt z uczniami, bo zastępowałam tylko nieobecnych nauczycieli. Miło usłyszeć, że ktoś mnie lubił, ale nie przypominałam sobie, żebym miała tak bliskie relacje z uczniami, aby wzbudzać w nich takie uczucia. Kobieta, jakby odgadła moje myśli, powiedziała:
– Pani opiekowała się moją grupą podczas powrotu ze szkoły.
No tak, często zajmowałam się dziećmi wychodzącymi ze szkoły. Ponieważ wychowawcy zajęci byli pracą w klasie, to zadanie spadało na nieetatowych. To nie była jednak łatwa praca. Dzieci z młodszych klas potrafią zachowywać się nieprzewidywalnie, nie można więc odrywać od nich wzroku, trudno nawet ustawić je w szeregu i dopilnować, by szły prosto. Uśmiechnęłam się z rozczuleniem, kiedy przypomniałam sobie, jak maszerując z dziećmi, wymyślałam różne sposoby, żeby się nie nudziły. Rozmawialiśmy, graliśmy w „podaj słowo na ostatnią literę”.
Dowiedziałam się od tej kobiety, że – zgodnie z moimi przypuszczeniami – pracuje w salonie piękności. Kiedy dotarliśmy na jej stację, wysiadając, przeprosiła raz jeszcze, że mnie zaczepiła. Odkłoniłam jej się, szepnęłam do siebie: „Mogłam przynajmniej spytać, jak się nazywa”, i z przyjemnością oparłam plecy o siedzenie.
Zatrudniłam się jako nauczycielka w szkole podstawowej, bo ta praca wydawała mi się bardzo ciekawa. Było wiele trudnych momentów, ale w sytuacjach takich jak dzisiejsza czułam satysfakcję, że to robiłam.
Dlaczego wybrałam pisanie scenariuszy? – zaczęłam się zastanawiać i znów wpadłam w ponury nastrój.
Na początku próbowałam łapać dwie sroki za ogon. Ponieważ pracując w szkole na umowę-zlecenie, mogłam mieć drugie zajęcie, to pisałam też scenariusze. Ale potem, gdy miałam szansę dostać w szkole etat, musiałam wybrać: uczenie albo pisanie. Koniec końców zrezygnowałam z tego pierwszego i zostałam scenarzystką.
Ile to lat już minęło od tamtej pory? Ano tyle, że moi uczniowie są już dorośli, pracują, a mnie stuknęła czterdziestka. Żyję, pełna lęku, nie widząc perspektyw na przyszłość. Gdybym dalej pracowała jako nauczycielka, to choćby nie wiem jak ciężko było w pracy, na pewno miałabym lepszą stabilizację życiową niż teraz.
Nie bałabym się o przyszłość, nie drżała w bezsenne noce.
Zagryzłam dolną wargę i spuściwszy wzrok, wpatrywałam się w kolana.

 
Wesprzyj nas