Wywrotowe, głębokie i zabawne – opowieści zawarte w książce „Dzień wyzwolenia” to zdumiewające połączenie niepodrabialnego poczucia humoru, głębokiej empatii i pisarskiej bezkompromisowości.
George Saunders bada granice wytrzymałości gatunku (i czytelnika), stawiając wnikliwą diagnozę współczesności. Osiąga to, co świadczy o rzadkim mistrzostwie – głęboko porusza, jednocześnie zachwycając literackim kunsztem.
Bohaterowie George’a Saundersa – testowani na wszelkie sposoby przez absurdalną i nierzadko okrutną rzeczywistość – stają się dla nas zaskakująco swojscy i niepokojąco bliscy. Dziadek i wnuczek, znajomi z pracy, dwie kobiety zakochane w tym samym mężczyźnie – wszyscy oni ze swoimi marzeniami, lękami i traumami są wyrazem naszych tęsknot, obaw i nadziei.
Jeden z najoryginalniejszych współczesnych twórców, mistrz krótkiej formy powraca!
„Dzień wyzwolenia” znalazł się wśród najlepszych książek roku: • The New York Times Book Review, • The New Yorker, • Oprah Daily, • NPR, • Time, • USA Today, • The Guardian, • Esquire, • Newsweek, • Kirkus Reviews, • Booklist, • Library Journal.
Niezła jazda.
„The Guardian”
Dzień wyzwolenia
Przekład: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 marca 2024
Dzień wyzwolenia
Jest trzeci dzień Międzyczasu.
Dosyć nam się dłuży ten Międzyczas.
Cały dzień się głowimy: kiedy wróci pan U.? Na Podium? Czy Untermeyerowie (pan U., pani U., dorosły syn Mike) są zadowoleni? Jeżeli tak, to z czego? A jeżeli nie, to czemu? Kiedy znowu nas poproszą o Mowę? I o czym, w jakim klimacie?
Głowimy się pilnie. Choć nie na głos. Grozi bowiem za to Kara. Można zostać odSzpilonym na oczach zdenerwowanej dwójki pozostałych i zamkniętym w raczej Karnej Strefie. (Tutaj u Untermeyerów jest to komórka na podwórzu). Siedzi się tam po ciemku między łopatami. Wolno gadać. Ale nie Mówić. Bo i jak zresztą? Aby napawać się tym szczególnym uniesieniem, jakie daje Mowa, trzeba być przySzpilonym. Do Ściany Mów.
Bez niej tylko się gada.
Jak ja teraz do was.
Zwyczajnie, bez natchnienia, i nic w tym pięknego.
Słysząc, że korytarzem nadchodzi pan U., głowimy się: może dziś wieczór przyjdą Goście?
Ale nie. Wkrótce okazuje się, że to tylko Próba. Zamiar pana U.: impro.
– Ted, gdzie jesteś, co robisz? – gniewnie pyta pani U. skądciś z domu.
– W Słuchalni – odpowiada jej mąż. – Improwizuję.
– Och, na miłość boską! – mówi pani U.
Osobliwe to uczucie, kiedy pan U. już nadał Puls, ten jednak jeszcze nie całkiem dotarł. Jak przedśnienie albo déjà vu: tak je opisujemy – Craig, Lauren i ja – ilekroć z rzadka, ryzykując Karę, mówimy między sobą. A gdy Puls w pełni kimś owładnie, owładniętemu nasuwają się własne słowa i choć niezamierzone, płyną przezeń – zbudowane, rzec by można, na fundamencie, którym jest on sam, podładowany Pulsem, nagięty do wybranego Tematu, więc jeśli pan U. wstukał, dajmy na to, Morskie, wybrana w pierwszej kolejności osoba nagle zaczyna Mówić o sprawach Morskich w swoim własnym klimacie, lecz o wiele bardziej zniewalająco, niż gdyby to robiła bez przySzpilenia. Pan U. podczas improwizacji może kazać nam wszystkim naraz oMawiać Morskie; szeptem albo całkiem głośno; może Szwenkować z prawej do lewej (od Craiga przez Lauren aż do mnie, bo właśnie w tym porządku jesteśmy teraz przySzpileni), a każde z nas po kolei nada Morskim własną interpretację.
Dziś wieczór ogarnia mnie to uczucie przedśnienia/déjà vu i oto Na śliskim rozległym polu głównego pokładu przechylonego pod naporem grzywacza sprzed chwili, słyszę własny donośny głos, wśród istnej wieży Babel okrzyków, reprezentujących rozliczne akcenty i dialekty, siwowłose dłonie na przemian chwytają i puszczają oślizgłe od deszczu maszty, podczas gdy ulewa tnie skosem pokład z ciemnego drewna, żylasty prastarymi linami, zielonkawymi od pleśni pod podeszwami buciorów, w których majtkowie pędzą zająć się słabnącym węzłem lub sztagiem, a każdy zadaje sobie pytanie, czy przeżyje sztorm, czy też napotka klaustrofobiczny, dławiący kres, tonąc w otchłani, aż wyzionie ducha w mokrym kufrze Krwawego Kapra na jej dnie, wśród głębinowych stworów o wielu mackach…
Jeszcze gdy to Mówię, dostrzegam litościwe, współczujące spojrzenia Craiga i Lauren, które zdają się wyznawać: Nie całkiem to zrozumiałe, Jeremy, ale dobra robota, udana Mowa, najwyraźniej dajesz z siebie wszystko, Mówiąc o Morskich, a jeśli efekt jest trochę niejasny i trudny do rozszyfrowania, to już wina pana U., który widać zanadto ci podkręcił Wielosłowie.
Ale nie śmią zbyt surowo mnie osądzać.
Bo nimi też wkrótce zawładną Pulsy.
W Pauzie odpoczywamy, wciąż przySzpileni. Nasza aktualna Poza: ręce i nogi szeroko rozstawione na kształt litery X, a każde z nas wisi skośnie pod nieco innym kątem niż pozostali.
Jak gwiazdy albo troje ludzi spadających z bardzo wysoka.
Pan U. wraca z piwem i paczką chipsów.
– Myślę – obwieszcza – miasto. Miejski pejzaż. Co wy na to?
Ponieważ za gadanie wciąż grozi Kara, tylko kiwamy głowami na znak: Jasne, owszem, Miasto brzmi zachęcająco.
Dzięki Tablicy Rozdzielczej pan U. może wielorako cieniować Mowę. Nie tylko więc o Mieście zaczynam (znowu pierwszy, jak stwierdzam z radością) Mówić; tematem jest Miasto oraz Smutek, oraz Lato; przeważają odcienie zielono-błękitne; Miasto zbudowano na osi północ – południe nad szeroką rzeką. Mam rozkaz Mówić krótkimi, dziarskimi zdaniami. Lauren w ślad za mną Mówi także o Mieście ukierunkowanym północno-południowo, obustronnie nadrzecznym, lecz również: o Głodzie, Deszczu, Egzaltacji, a cały jej Popis składa się z jednego długiego zdania. Za to Craig: Miasto usytuowane wschodnio-zachodnio, białe, Zimą, żadnej rzeki, plaga kotów, zdania na przemian krótkie z długimi, a pod koniec Popisu Craig zaczyna rymować, a przynajmniej próbuje, i Mówi albo chociaż usiłuje Mówić – czyli pan U. próbuje go do tego nakłonić – pentametrem jambicznym!
W Finale wszyscy troje Mówimy o swoich Miastach jednocześnie, gdy pan U. włącza Crescendo, skłaniając nas na koniec do tak energicznego Mówienia, że potem całą naszą trójkę strasznie bolą gardła.
Pan U. nas Nagrał. Puszcza nam fragmencik. Jest zadowolony. A skoro tak, to my też. Któż by nie był? Hmm, pani U. Mąż woła ją i puszcza jej kawałek.
– To tylko chaotyczny bełkot, Ted – stwierdza pani U. i zaraz wychodzi.
Uważnie przyglądamy się panu U. Czy jest zirytowany? Chyba tak. Ale nadal w nas wierzy. Poznajemy to po jego uśmiechu, który pyta: Czy jej się w ogóle kiedyś spodobał jakiś nasz kawałek?
A my odpowiadamy uśmiechem: Jeszcze nigdy.
Pan U. włazi na drabinę, żeby włożyć każdemu z nas do ust drażetkę do ssania. Pokojówka Jean wchodzi z trzema nasączonymi wodą gąbkami na patykach i zwilża nam wargi, a potem Wieczerza: Jean Karmi nas, podłączając nasze Osobiste Rurki Karmne do zakończonej trójnikiem Głównej Rury Karmnej wychodzącej z jej słoja Kolacyjnej Mieszanki.
Potem odchodzi na bok, żeby sobie poczytać książkę, podczas gdy my Wieczerzamy.
Bolą nas gardła, ale trwamy w uniesieniu: Międzyczas dobiegł końca.
Znowu czujemy się użyteczni, twórczy, w drużynie.
Nocą skrzypią drzwi. Wchodzi pani U. w nocnej koszuli. Rusza prosto w moją stronę, jak zwykle zresztą.
– Jeremy – szepcze. – Nie śpisz? Nie chcę ci zawracać głowy. Ale.
– Nie śpię – odpowiadam szeptem.
Pani U. turla Podium bliżej mnie, wolniutko, żeby nie zakłócić ciszy, i równo je ustawia. Przysuwa mi do ust mikrofon na statywie i wkłada słuchawki, bo nie chce przeszkadzać tamtym dwojgu ani zaalarmować pana U. Siada przede mną na podłodze, sięga ręką za siebie i nieco w górę, żeby nacisnąć Wio na Tablicy Rozdzielczej.
Dziś mamy wątki Wiejskie i Starożytne z podtekstem Ucieczki.
Zaczynam Mówić (a raczej, zgodnie z Ustawieniami pani U., Szeptać do mikrofonu): o jej Urodzie, i że spotykamy się nad spokojnym Włoskim jeziorem; w prostych, rzeczowych zdaniach, bo jesteśmy wieśniakami; i o dalekich wzgórzach, wśród których pewnego dnia – obiecuję jej – znikniemy; i znowu o jej Urodzie, z dość wysoką Szczegółowością; i nagle łapię się na tym, że gdy tak opisuję jej Urodę (biodra, piersi, włosy spadające na ramiona w świetle wczesnego poranka, i to, jak się czuję, widząc ją naprzeciw siebie, kiedy w świąteczne dni siedzimy ze wszystkimi przy wspólnym stole), podniecam się nie mniej od niej, zarazem jednak, jeśli mogę tak to ująć, pomału się w niej zakochuję, tak jak i ona (wierzę) zakochuje się we mnie, chociaż jej rolnicza rodzina jest temu przeciwna, bo przyobiecała ją zadufanemu w sobie brzydalowi, synowi najbogatszej rodziny we wsi, ilekroć zaś idziemy, trzymając się za ręce, przez stado owiec należących do jego rodziców, którzy są też właścicielami widocznego w oddali młyna, ona ciężko się o mnie opiera, dając mi w ten sposób znak (Szepczę to wszystko do mikrofonu): Nie chcę go ani jego owiec, tylko ciebie.
Dziś w nocy mamy jedną Nowość: nadciąga burza. Już niebawem jesteśmy przemoknięci, więc zdejmuję wierzchnie okrycie i osłaniam jej szczupłe ramiona. Burza pochodzi od niej; jest w jej Ustawieniach jako element Wiejskich wątków. Ale to z wierzchnim okryciem sam wymyśliłem; podrzucam ten pomysł i widzę, że jej się podoba – tej prawdziwej, która siedzi przede mną po turecku.
Później pod wodospadem, a raczej tuż obok niego kochamy się, ja zaś doskonale to opisuję i chociaż jestem przySzpilony, więc nie daję rady sam się dosięgnąć, pani U. jako nieprzySzpilona może sobie sięgać, gdzie tylko chce, i z tego korzysta.
I jak to nieraz bywa, nasuwa mi się pytanie, czy pani U. nie wpadnie na to, że skoro już tak jej ulżyło, mogłaby wstać, podejść i mi też ulżyć.
Ale nic z tego. Najwidoczniej nie przychodzi jej to do głowy. Nigdy. Przynajmniej jak dotąd.
Co zresztą – stwierdzam, ilekroć opada moje podniecenie – może i lepiej.
A ona tylko znienacka staje na równe nogi, zdejmuje słuchawki i jakby z żalem odtacza raptem Podium Reżysera z powrotem na miejsce, ustawia Pokrętła tak, jak były, podchodzi do Lauren, a potem do Craiga, i puszcza im w twarze mętne światło komórki, żeby sprawdzić, czy aby na pewno spali podczas tego, co się niedawno działo. Jak zwykle stwierdza, że spali. Czasem rzeczywiście śpią. (Bo chociaż przez cały dzień trwamy przySzpileni w bezruchu, w nocy o dziwo zawsze jesteśmy doszczętnie wyczerpani). A kiedy tamci dwoje akurat czuwają, to gdy pani U. podchodzi do nich z komórką, natychmiast zaczynają udawać, że śpią, ponieważ nie chcą jej ani trochę kłopotać.
Przez te cztery lata ani razu nie usiadła przed Craigiem. Tylko przede mną. A ostatnio siaduje naprzeciw mnie częściej i na dłużej, aż nieraz mętny zwiastun świtu, skrawek żółtego światła wkrada się od strony, w której dawniej, jak przypuszczamy, było okno, teraz zabite deskami, ale nie dość szczelnie, i pada na jej uda, a wtedy ona zrywa się na równe nogi, mamrocząc na przykład: „Co, do cholery, to już rano?”.
Czyli chyba pomału się we mnie zadurza. A ja w niej. Kiedy zacząłem jej Mówić, jaka jest Urodziwa, powodowały mną głównie Ustawienia, przyznaję. Dyktowały mi: Mów, Jeremy, o mojej Urodzie, patrząc na mnie. No i zawsze przesterowywała mi Szczegółowość. Tak często Mówiłem o jej Urodzie, i to z wysoko podbitą Szczegółowością, że ta Uroda w końcu stała się dla mnie faktem; musiałem ją dostrzec. (Pani U. naprawdę jest Przepiękna). Kiedy zacząłem żarliwiej Mówić o jej Urodzie (żarliwiej, ponieważ widziałem tę Urodę z większą Szczegółowością i dzięki temu precyzyjniej o niej Mówiłem), coraz częściej robiła dziwnie tkliwą minę, siedząc na podłodze, minę podnieconą, owszem, lecz i zakochaną. Tak sądzę.
Rzadko się do mnie odzywa. Nie wiem, co ma w sercu. Czy mnie kocha? Kiedy do niej nie Mówię? Na przykład kiedy jest w innej części domu, pogrążona w myślach, zaprzątnięta kolejnym dniem?
A skąd ja mogę wiedzieć.
Wiem za to, że nigdy w życiu nikt nie wydawał mi się tak Przepiękny jak pani U., ilekroć pod wpływem Pulsu Mówię z wysoką Szczegółowością o jej Urodzie, a ona patrzy na mnie z zadartą głową i wygląda całkiem tak, jakby mnie kochała.
Czy to uczucie mija? Tak.
Ale w pewnym sensie nadal trwa.
Czyli: ostatnimi czasy nieustannie o niej myślę i czuję, że kocham ją, nawet gdy nie Mówię do niej ani o niej, a ona jest daleko.
Dziś rano pan U. wsuwa głowę.
– Wieczorem przyjdą Goście – ogłasza. – Zrobimy Miasto.
Czeka nas zatem długi niespokojny dzień. Bardzo byśmy chcieli zrobić Próbę. Ale pan U. musi iść do Pracy. Wobec tego sam się przygotowuję: cały dzień myślę o Mieście. Kiedy już zacznie się Popis, Mówimy głównie od siebie. Co prawda Puls podkręca naszą Mowę i dodaje jej wyrazistości, a Ustawienia oczywiście ją modelują, ale w ostatecznym rozrachunku Mówimy głównie we własnym imieniu. Moim, Craiga i Lauren, chociaż nie wszyscy równie dobrze, pozwolę sobie stwierdzić, i między innymi (ale tylko między innymi) dzięki przygotowaniom jeden z nas może, dajmy na to, przeważnie Mówić lepiej (wznioślej, bardziej wciągająco) niż pozostali. No i jest jeszcze pewna wrodzona cecha, którą można by nazwać talentem.
To niby nie są wyścigi. Ale trochę jednak są.
Wiem z doświadczenia, że im dłużej przeżywam zawczasu w myślach Temat, tym płynniejszą będę miał potem jazdę, kiedy już zacznę.
Pan U. nazywa to „gruntowaniem podłoża”.
Przez cały dzień je gruntuję, coraz lepiej poznając swoje Miasto dzięki temu, że o nim myślę.
Jest Smutne, owszem, bo tak wynika z Ustawień, ale ja wyobrażam sobie żywszą dzielnicę, w której odbywa się całe miejskie świętowanie: na wysepce, na którą można dotrzeć tylko czółnem (cała flotylla czeka przy wspólnej kei).
Jakiego koloru są te czółna? Czy ktoś je obsługuje? Z której strony napiera prąd, kiedy wioślarze płyną nimi przez zatokę ku wysepce świętowań? Czy strzelają fajerwerki, rozjaśniając twarze sklepikarzy i robotników, którzy od dawna ciułali i sknerzyli, żeby trochę poświętować i chociaż na dziś wieczór zostawić za sobą smutek? Wyobrażam sobie faliste odbicia fajerwerków w płytkiej wodzie chlupoczącej w wąskich przesmykach, które wcinają się w wysepkę, wzdłuż nich zaś rozsiadły się pomarańczowo-brązowe kafejki obwieszone sznurami lampek podskakujących przy lada powiewie, a w tych kawiarenkach co noc rozbrzmiewa śmiech klientów z ulgą napawających się tą przelotną chwilą radości.
W ten sposób przez cały dzień gruntuję podłoże, gdy Lauren i Craig drzemią.
Lauren budzi się i spogląda na mnie, że niby: Jeremy, czekaj no, czy ty znowu gruntujesz podłoże?
Odpowiadam spojrzeniem: Owszem. A bo co?
Lauren i Craig uważają, że jestem dziwny, przewrażliwiony. Owszem, skwapliwiej niż oni podporządkowuję się Ustawieniom. Zawsze tak było. No cóż, kocham swoją pracę. Za każdym razem staram się czuć jak najwięcej, mówić z większym entuzjazmem, budząc przez to w słuchaczach silniejsze emocje i bardziej ich wciągając.
I właśnie to mnie chyba wyróżnia z naszej trójki.
Koło piątej pan U. wraca z Pracy. Wchodzi do Słuchalni, nawet nie zmieniwszy Służbowego ubrania, i obwieszcza, jak to podczas Pracy natchnął go pomysł nowego Układu: ja z lewego brzegu, trzy metry nad podłogą, Lauren pośrodku, siedem metrów nad nią, a Craig z prawego skraja, dziesięć metrów nad podłogą. Utworzymy w ten sposób wznoszącą się linię podpartą w trzech punktach. Zyskamy też nową Pozę, bardziej Miejską: każde z nas będzie stało prosto, osłaniając oczy dłońmi, jakbyśmy patrzyli w dal, ku odległym Miastom, o których niebawem zaczniemy Mówić.
Jed Dillon przychodzi zrobić nam Wymagane Międzypozycyjne Rozciąganie. „Żebyśta się wszystkie Rozciągli”, mówi.
Nietrudno zgadnąć, że po dziesięciu dniach spędzonych w iksowatej pozycji Rozciąganie jest trochę przyjemne, a trochę nieprzyjemne.
Potem ubierają nas w stylu stosownym dla mieszkańców Miasta: Craiga i mnie w smokingi, a Lauren w długą powłóczystą suknię.
Dorosły syn Mike wnosi drabinę, rusztowanie i obite gumowymi matami podesty, na których musimy stać w czasie ponownego przySzpilania. Kiedy już jesteśmy na miejscach, każde z nas wsuwa tył głowy z powrotem do Pucharu Faheya, dzięki czemu trzy Faheyowskie Kolce delikatnie wsuwają się w tkwiące u nasady karku Faheyowskie Receptory.
Jeszcze tylko sprawdzian: pan U. każe nam wszystkim po kolei wyrecytować alfabet jak najszybciej, a potem jak najwolniej.
I jesteśmy gotowi.
Czekamy, cali w nerwach, słysząc szmer głosów Gości, którzy delektują się Poczęstunkiem w Głównej Części Mieszkalnej.
Wchodzą posuwistym krokiem i uprzejmie się do nas uśmiechają, zadzierając głowy, po czym siadają na składanych krzesłach, które dorosły syn Mike zawczasu z ociąganiem porozstawiał. Żwawo wkracza pan U. w blezerze, który wkłada z okazji Popisów, i zajmuje stanowisko na Podium. Pani U. zajmuje stanowisko w głębi Sali, a minę ma, pozwolę sobie stwierdzić, zbolałą, jakby pragnęła zasłużyć na Karę, a potem iść siedzieć w Karnej komórce aż do końca Popisu.
Ale niestety: są małżeństwem, więc musi zostać.
Zaczynamy.
Lauren pierwsza Mówi o swoim Mieście (zbudowanym na osi północ – południe nad rzeką, Głodnym, Deszczowym i Egzaltowanym) jednym długim zdaniem. Kiedy jest już w połowie, dołącza do niej Craig, Mówiąc o swoim Mieście pentametrem jambicznym: jego Miasto zbudowano na osi wschód – zachód i nie ma tam rzeki, tylko biel, Zima i plaga kotów. Lauren i Craig wciąż Mówią, gdy dołączam, Mówiąc o swoim Mieście (Smutek, Lato, zieleń i błękit, oś północ – południe nad rzeką, niebiesko-zielone czółna zwrócone ku wysepce świętowań niby igły kompasów, sklepikarze i robotnicy, którym się tego dnia poszczęściło, z rozmarzeniem przeczesują dłońmi chłodną czystą wodę za burtami czółen, gdy wioślarze pod girlandami wybuchających fajerwerków wiozą ich obok pomarańczowo-brązowych kawiarenek ku jedynemu w ich pełnym rozczarowań życiu bastionowi szczęścia).
Czuję, że pięknie Mówię o swoim Mieście; dobrze je przedstawiam. Craig i Lauren też dobrze Mówią. A przynajmniej nieźle. Jakbyśmy stwarzali na użytek Gości te trzy Miasta na dalekich równinach, przypatrując się swojemu dziełu spod dłoni, którymi osłaniamy oczy.
Lecz gdy tak tworzymy swoje Miasta, czujemy, że Goście wcale nie są zachwyceni. Gapią się na własne buty albo udają, że czytają programy, które dorosły syn Mike wydrukował w swoim pokoju. Jedni ziewają, inni zerkają na sufit, jakby pragnęli przezeń uciec. Żony szturchają mężów łokciem, że niby: Nie szepcz mi na ucho akurat teraz tego sarkastycznego komentarza, Ronald, bo parsknę śmiechem, a nie chcę być nieuprzejma. Kiedy Goście spoglądają przez ramię na panią U., ona tylko podnosi ręce, że niby: Słowo daję, nie mam pojęcia.
Pan U. też widzi, że nie wypadamy zabójczo. Na próżno z poczerwieniałą twarzą rozpaczliwie dostraja nasze Ustawienia, dosłownie pocąc się na wylot przez Popisowy blezer.
Później z taką miną, jakby miał zaraz się rozpłakać, przyjmuje fałszywe, wymuszone powinszowania od kolejnych Gości, po czym idzie z nimi do Głównej Części Mieszkalnej na ciasto.
W Słuchalni nie ma już nikogo prócz mnie, Craiga, Lauren i składanych krzeseł, z których wiele stoi w krzywych rzędach, bo Goście pierzchli w pośpiechu.
Pan U. spiesznie wraca z rozluźnionym krawatem.
– Nie wasza wina – oświadcza. – Zrobiliście wszystko, o co prosiłem. Sam jestem wszystkiemu winien. Musimy przemyśleć sprawę. A potem spróbować czegoś nowego.
Współczujemy mu. Tak ciężko pracuje. I zawsze jest rozczarowany.
Potem przysyła ciasto, które Jean podaje nam do ust na Talerzu Podawczym za pomocą Wysięgnika, gąbki dziś wieczór nasączone są winem, a Karma wydaje się sytsza niż zwykle, jakby pani U. dodała do niej suplementu z rosołem wołowym.
Craig, Lauren i ja porozumiewamy się wzrokiem, że niby: Boże, co za męka.
A potem, wciąż stojąc w pionie i w szykownych ubraniach, nie przestając osłaniać dłońmi oczu – zasypiamy.
W nocy do Słuchalni wtarabania się z hałasem dorosły syn Mike.
– O rany, przepraszam – mówi. – Obudziłem was? Czegoś wam trzeba? Słowo daję, cholernie wam dzisiaj współczułem. I właśnie to było najgorsze.
Najchętniej odpowiedzielibyśmy: Tak, dorosły synu Mike’u, wiemy, że to było najgorsze. A teraz potrzeba nam snu. Prosimy cię, wyjdź.
Ale jeżeli odpowiemy, dorosły syn Mike może wymierzyć nam Karę. Już nieraz tak robił: wymierzał Karę, kiedy odpowiadaliśmy na pytanie, które dopiero co zadał, a potem twierdził, że było retoryczne.
Dorosły syn Mike ma podły charakter. Przekonaliśmy się, że lepiej trzymać go na dystans.
I dlatego nieugięcie patrzymy przed siebie.
– Chciałbym was tylko zapewnić – ciągnie dorosły syn Mike. – Nie jesteście sami. Wielu z nas widzi ten proceder bez osłonek, jako potworne nadużycie. Jesteście ludźmi. Ależ tak. Nawet jeżeli świat o tym zapomniał i moi rodzice też. Ale nadciąga pomoc. Naprawdę. Jest już blisko.
Dorosły syn Mike kłania się po swojemu, składając dłonie na piersi, i wychodzi.
Lauren, Craig i ja porozumiewamy się wzrokiem: Łał, dzięki, dorosły synu Mike’u, dopiero od ciebie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy ludźmi.
A potem wymieniamy zaniepokojone spojrzenia.
Bo kto ściągnie na siebie uwagę dorosłego syna Mike’a, zawsze tego żałuje.
Doskonale pamiętamy, co wyprawiał, kiedy usłyszał w szkole podstawowej, że ubiór jest dla ludzi jednym z głównych i najpradawniejszych sposobów wyrażania siebie, więc zażądał od państwa U., żeby poświęcali więcej troski naszym kostiumom. Dorosły syn Mike potrafi skutecznie i systematycznie dawać w kość. Po prostu nigdy nie odpuszcza. Już wkrótce położono przed nami na podłodze Słuchalni wiele par spodni, rozmaite bluzy, kurtki dżinsowe i kolorowe czapki i każde z nas musiało wybrać te, które najbardziej mu się podobały. Potem z rozkazu dorosłego syna Mike’a trzeba było trzy razy dziennie nas przebierać. I w ten sposób przepadł nam czas na odpoczynek. Mieliśmy wrażenie, że bez przerwy ktoś nas przebiera, a robiła to Jean. Kiedy zaczęła narzekać na przepracowanie, państwo U. zastosowali inteligentny fortel, postanawiając, że dorosły syn Mike będzie jej odtąd pomagał. A ponieważ ma on podły charakter i nie lubi pracować, a w dodatku wyraźnie się wzdragał przed zmienianiem bielizny mężczyznom, czyli Craigowi i mnie, wkrótce wycofał swój protest w sprawie kostiumów. I wszystko wróciło do normy, czyli przez cztery dni nosiliśmy Dres #1, po czym Jean przebierała nas w Dres #2, a Dres #1 zabierała do prania.
I tak odzyskaliśmy czas na odpoczynek.
Od tamtej pory dorosły syn Mike ani pisnął o kostiumach.
I dlatego dziś w nocy się niepokoimy. Co to miało znaczyć, że „pomoc nadciąga”?
Skąd? I po co? Na co tu komu pomoc, skoro wszyscy żyjemy w zgodzie i mamy – z wyjątkiem dorosłego syna Mike’a – twórczą, satysfakcjonującą pracę?
Ranek przynosi ze sobą nastrój porażki. O dziewiątej przychodzi pan U. Na tacy niesie Ciasto z owocami. Chciałby chyba dać każdemu z nas porcję na przeprosiny, ale wisimy tak wysoko na ścianie, że nie dosięga. Chwilowo stawia więc tacę na składanym krześle. Prawdę powiedziawszy, żadne z nas nie doczeka się swojej porcji ciasta. Taca do wieczora zostanie tam, gdzie ją postawił pan U.
Bo cóż to będzie za dzień!
– Mam nadzieję, że mi darujecie wczorajsze fiasko – mówi pan U. – Dziś zaczynamy od nowa. I wynagradzamy szkody. W sztuce tak jak i w życiu czasem trzeba zainwestować. Obojętne, czy żona to pochwali. Jeżeli w ogóle się dowie.
Pan U. nerwowo przełyka ślinę. Jakby dla śmiechu. Chociaż właściwie to nie.
Uwielbiamy pana U.
Wchodzą Jed Dillon i Jean. Ona zdejmuje z nas Miejskie ubrania, a następnie pomaga włożyć z powrotem Dresy #1. Rozciągamy się, przybieramy nową Pozę (stoimy wyprostowani z luźno zwieszonymi rękami) w nowym Układzie: na podłodze, bardzo blisko siebie, Craig przyciśnięty do ściany, przed nim Lauren, a przed nią ja. Jeszcze nigdy nie staliśmy tak blisko. Czy to się nie wyda błędem? zastanawiamy się. Gościom? Przepysznie szeroka, wysoka Ściana Mów i troje Mówców skulonych w narożniku, jakby cała Słuchalnia w nocy się przechyliła, a my zjechalibyśmy do kąta?
Pan U. znika za Ścianą Mów, żeby przestawić nasze Przednie Receptory.
– Pewnie się zastanawiacie, co tu jest grane – mówi zza Ściany.
No bo się zastanawiamy.
– Jed! – woła pan U.
Na ten znak Jed wprowadza jedenaścioro Śpiewaków. Poznajemy po kamizelkach, że to Śpiewacy. Pierwszy podchodzi i staje obok mnie, dotykając przedramieniem mojego przedramienia, a reszta zajmuje miejsca wzdłuż Ściany.
Wraca pan U., trzymając w podniesionych rękach jakąś skrzyneczkę.
– Ktoś wie, co to takiego? – pyta.
Wiemy od upadłego Eda, naszego kolegi, którego po krótkim pobycie wśród nas odprawiono za rozsiewanie kłamstw.
Jest to Moduł Wiedzy.
Poznajemy po jaskrawoczerwonej obudowie.
O rany, myślimy, pan U. nie żartuje, bo Moduły Wiedzy, jak twierdził upadły Ed, wcale nie są tanie.
Przez następne dziesięć minut pan U. leży na boku w podciągniętej koszuli i podłącza Moduł do Tablicy Rozdzielczej, stękając i przeklinając.
A potem jest czas na próbę.
Okazuje się, że Puls z Modułu Wiedzy jest gęściejszy i kłuje trochę jak kolczasta poduszka. Pod koniec przyjemnie się wzmaga i wtedy można się poczuć, jakby się z musu tańczyło gigę po długim i nudnym dniu.
I nagle mnóstwo wiemy. O „bitwie nad Little Bighorn”. Znanej też jako „bitwa Custera”. A potocznie – „ostatnia reduta Custera”. Zapewniam was, że jeszcze przed chwilą nie wiedziałem żadnej z tych rzeczy.
– Imię konia, którego Custer dosiadał w bitwie? – pyta na próbę pan U.
– Vic – odpowiadamy chórem trojga Mówców.
– Ale w zapasie miał Dandysa – dorzuca Craig.
– A wiele osób mylnie sądzi, że ten koń nazywał się Komancz – uzupełnia Lauren – ale w rzeczywistości tak miał na imię jedyny ocalały wierzchowiec z Siódmego Pułku Kawalerii.
– A ruszył na nim w bój kapitan Myles Keogh – dodaję z uśmiechem, bo miło jest tak raptem wiedzieć to wszystko.
– Jakie plemiona, spokojnie obozujące w dolinie Little Bighorn, zaatakował Custer i jego ludzie? – pyta pan U.
– Lakotów, Arapaho i Czejenów Północnych – odpowiada Lauren.
– Z którego plemienia, od wieków walczącego z Lakotami, pochodzili zwiadowcy Custera?
– Wron, czyli Absaroka – mówimy wszyscy naraz.
Śpiewacy nie mogą Mówić ani nawet rozmawiać, więc tylko kiwają głowami, że niby: Chociaż w trakcie swojego rozwoju oniemieliśmy i tylko pod wpływem Pulsu możemy Śpiewać, zgadzamy się z każdym słowem, jakie przed chwilą Wymówili nasi koledzy.
Pan U. raz klaszcze w dłonie, jakby z zadowoleniem.
– Będzie super – oświadcza, a potem idzie zjeść Lunch.
Śpiewacy chórem wydają długi monotonny pomruk, kobiety oktawę wyżej od mężczyzn, a my go rozumiemy następująco: Cześć, siema, z góry się cieszymy na wspólne z wami przedsięwzięcie, które zapowiada się bardzo ekscytująco i oryginalnie.
Być podłączonym do modułu Wiedzy to, prawdę powiedziawszy, zupełnie coś innego.
Koniec z czczą improwizacją na motywach ogólnych pojęć, takich jak Morskie albo Miasto. Teraz dysponujemy faktami. Prawdziwymi faktami. Które pomagają. Stworzyć przekonującą strukturę. Jakby się szło wąskim korytarzem ograniczonym z obu stron szarymi ścianami faktów. Jakby się brnęło przez pustynię i nagle spadłaby z nieba mgiełka wiedzy złożona z tych właśnie szczegółów, których się zawsze łaknęło, tyle że bezwiednie.
Pan U. rozwija Wykres Osi Czasowej, który dostał w pakiecie z Modułem Wiedzy, rozpościera go na dwóch pulpitach do nut i przypina. Okazuje się, że potrafi czynić cuda w roli Dyrygenta: od niego zależy, kto Mówi o jakich faktach, jak długo i w jakiej kolejności.
Wychodzi z tego coś w rodzaju fabuły.
I nawet nas samych ciekawi ona bardziej niż wcześniejsze.
Jestem szeregowcem Fritzem Neubauerem, wystraszonym imigrantem z Niemiec, który zaciągnął się do Siódmego Pułku Kawalerii, nie mogąc znaleźć innej płatnej pracy. Niedopasowane buty piją mnie w stopy. Słabo znam angielski. Ledwo umiem nabijać broń. Craig jest Żółtym Psem – młodym Lakotą, z którego koledzy drwią, bo jest za przystojny; teraz pływa w Little Bighorn, zarwawszy noc przez to, że tańczył do późna, zawierając wśród zgromadzonych plemion wiele nowych przyjaźni. Wybrał ten akurat odcinek rzeki, ponieważ właśnie tu, pod topolami, Czarnonoga Łania z grupą młodych kobiet zbiera dziką rzepę. Dziewczyna marszczy brwi, udając, że uważnie przepatruje ziemię tuż przy drugim brzegu, żeby Żółty Pies mógł ją dostrzec, a wtedy ona – tak jak to teraz robi – podniesie głowę, spojrzy na niego i uda zaskoczoną, a potem się uśmiechnie, przyznając tym uśmiechem, że zaskoczenie było udawane. Przez kilka sekund patrzą na siebie szczerze, zanim Czarnonoga Łania się odwróci, aby dołączyć do koleżanek, wiedząc, że on odprowadza ją wzrokiem. Wszyscy są szczęśliwi. Jest przepiękny letni poranek i przez resztę dnia nie ma nic do roboty.
Lauren jest majorem Marcusem Reno, któremu Custer kazał poprowadzić batalion do ataku na południowy kraniec wioski. Generał obiecał mu wsparcie. Reno wolałby nie odłączać się od głównych sił. Nigdy nie walczył w prawdziwej bitwie z Indianami. Ale posłusznie odjeżdża. Na widok wioski batalion rusza galopem. Żołnierze pokrzykują. Wkrótce okryją się chwałą. W oddali: białe kształty, wątłe budowle, a w nich ludzie. Plan jest taki, żeby ostrzelać namioty, stratować je, wzniecając panikę, a potem doścignąć i zabić wszystkich, którzy będą uciekali pieszo.
Pojawia się jednak kilkunastu Hunkpapów; jeżdżą w tę i z powrotem, przecinając drogę atakującym, i wzbijają kurz, aby kobiety i dzieci zdążyły uciec.
Ujęci w strukturę faktów, czujemy, że czas nagli. To się naprawdę stało, naprawdę się dzieje. Jak się skończy? Czy szeregowiec Neubauer wyjdzie żywy ze spodziewanej bitwy? A Żółty Pies? A Czarnonoga Łania? Czy w wiosce nie ma dzieci? Co z nimi będzie? Dlaczego ci jeźdźcy aż tak się uparli napaść na to spokojne zgromadzenie? Doprawdy nie wiemy. Albo pan U. załadował tylko część Modułu, albo sam Moduł ma ściśle ograniczony w czasie zakres działania, czyli jedynie stopniowo się ujawnia – innymi słowy, jest podzielony na „rozdziały”. Tak czy owak trzyma nas, rzec by można, w napięciu. Wciąż jeszcze trochę improwizujemy na kanwie faktów (ja na przykład dodałem szeregowcowi kontuzję pleców odniesioną podczas jazdy konnej, chociaż Moduł wcale jej nie sugerował), ale dysponujemy tak wieloma faktami, że nie musimy aż tyle improwizować, a zresztą jest to mniej potrzebne.
Nagle wtórują nam Śpiewacy.
Brzmią zdumiewająco.
Czasem Śpiewnie powtarzają nasze słowa. Kiedy indziej dzielą się na dwu- lub trzyosobowe chórki, Śpiewając o przeżyciach postaci z ubocznych wątków (na przykład osób z bliskiego otoczenia szeregowca Neubauera, majora Reno, Żółtego Psa albo Czarnonogiej Łani). W pewnej chwili każdy Śpiewak staje się jednym z młodych Lakotów, którzy podnoszą alarm, biegnąc brzegami rzeki z powrotem ku wiosce. A potem całkiem znienacka cała jedenastka Śpiewaków intonuje zawiłą fugę odzwierciedlającą zbiorowy stan ducha atakujących żołnierzy majora Reno (ich podniecenie, tęsknotę za domem i oczekiwanie szybkiego, bezbolesnego zwycięstwa).
A chociaż w tym uczestniczymy, i nawet trochę się gubimy, i tak wiemy, że to coś niesamowitego.
Pan U. włącza Pauzę.
– O rany – wzdycha. – O mój Boże.
My, Mówcy i Śpiewacy, stoimy bez tchu, wyczerpani, lecz właśnie dzięki temu dumni i piękni.
Jak konie Siódmego Pułku, myślimy. Jak mustangi zgromadzonych plemion.
Próbujemy do późnej nocy, za każdym Podejściem dodając nowe warstwy detali.
Na obu flankach oddziału majora Reno pojawiają się konni wojownicy. Major od rana pociąga whiskey z piersiówki. Targany niepokojem, w obawie przed zasadzką rozkazuje swoim ludziom zaniechać szarży i ustawić się w tyralierę. Zaprzepaszcza w ten sposób wszelką szansę szybkiego zwycięstwa. Setki wojowników wyskakują jak spod ziemi. W szeregi żołnierzy majora Reno wkrada się chaos. Ukradkiem pierzchają z tyraliery, aby schronić się w pobliskim zagajniku. To tam Krwawy Nóż, pochodzący z plemienia Arikara zwiadowca majora Reno, dostaje kulę w głowę. Jego mózg zbryzguje majorowi twarz. To traumatyczne zdarzenie (zaznaczone przez Śpiewaków kadencją zgrzytliwych, atonalnych akordów) rozstraja majora. Reno wydaje swoim ludziom rozkaz „z koni”, a zaraz potem „na koń”. Nagle sam wyrywa do przodu, nie rozkazawszy trębaczowi zagrać sygnału do odwrotu. Będzie potem twierdził, że miała to być szarża na przełaj przez szeregi Indian. W rzeczywistości z przerażenia zupełnie zapomniał o swoich ludziach, choć powierzyli mu własne życie. Wielu ginie z rąk wojowników, którzy dopadają każdego z nich jak bizona i zabijają, gdy próbuje dotrzeć do rzeki i przeprawić się przez nią. Inni stracili konie i teraz padają trupem, kiedy gramolą się na czworakach ku szczytowi wzniesienia, które już na wieki nosić będzie nazwę Wzgórza Reno.