Barbara Sadurska napisała opowieść, która spodoba się nie tylko młodym czytelnikom. To niezwykła historia, pełna przygód, tajemnic i humoru, a przy tym nawiązująca do smoczych motywów obecnych w literaturze i mitologii.


Przygoda dwunastoletniej Matyldy, jak to zwykle bywa, rozpoczyna się dość przypadkowo. Z powodu nieszczęśliwych zbiegów okoliczności dziewczynka zamiast wakacyjnej wycieczki do Japonii trafia na tajemniczą wyspę, gdzie mieszka jej dość ekscentryczny dziadek. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zamiast spełnienia marzeń o poznaniu Japonii, jej kultury i smoków w niej obecnych – co stanowi przedmiot jej zainteresowania i fascynacji, trafia do domu dziadka, który po bliższym poznaniu okazuje się pełen różnych śladów i drobiazgów, które Matylda jako ekspertka od smoków bezbłędnie rozpoznaje jako mające związek z tymi stworami. Co więcej, dziadek dziewczynki przy różnych okazjach snuje dziwne opowieści o pewnym smoku, Srebrnym smoku.

Wakacje trwają, opowieści dziadka zawierają coraz więcej szczegółów z przeszłości wyspy a dziewczynka zaczyna odczuwać coś nieuchwytnego, zmianę aury, nadciągające zagrożenie.
Matylda razem z poznaną na wyspie nową przyjaciółką Saszą będą musiały wspólnie stawić czoła nadciągającemu niebezpieczeństwu. Czeka ich sporo pracy przy naprawie jachtu, a potem morska wyprawa, wiele przygód i tarapatów, z którymi wspólnie będą musiały sobie poradzić, by osiągnąć cel podróży.

Opowieść Sadurskiej toczy się na pograniczu jawy i snu, dziecięcej fantazji i realnego świata

Autorka ma pomysł, jak dotrzeć do odbiorcy, proponując młodemu miłośnikowi książek przygody i humor dostosowane do jego wieku oraz wartką akcję przykuwającą uwagę i bohaterki, z którymi czytelnik łatwo może się utożsamiać. Dwa tomy opowieści Barbary Sadurskiej to wciągająca i pouczająca lektura dla młodszych nastolatków. Dostarczająca dobrej rozrywki i zachęcająca do myślenia, pobudzająca wyobraźnię i pokazująca, że warto słuchać, obserwować i gromadzić wiedzę na różne tematy, bo nigdy nie wiadomo, do czego może się ona przydać. Nawet, jeśli dotyczy ona smoków. To także pochwała zaradności i umiejętności działania zespołowego, a także przedkładania wspólnego dążenia do pokonania trudności nad drobne i w sumie nieistotne niesnaski. Sadurska pokazuje także wartość bliskich relacji między pokoleniami, gdy spotykają się mądrość i doświadczenie życiowe dziadka z młodością, energią i pomysłowością wnuczki.

Opowieść Sadurskiej toczy się na pograniczu jawy i snu, dziecięcej fantazji i realnego świata, zawiera przy tym sporo nawiązań do naszego współczesnej rzeczywistości ale też do starożytnych mitów i legend. Wiele niedopowiedzeń – choćby gdzie znajduje się tajemnicza wyspa dziadka, kim naprawdę jest mama Matyldy, co w tej opowieści robią smoki – pozostawia duże pole dla wyobraźni i fantazji młodego czytelnika.

Oba tomy, starannie wydane i zilustrowane, pozostaną na dłużej na podręcznej półce, zachęcając do powtórnego sięgnięcia po nie, choćby po to, by znowu popatrzeć na intrygujące ilustracje Marcina Minora. Wanda Pawlik

Barbara Sadurska, Srebrny smok, Ilustrator: Marcin Minor, Seria „Srebrny Smok”, tom 1, Wydawnictwo Agora dla Dzieci, Premiera: 17 maja 2023
 
Barbara Sadurska, Rada smoków, Ilustracje: Marcin Minor, Seria „Srebrny Smok”, tom 2, Wydawnictwo Agora dla Dzieci, Premiera: 15 maja 2024
 
 

Barbara Sadurska
Srebrny smok
Ilustrator: Marcin Minor
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 17 maja 2023
 
 

ROZDZIAŁ 1. Wakacje

Zbliżały się wakacje i Matylda odliczała dni do momentu, kiedy razem z mamą wejdzie na pokład samolotu, który zabierze ją do kraju smoków.
Dla Matyldy Japonia nie była Krajem Kwitnącej Wiśni ani góry Fudżi. Dla Matyldy Japonia była krajem smoków. Znała wszystkie legendy o nich, na marginesach w zeszytach rysowała japońskie smoki i węże morskie. Najbardziej lubiła opowieści o Watatsumi, władcy mórz i oceanów, który mieszkał głęboko w morskim pałacu i jako smoczy bóg miał władzę nad falami i wiatrem. Matylda wiedziała o nim wszystko. Znała sposoby na wywabienie go z jego podwodnego pałacu i zdawała sobie sprawę, że kiedy był zły, potrafił tak wzburzyć morze, że fale były wysokie jak góra Fudżi. Był groźny i łatwo wpadał w gniew. Już na sam dźwięk tego imienia drżeli jego wrogowie. Miał jednak słabość do pereł. Żeglarze składali mu więc w ofierze perły i perłowe muszle, by zechciał być dla nich łaskawy.
Matylda przypominała sobie tę legendę codziennie, jadąc na rowerze do szkoły, kiedy na końcu uliczki mijała maleńki sklep ze starociami. Tam na wystawie leżała jedna taka perłowa muszla. Matylda wyobrażała sobie, że tak wielka i piękna muszla musiałaby się spodobać smokowi. Z taką muszlą żadne fale i żaden wiatr nie byłyby straszne. Matylda zatrzymywała swój rower przed wystawą, poprawiała na ramionach ciężki plecak, wzdychała i ruszała dalej pod górę i pod wiatr, by potem siedzieć na lekcjach i rysować na marginesach kolejne wcielenia smoka Watatsumi.
Marzyła o spotkaniu ze smokiem, ale Japonia leżała bardzo daleko, a mama Matyldy była niezwykle zajęta. Tato zaś od kilku lat powtarzał, że ma tyle pracy, że może w tym roku zapomnieć o urlopie. Z marzeń o kraju smoków pozostało Matyldzie jedzenie sushi i picie japońskiej herbaty. Ryż i wodorosty – tym Matylda mogła odżywiać się codziennie i wyobrażała sobie, że smoki musiały wybierać właśnie taki pokarm.
Mama Matyldy była prezydentką wielkiej światowej organizacji ratującej ludzi z katastrof. Jeśli akurat nie miała dyżuru w szpitalu, jeździła jako lekarka w karetce pogotowia, a jeśli nie jeździła do wypadków, pracowała w tej swojej organizacji. Matylda zapytała ją kiedyś, dlaczego ratuje ludzi.
– Bo umiem – odpowiedziała mama. – Nie potrafię na przykład rysować, ale umiem udzielić pierwszej pomocy – dodała i wróciła do grubaśnej książki pełnej niekolorowych rysunków. Większość z nich przedstawiała połamane ręce i nogi. Matylda postanowiła wtedy, że nigdy nie będzie czytała takich nudnych książek.
Z tatą nie było lepiej. On co prawda umiał rysować, ale rysował głównie rzeczy techniczne. Był konstruktorem i pracował nad ogromnym mostem łączącym wyspę ze stałym lądem. Musiał w tym celu przekopać setki kilometrów dna morskiego, wydobyć z niego piasek i zalać betonem. Kiedy robił obliczenia, mruczał coś do siebie i marszczył nos. Matylda wyobrażała sobie, że Watatsumi tak samo marszczy nos, kiedy jest zły.
Pewnego razu narysowała długie ciało smoka nurkującego w falach. Nad powierzchnię wody wystawała tylko głowa, przenikliwe oczy i zmarszczony nos. Pokazała ten rysunek tacie, ale on ledwie spojrzał.
– Ładnie, ładnie, bardzo ładnie – powiedział, bo zawsze tak mówił, kiedy o czymś intensywnie myślał i zupełnie nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
Kilka miesięcy później Matylda zobaczyła w jego pracowni wielki rysunek nowego mostu. Był łudząco podobny do smoka, którego wtedy narysowała, nawet łuki na projekcie taty i wygięcia ciała smoka były niemal identyczne. Matylda pomyślała, że można byłoby spokojnie przepłynąć pod takim mostem statkiem z rozpostartymi jak smocze skrzydła żaglami. Ale nic nie powiedziała.

 
Tymczasem rok szkolny zbliżał się ku końcowi i koleżanki Matyldy nie mówiły o niczym innym, tylko o tym, że lecą na wakacje do bardzo drogiego hotelu z basenem. Matylda słuchała tego z szeroko otwartymi oczami. Sama dotychczas mogła jedynie marzyć o takich podróżach. Lato zazwyczaj spędzała w pracowni taty, z nosem w jakimś albumie.
– A ty? – usłyszała pytanie przyjaciółki. – Zostajesz w mieście?
Matylda w odpowiedzi tylko westchnęła.
Aż pewnego dnia mama po powrocie z dyżuru oznajmiła, że w połowie wakacji leci do Japonii, bo będzie tam wtedy wielka międzynarodowa konferencja. Zwołano ją z powodu zagrożenia trzęsieniem dna oceanu, a mama Matyldy ma wygłosić mowę do lekarzy z całego świata. A ponieważ tato ma tyle pracy, że na razie może zapomnieć o urlopie, Matylda poleci razem z nią. Dziewczynka aż podskoczyła z radości. Chciała natychmiast się spakować, ale tato złapał ją za ramię.
– Spokojnie, spokojnie. To dopiero za dwa miesiące. Jeszcze zdążysz.
Tej nocy Matylda nie mogła zasnąć, a kiedy już zamknęła oczy, poczuła, że zapada się w głąb morza, spada i spada, a woda wokół niej robi się coraz gęstsza i bardziej atramentowa, aż w końcu otacza ją ławica małych, granatowych rybek, które uniemożliwiają jej jakikolwiek ruch i nie pozwalają dotrzeć do smoka. A on czeka na nią w swym podwodnym pałacu. Matylda spieszy się, bo ma dla niego prezent, wyciąga ręce i usiłuje wyminąć ławicę ryb z prawej i z lewej strony, dołem i górą, ale jest ich dużo, coraz więcej, napływają ze wszystkich stron i wypychają Matyldę ku górze, na powierzchnię. Matylda walczy, ale ostatecznie rybki wyrzucają ją na brzeg, na ciepły, suchy piasek. Dziewczynka czuje na twarzy promienie słońca. Otwiera oczy i okazuje się, że jest już następny dzień i czas wstawać do szkoły.
Rano bez marudzenia Matylda zjadła jajecznicę, którą zrobił jej tato, jak zawsze trochę przypaloną i przesoloną, bo tato zamyślał się w kuchni. Po śniadaniu wróciła do swojego pokoju, wyjęła ze skarbonki wszystkie oszczędności i kwadrans wcześniej niż zwykle wyszła do szkoły. Zatrzymała się na końcu uliczki przed sklepem ze starociami, jeszcze raz przeliczyła pieniądze, które ściskała w garści, wzięła głęboki wdech i z całej siły pchnęła ciężkie drewniane drzwi.
Wewnątrz rozległ się cichy dźwięk dzwonka i Matylda znalazła się w niewielkim, zagraconym pomieszczeniu, do którego przez zakurzone szyby wpadało niewiele światła. Na półkach stały bibeloty, zegarki i busole, w szklanych gablotach butelki z zatopionymi wewnątrz nich statkami. Dalej grube księgi w ciemnobrązowej oprawie, zapewne skórzanej. Na ścianach wisiały stare mapy i morskie pejzaże. Zapach unoszący się w powietrzu kojarzył się Matyldzie z czymś bardzo odległym, tajemniczym, ale niosącym w sobie zapowiedź podróży. Matylda pomyślała, że w tym sklepie mieści się cały świat, i poczuła się nagle bardzo malutka.
– Dzień dobry – powiedziała głośno, choć w sklepie nikogo nie było.
– Dzień dobry – odezwał się głos zza grubej kotary i po chwili za kontuarem pojawił się siwy mężczyzna. – Czym mogę służyć, młoda damo? – zapytał i odłożył na ladę szkicownik, który akurat trzymał w dłoni.
– Chciałam kupić… – zająknęła się Matylda, bo nagle pomyślała, że może ma za mało pieniędzy na tak wielką, piękną perłową muszlę. – Chciałam się dowiedzieć, ile kosztuje muszla, która leży na wystawie – zapytała.
Sprzedawca spojrzał na dziewczynkę, a wtedy Matylda poczuła się jeszcze mniejsza.
– Nie jest na sprzedaż – odpowiedział mężczyzna.
– Aha. To… – Matylda wykonała ruch, jakby chciała natychmiast opuścić sklepik. – To do widzenia – wydukała.
– To wyjątkowa muszla. Dlaczego o nią pytasz? – Sprzedawca zatrzymał Matyldę w drzwiach.
– Bo chciałam dać ją komuś w prezencie, ale i tak pewnie nie mam tyle pieniędzy. – Matylda nacisnęła klamkę.
– Komu? – chciał wiedzieć sprzedawca.
– Pewnemu smokowi, władcy wiatru i fal… – Matylda już otwierała ciężkie drzwi. – Ale skoro nie jest na sprzedaż, to znaczy, że będę musiała poradzić sobie bez niej.
– Czekaj! – Mężczyzna sięgnął po muszlę leżącą na wystawie. Matylda zauważyła, że jego palce były pobrudzone granatowym atramentem. – Dla smoka, powiadasz? Kiedy byłem w twoim wieku, też wierzyłem w opowieści o smokach, zaczytywałem się w nich i marzyłem, żeby jakiegoś spotkać.
– I udało się panu? – zapytała Matylda.
Sprzedawca pokręcił przecząco siwą głową.
– Nie. Smoki nie istnieją. Nie wiesz, że to tylko legendy? – westchnął i przeniósł wzrok z muszli, którą trzymał w dłoniach, na twarz dziewczynki.
– Legendy? – powtórzyła Matylda jak echo. W jej głosie słychać było rozczarowanie. – No tak, z pewnością ma pan rację – rzekła i już miała wyjść, lecz kiedy szerzej otworzyła drzwi, do wnętrza wpadł promień słońca i powiew wiatru przewrócił kilka stron w szkicowniku, który leżał na ladzie.
– Jakie piękne rysunki! – wykrzyknęła Matylda na widok wspaniałych smoków wykonanych piórkiem. Oplatały ziemski glob, przesłaniały niebo, były wszędzie. – Są jak prawdziwe. Chciałabym tak rysować – szepnęła i aż zmrużyła oczy z zachwytu.
– Nie przyjmuję nikogo na naukę. Rysuję świat, jaki chciałbym, żeby był – mruknął sprzedawca. – Ale… – zawahał się. – Masz, weź to. Daj smokowi, jeśli jakiegoś spotkasz, i pozdrów go ode mnie – dodał, wciskając w dłonie Matyldy perłową muszlę. Po czym zamknął za nią drzwi i zasłonił okno.
Oszołomiona dziewczynka z muszlą w dłoni znalazła się na zalanej słońcem ulicy.
Tego dnia w szkole nie mogła się skupić. Na wszystkich lekcjach rysowała smoki i perłowe muszle. Po powrocie do domu wyjęła walizkę i zaczęła się pakować. Od tego momentu odliczała dni do wylotu.

 
Minęło kilka tygodni, wakacje zbliżały się wielkimi krokami, a wraz z nimi upragniony wyjazd do Japonii. W szkole nic się nie działo. Oceny wystawione, materiał przerobiony. Nauczyciele chętnie chowali się przed upałami w chłodzie biblioteki. Matylda nudziła się tam potwornie. Jedyne, co trzymało ją przy życiu, to plany wakacyjne opowiadane szeptem do ucha przyjaciółce.
– Cicho, dziewczynki, nie gadać tam – upominał je nauczyciel, wachlując się złożoną gazetą.
Kilka dni przed końcem roku szkolnego w wiadomościach pojawiła się informacja, że niespodziewanie wielka fala zalała wschodni brzeg, zabierając ze sobą najbliżej położone nadmorskie wioski. „Tysiące ofiar walczą o życie” – powtarzali komentatorzy we wszystkich kanałach telewizyjnych. „Nieznane są przyczyny tak nagłego uderzenia fali. Eksperci wiążą to z ruchami tektonicznymi dna oceanicznego, ale sprawa wygląda tajemniczo. Międzynarodowe organizacje udzielające pomocy medycznej są już na miejscu”.
Matylda zamarła ze strachu. Wiedziała, że jeśli są gdzieś ludzie, którzy potrzebują pomocy, jej mama nie pozwoli im czekać.
– Gdzie jest mama? – zapytała po powrocie ze szkoły, ale znała odpowiedź.
Nie pierwszy raz mama Matyldy wyjeżdżała na kilka dni lub tygodni. Taką miała pracę. Upychała biały fartuch i jednorazowe rękawiczki do torby medycznej, dawała Matyldzie buziaka i jechała ratować świat. Matylda czasem za nią tęskniła, ale w gruncie rzeczy była dumna z takiej mamy. Wiedziała, że robi coś ważnego. Jednak tym razem mama pojechała w przeciwnym kierunku niż Japonia, a to oznaczało, że nici z podróży do kraju smoków. Matylda poczuła wściekłość.
– Co z moją Japonią? – zapytała.
Tato podniósł na nią wzrok znad ekranu.
– No ja w tym roku mogę zapomnieć o urlopie – powiedział. – Może pojedziesz na kilka dni do dziadka? – zaproponował.
O dziadku Matylda dotychczas słyszała dziwne i niezbyt zachęcające opowieści. Mieszkał bardzo daleko, w kraju, w którym ludzie mówią wieloma językami i ponoć wszystko robią inaczej. Tato mówił, że chodzą tyłem do przodu i wierzą w bajki, ale Matylda wiedziała, że żartował. Dziadek odwiedził ich tylko raz, gdy Matylda się urodziła. Mama zrobiła mu wówczas zdjęcie, które powiększone wisiało teraz w przedpokoju na ścianie. Matylda jest na nim zupełnie niepodobna do siebie. Wygląda jak mały, różowy ufoludek w zielonym kombinezonie. Dziadek trzyma ją na rękach. Sam jest łysy, ma wielkie krzaczaste brwi, przenikliwe oczy, haczykowaty nos i cały jest jakiś taki haczykowaty, chudy, długi, przygarbiony. Wąskimi kościstymi dłońmi podtrzymuje główkę Matyldy i wpatruje się w nią, jakby była ósmym cudem świata. Tak stwierdził tato Matyldy, ale kiedy dziewczynka zapytała go, jakich jest pozostałych siedem, odpowiedział bez związku: „Dobrze, dobrze, bardzo dobrze”.
Matylda wiedziała o dziadku tylko tyle, że mieszkał na wyspie, gdzie wychowała się jej mama, i że tej wyspie zawsze groziło jakieś niebezpieczeństwo. „Takie położenie” – wyjaśniała mama. Ponadto dziadek podobno mało mówił i nie przepadał za dziećmi. „Miał ważniejsze rzeczy na głowie” – dodawała mama, ale ilekroć Matylda o to pytała, słyszała, że to są sprawy dorosłych. Brzmiało to okropnie nudno, więc pomysł, żeby zamiast do Japonii pojechać do niego na wakacje, wydał się Matyldzie po prostu głupi.
– Za żadne skarby. Wolę przez całe lato smażyć się w mieście – powiedziała i wyszła do swojego pokoju. Z wściekłości trochę za głośno zamknęła za sobą drzwi.
Usiadła na łóżku. Walizka leżała pod ścianą.
Matylda czuła się absolutnie rozczarowana. Wyjęła swój szkicownik i podarła wszystkie rysunki smoka, jakie zrobiła przez ostatnie dni w szkolnej bibliotece. Potem spojrzała na perłową muszlę i długo wpatrywała się w jej blask.
– Nigdzie nie pojadę. A smoki nie istnieją – powtórzyła i rozpłakała się.

 
Pierwsze dni wakacji były okropne. Matylda wstawała rano i jechała z tatą do biura, w którym wszyscy byli zajęci, prowadzili bardzo poważne rozmowy, robili bardzo poważne obliczenia i pracowali nad bardzo poważnymi projektami. Kiedy tato Matyldy ruszał w teren, dziewczynka zostawała w pustej sali konferencyjnej, siadała w fotelu prezesa, machała nogami, jadła ciastka i patrzyła na dorosłych przez szklane drzwi. Wyobrażała sobie, że wszyscy są rybkami w akwarium. Podchodziła do szyby i stukała palcem w szkło. Wtedy zazwyczaj kilka osób odwracało się w jej kierunku i patrzyło z niemym pytaniem: „Co ona tu robi?”.
Na początku Matyldę to śmieszyło, ale potem stało się nudne.
– Tato, zabierz mnie ze sobą, jak będziesz jechał na budowę – poprosiła.
Tato westchnął, ale się zgodził.
– Tylko pamiętaj, budowa to nie plac zabaw, nie chcę mieć przez ciebie żadnych kłopotów – ostrzegł. Matylda jedynie wzruszyła ramionami.
I rzeczywiście. Plac budowy bardziej przypominał kupę błota niż plac zabaw. Wielkie, brudne koparki jeździły tam i z powrotem i wygrzebywały z ziemi żwir, przewoziły go w inne miejsce i wrzucały do wody. Tato z Matyldą wszedł do blaszanej budy.
– Znajdź sobie coś do roboty – rzucił i zanurzył nos w mapach.
Matylda wyszła i przystanęła obok hangaru, przed którym dwóch mężczyzn naprawiało bloczek w dźwigu.
– Ej, mała, podaj klucz nasadowy, dziesiątkę – powiedział jeden z nich. Rękami przytrzymywał metalowy stelaż i nie miał jak się schylić, by sięgnąć po narzędzia.
Matylda podeszła i zrobiła, o co ją prosił.
– Ty jesteś córką inżyniera? – zapytał ten, któremu podała klucz.
– Tak, mam na imię Matylda.
Mężczyźni skinęli głowami i przestali się nią interesować. Matylda stała z boku i przyglądała się ich pracy. Rozkładali zębatki i przekładnie, czyścili je i smarowali, aż wszystkie chodziły gładko i niezawodnie. Następnie zawiesili na haku wiadro z wodą i za pomocą systemu bloczków, z których jeden właśnie naprawili, wciągnęli wiadro na górę, jakby to było piórko. „Może kiedyś mi się to przyda? Fajnie byłoby mieć coś takiego do wnoszenia plecaka” – pomyślała Matylda. Kiedy wróciła do hangaru, zrobiła kilka szybkich szkiców bloczka.
Następnego dnia też pojechała z tatą na budowę i znowu przyglądała się temu, co robili mechanicy.
Trzeciego dnia padał deszcz, błoto zrobiło się jeszcze większe i tato kazał jej zostać w baraku.
– Co on wyprawia? – zapytał nagle zdenerwowany, bo dostrzegł mężczyznę bez kasku na głowie. Tato zerwał się i wybiegł na deszcz. Matylda nigdy nie widziała taty poruszającego się tak szybko.
– Żeby tylko nie połamał sobie nóg – westchnęła.
I w tym momencie tato poślizgnął się i upadł, machając rękami. Natychmiast wokół niego znalazło się kilka osób w kaskach, ktoś zadzwonił po pogotowie, ktoś powiedział:
– Tu jest jego córka, niech jedzie z nim do szpitala.
Matylda była zbyt oszołomiona, żeby o cokolwiek pytać. Siedziała obok taty i trzymała go za rękę. Syrena karetki zagłuszała jej myśli.
W szpitalu Matylda dowiedziała się, że tato ma paskudne złamanie nogi i że musi zostać tu kilka dni. Matyldzie chciało się płakać, ale ze wszystkich sił powstrzymywała łzy. Tylko broda jej się trzęsła, kiedy dziewczynka siedziała tak sama na korytarzu.
– Chodź – powiedziała w końcu kobieta w niebieskim fartuchu. – Zrobię ci coś do picia. Poczekasz na tatę w moim kantorku.
Kiedy noga taty była już opakowana w biały gips i podwiązana na wyciągu, tato rzekł:
– Pojedziesz do dziadka. Już z nim o tym rozmawiałem. Jutro po ciebie przyjedzie. Weź ciepłe rzeczy i sztormiak. Pogoda nad morzem jest zmienna.
Matylda wróciła do domu z koleżanką taty z pracy. Spakowała walizkę, a między piżamę i sweter włożyła perłową muszlę.
– Pojedziesz ze mną – szepnęła, przykładając ją do ucha. – Może mi się do czegoś przydasz. Czeka nas daleka podróż, bo dziadek mieszka w odległym kraju, w starym domu nad morzem. Co prawda nie w Japonii, ale zobaczymy, jak tam będzie.

Barbara Sadurska
Rada smoków
Ilustracje: Marcin Minor
Seria „Srebrny Smok”, tom 2
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 15 maja 2024
 
 

Rozdział 1. WIELKI OGIEŃ


 
W powietrzu czuło się już nadchodzącą jesień. Poranki wstawały zamglone, wieczory były coraz chłodniejsze, w sadzie dojrzały gruszki i śliwki. Dziadek z ogrodu przynosił dynie i robił z nich zupy z grzankami lub prażonymi nasionami słonecznika. Zniknął przydomowy rozgardiasz charakterystyczny dla długich letnich dni. Helena, mama Matyldy, nie zostawiała już niczego na trawie, bo wieczorna wilgoć wnikała w koce i leżaki, dziadek coraz rzadziej podawał deser na zewnątrz. Wieczorami rozpalali ogniska, na które zapraszali Saszę z mamą. Mamy dziewczynek przyjaźniły się od dziecka i podczas tych spotkań nie mogły się nagadać. Używały przy tym magicznego języka wyspy, który był zrozumiały dla wszystkich, jeśli tylko rozmówca tego chciał. Ale można go było także używać w taki sposób, że nikt go nie rozumiał. Helena i Sandra tak właśnie ze sobą rozmawiały, co chwilę wybuchając śmiechem. W tym czasie Sasza piekła ziemniaki i jabłka, a dziadek Matyldy bakłażany i paprykę. Matylda i Sasza na zmianę dokładały drew do ogniska.
– Ogień nie może być za duży – zauważyła Matylda, gdy Sasza chciała dorzucić grubą kłodę.
– Masz rację, moja ty strażniczko ognia – zażartował dziadek. – Siła ognia nie leży w jego wielkości – stwierdził. – Pamiętam, że smok ognia był najmniejszym i najwątlejszym smokiem, ot, takie chucherko. Miał cieniutkie ciałko, a z nosa czasem wydobywał mu się niewielki obłoczek dymu. Im dłużej jednak był taki niepozorny, tym bardziej marzył o tym, aby być smokiem potężnym. Jego mama śmiała się z niego i czochrała go po czerwonych włosach, a jej śmiech iskrzył się i błyszczał. „Ignisku, mój ty ognisty smoku, największą twoją potęgą jest to, że pomożesz mi dzisiaj ugotować obiad” – mówiła.
Smok gotował więc wodę, obierał warzywa i wrzucał na wrzątek. Rozgrzewał patelnię, by podprażyć na niej przyprawy. Potem parzył herbatę.
Pewnego razu niechcący strącił ulubiony czarny kubek swojej mamy.
„Był wypalany w temperaturze wulkanu, nie ma drugiego takiego” – westchnęła kobieta, zbierając porcelanowe resztki.
„Zrobię dla ciebie lepszy, chcesz?” – zaproponował Ignisek. I rzeczywiście, zbudował piec, który rozgrzał do temperatury bliskiej wnętrza ziemi. Z czarnej glinki ulepił kubek, ozdobił go motywem czerwonych płomieni i podarował go swojej matce na urodziny. Potem zrobił jeszcze taki sam talerz i miskę na ryż.
„Uważaj, mamo, nie oparz się” – mówił, gdy podchodziła za blisko pieca, a ona uśmiechała się i pozwalała mu wszystko robić samodzielnie. Choć był tylko małym i wątłym smokiem.
Z czasem smok ognia zasłynął w okolicy z wyrobu najpiękniejszej wulkanicznej ceramiki, na której serwował wyśmienite gorące potrawy. Wszyscy uwielbiali jego ryż na ostro i tłumnie odwiedzali dom na uboczu, w którym zawsze było przytulnie i ciepło, a z kuchni dochodził aromat pieczonych warzyw i ziół. Przyjaciele mówili, że Ignis osiągnął wyżyny sztuki kulinarnej, obcy podkreślali, że rozświetlał największą ciemność. Smok kiwał głową z zadowoleniem, ale w głębi serca marzył, by być smokiem ogromnym i potężnym, żeby wszyscy się z nim liczyli, a może nawet się go bali.
Pewnego razu, gdy stał na samotnej skale i patrzył tęsknie na chmury pędzone wiatrem, zawirował wokół niego Bora, smok powietrza.
„Na co patrzysz, Ignis?” – zagaił.
„Zazdroszczę chmurom, są wielkie i potężne i suną po niebie, jakby przestworza należały do nich. Ja też chciałbym być wielki i podróżować po świecie”.
„Pomogę ci, jeśli chcesz” – zaproponował smok powietrza, nachylił się do ucha ognistego i długo do niego szeptał.
Następnego dnia Ignis w tajemnicy przed matką poszedł do lasu, by tam ćwiczyć swoje wątłe ciało, żeby stało się choć odrobinę mocniejsze. Hartował się w ten sposób, że wystawiał rano swe długie nogi na chłód i wiatr, nacierał się żywicą, a potem karmił się chrustem i suchymi liśćmi. Wkrótce zauważył pierwsze efekty. Jego ciało zaczęło się zmieniać. Ćwiczył więc jeszcze intensywniej, jadł suche gałęzie i wciąż miał ochotę na więcej.
„Potężny jest ten, kto potrafi dla wszystkich ugotować jedzenie lub oświetlić drogę” – mówiła jego matka, ale on jej nie słuchał. Chodził codziennie do lasu, hartował się i pożerał wszystko, co napotkał na swojej drodze. Chciał być potężny i wszystko inne przestało się dla niego liczyć. Już nie wystarczały mu suche gałązki i zeszłoroczne liście. Pochłaniał całe drzewa i ciągle chciał więcej i więcej.
Pewnego dnia obudził się tak głodny, że za jednym zamachem połknął połowę lasu.
Wówczas ludzie przybiegli do jego matki.
„Co mamy robić? Jak tak dalej pójdzie, smok ognia spali wioskę. Stał się zbyt potężny!”
Smocza matka udała się więc po pomoc do matki smoka mórz i oceanów, który jako jedyny mógł ugasić wielkie pragnienie jej syna.
Matka wodnego smoka bardzo się zasmuciła.
„Kiedy dochodzi do starcia wielkich smoków, umiera jakaś część świata, cierpi wszystko, co żyje. Wojna zawsze jest porażką” – rzekła poważnie.
Nie było jednak innego wyjścia, gdyż ogień strawił potężny kawał lasu i zbliżał się do murów miast. Smok ognia szedł przed siebie i palił wszystko, co napotkał na swojej drodze. Z każdym dniem stawał się potężniejszy. Pomagał mu Bora. Wydawało się wręcz, że obaj są nie do zatrzymania.
Miałaś rację, Matyldo, mówiąc, że niedobrze, gdy ogień jest zbyt wielki…
Dziadek przerwał, by sięgnąć po cebulę, bakłażany i papryki, które opiekał w ognisku. Na niektórych skórka zbrązowiała i zaczęły smakowicie pachnieć.
– Ziemniaki też już prawie gotowe – mruknął.
– I co było dalej z tym smokiem? – dopytywała Matylda. Dziadek akurat się oparzył i dmuchał na palec.
– Jak to co? – Sasza wzruszyła ramionami. – Powódź. Wielki potop. Watatsumi zatopił trzy czwarte świata, by ocalić ziemię przed spaleniem, a przy okazji stracił oko, gdy Ignis w ostatnim akcie rozpaczy strzelił w jego stronę żarem. Potem obaj zniknęli na wiele lat. Ludzie mówią, że morza i oceany są słone od łez wypływających z wypalonego oka Watatsumi.
– Watatsumi? – Matylda podniosła głowę. – Uwielbiam go.
– Ja też! – stwierdziła Sasza.
– A ja Ignisa – wtrąciła Helena. – Prawie zginął w tej walce, ale uratował go smok powietrza. Bora przeniósł go, niemal umierającego, w głąb lądu. Dmuchał i chuchał na niego, aby podtrzymać w nim iskrę życia. Potem oddał go matce. I znów smok ognia był mały i chudy, a na świecie było zimno. Więc może jednak dołóż troszkę do ogniska. – Mama Matyldy puściła do niej oko.
Matylda się roześmiała.
– Z czego się śmiejecie? – zapytał dziadek, ale zajęte dziewczyny nie odpowiedziały.
Po chwili dziadek podał im parujące ziemniaki prosto z ogniska. Mama Saszy przyniosła masło i sól. I wtedy Sasza wpadła na pomysł, żeby Matylda została na wyspie na cały rok.

 
Mama Matyldy przyjechała do dziadka wcześniej, by zabrać córkę na ląd, ale dziewczyny nie mogły się rozstać. Ich łódź dumnie kołysała się przy pomoście, gotowa do wypłynięcia. Całe dnie spędzały, żeglując wokół wyspy. Na początku towarzyszył im dziadek, który okazał się nadzwyczajnym żeglarzem i instruktorem. Później, gdy on był zajęty, dziewczyny pływały pod opieką mam, które przecież wychowały się na wyspie, były przyjaciółkami i świetnie żeglowały. Podobno jako nastolatki brały udział w regatach. Raz wygrywała Helena, mama Matyldy, raz Sandra, mama Saszy.
Wakacje szybko dobiegały końca i Matylda ze smutkiem myślała o opuszczeniu przyjaciółki, dziadka, jachtu i wyspy.
Pewnego wieczoru, kiedy wszyscy jak zwykle siedzieli przy ognisku, Helena i Sandra wspominały swoje ostatnie regaty. Dopadła je flauta, a bez wiatru nawet najszybszy jacht nie popłynie.
– Przygotowywałem was wówczas w dłuższy rejs, a wyście stanęły zaraz po wyjściu z portu – mruknął dziadek.
– Zdawało nam się wtedy, że natknęłyśmy się na szklaną taflę, której nie mogłyśmy sforsować – powiedziała mama Saszy. Dziadek spoważniał.
– Nie mówiłaś mi tego, Kasandro – zwrócił się do niej pełnym imieniem.
– To było dziwne uczucie, jakby niewidzialna ręka nie chciała nas wypuścić. Prawda, Heleno?
– Zwłaszcza że tylko nasze łódki utknęły. Inni popłynęli, a myśmy kołysały się w miejscu – przypomniała sobie mama Matyldy.
– Na wszystko przychodzi właściwy czas – stwierdził dziadek.
Ognisko strzeliło tysiącem iskier w górę, zasyczała żywica w jednym z polan.
– I kto wygrał? – chciała wiedzieć Matylda.
– Od tamtej pory nie uczestniczymy w regatach – wyjaśniła jej mama. – Postanowiłyśmy, że nigdy nie staniemy naprzeciwko siebie, nawet w przyjacielskiej rywalizacji.
– Czyli morze okazało się lepszym nauczycielem niż ja – powiedział dziadek.
– Co ty opowiadasz, Argentusie! – roześmiała się głośno Sandra. – Nie ma lepszego nauczyciela niż ty! Pamiętasz, jak razem planowaliśmy wspaniały rejs dookoła świata i rysowaliśmy trasy? Masz jeszcze te mapy?
Dziadek wyraźnie ożywił się na te słowa.
– Mam. I nawet pokazywałem je Matyldzie i Saszy.
– A ja je bardzo dokładnie przerysowałam – wtrąciła Matylda.
– Gdybym mógł okrążyć świat, skorzystałbym z nich na pewno – westchnął dziadek.
– Ale, tato, gdybyś opuścił wyspę… – zaczęła Helena.
– Argentusie, przecież nie możesz nas zostawić – dodała Kasandra.
– Dlaczego? – zapytała Matylda.
– Oczywiście, że tego nie zrobię – odpowiedział dziadek. I dodał: – Pamiętasz, Matyldo, opowieść o srebrnym smoku? Garbaty smok długo tułał się po świecie, dźwigając na plecach dar od mistrza. Uniknął śmierci z rąk Don Kichota z La Manchy, co więcej, zmienił go w swego przyjaciela. Dzięki temu, że umiał udzielić pierwszej pomocy, uratował wielu rannych w bitwach. A ponieważ umiał opowiadać, przekonywał innych, by do bitew po prostu nie dochodziło. Nie zawsze mu się to udawało. Aż wreszcie śmiertelnie zmęczony długą tułaczką powrócił do swego mistrza i rzekł:
„Mistrzu, obdarzyłeś mnie mądrością, potrafię pomagać ludziom i słowami zmieniam świat. Zrozpaczonym daję nadzieję, z wrogów czynię przyjaciół, wojnom kładę kres. Ale dostrzegam także całe cierpienie i zło tego świata, wszystkie nieszczęścia i zagrożenia dźwigam na sobie jak garb. Zdejmij ten ciężar z mych ramion”.
„Ten garb to twój skarb” – powiedział mistrz, piórkiem maczanym w atramencie rysując maleńki archipelag wysp wyłaniających się z niezmiernego oblicza wód. „Ale jesteś smokiem i sam możesz go zrzucić. Gdziekolwiek jednak złożysz to srebro, które zrosło się z twym ciałem, zwiążesz z tym miejscem swój los i nie opuścisz tego miejsca, chyba że na moje wezwanie. Na zawsze staniesz się jego strażnikiem i opiekunem. Strażnikiem i opiekunem szlachetnego kruszcu, z którego wykuta jest twoja mądrość”. – Mistrz przerwał na chwilę, by dorysować jeszcze jedną wyspę ze skałą wychodzącą na pełne morze. „Mądrości wymaga podejmowanie decyzji, odwagi wymaga przyjęcie ich konsekwencji”. – Skończył swój rysunek i odłożył piórko, lecz gwałtowny podmuch wiatru przewrócił kałamarz i atrament zalał wyspy, pozostawiając na papierze tylko tę jedną, najdalszą.
Dziadek umilkł. Ogień nieco przygasł. Matylda poczuła zimny oddech wiatru na plecach. Obejrzała się, lecz to tylko w oddali szumiało morze. Wieczór był naprawdę chłodny, choć przy ognisku i w towarzystwie przyjaciół było ciepło i bezpiecznie.
– Przysiągłem, że tu zostanę, i słowa dotrzymam. Bądź spokojna, Heleno – dokończył dziadek.
Matylda z żalem pomyślała, że za kilka dni będzie musiała opuścić wyspę.
– Szkoda, że muszę wyjechać – powiedziała. – Wolałabym zostać z tobą, dziadku. Tak pięknie opowiadasz!
– To zostań z nami na ten rok! – Sasza aż klasnęła w dłonie z radości. – Uczyłybyśmy się razem i w ogóle – zawołała.
– Byłoby wspaniale – wykrzyknęła Matylda. – Mamo, mogę zostać?
– No nie wiem, córeczko. – Mama Matyldy miała zatroskany głos. – Obawiam się, że to będzie trudne, tutaj edukacja wygląda zupełnie inaczej, choć z drugiej strony… – słychać było, że Helena się zastanawia i waha.
Mama Saszy podchwyciła tę myśl.
– …choć z drugiej strony pomyśl, jakie by to było wspaniałe, gdyby Matylda została – rzekła ostrożnie, spoglądając badawczo na przyjaciółkę. – Dziewczyny mają talent do żeglowania… Kto wie, jak im się to może przydać w życiu…
Zapadła pełna napięcia cisza.
– Wiesz, Kasandro, że to dobry pomysł? – odezwał się w końcu dziadek i wtedy dziewczynki już wiedziały, że na pewno się uda.

 

 
Wesprzyj nas