Niewznawiana w Polsce od 30 lat, jedna z najważniejszych powieści XX wieku w nowym przekładzie Jacka Dehnela. W napisanej w ciągu 48 nocy książce „Gdy leżę, konając” William Faulkner w mistrzowski sposób kreśli portret rodziny, która rozkłada się od środka.
Narracja rozpisana na głosy tworzy gorączkową, porażającą fabułę, po której nie można złapać tchu jeszcze przez długi czas po skończeniu lektury. Przerażająca, przewrotna i zarazem komiczna literatura drogi.
Addie umiera. Przez uchylone okno dociera do niej zapach świeżego drewna. To jej syn starannie hebluje deski na trumnę. A każdą z desek pokazuje matce.
Niebawem cała rodzina wyruszy na cmentarz w odległym Jefferson. Leżącą w trumnie Addie, jej męża i pięcioro dzieci czeka podróż przez wszystkie żywioły. A nad wozem ciągniętym przez zabiedzone muły kołuje coraz więcej sępów…
• Najwspanialsza powieść, jaką kiedykolwiek napisał Amerykanin.
– Ernest Hemingway
• Niesamowita książka.
– Ezra Pound
• Arcydzieło czarnego humoru”.
– Daily Express
• Jeden z największych amerykańskich pisarzy”.
– The Times
• Gdy leżę, konając to powieść wymagająca, ale dająca satysfakcję. Użycie języka przez Faulknera jest zarówno innowacyjne, jak i sugestywne, a on tworzy świat, który jest jednocześnie znajomy i dziwny. Powieść stanowi pełną mocy eksplorację kondycji ludzkiej”.
– The Washington Post
• Jedno z najniezwyklejszych arcydzieł Faulknera, ludowa odyseja hrabstwa Yoknapatawpha – polifoniczna pieśń o umieraniu, tajonych żalach i cichej przemocy – w nowym, porywającym tłumaczeniu Jacka Dehnela.
– Wit Szostak
• „Gdy leżę, konając” to niesamowita powieść – mroczna, brutalna, ale też liryczna i mistyczna. (…) Nowy przekład Jacka Dehnela – współczesny, prosty i potoczysty – rewelacyjnie przywraca tę prozę polszczyźnie. Faulkner snuje swoją opowieść za pomocą wielu głosów, a każdy z nich ma swój szczególny ton, rytm i kadencję. Dehnel tę różnorodność oddaje, nie gubiąc po drodze subtelności, żadnej tajemnicy.
– Agnieszka Graff
• Swoim znakomitym przekładem „Gdy leżę, konając” Jacek Dehnel pozwala nam na nowo wkroczyć w duszny i paradoksalny świat noblisty i wsłuchać się w chór regionalnych głosów, z których każdy zachowuje odrębność i wyrazistość. To ta wielość perspektyw i ich nieustępliwe sprzężenie kreują tak charakterystyczny dla Faulknera obraz amerykańskiego południa jako regionu naznaczonego konfliktami społecznymi i przemocą oraz nawiedzanego przez duchy przeszłości.
– Michał Choiński
Gdy leżę, konając
Przekład: Jacek Dehnel
Wydawnictwo Znak Literanova
Premiera: 25 marca 2024
DARL
Jewel i ja wracamy z pola, idąc ścieżką gęsiego. Choć jestem pięć metrów przed nim, to każdy, kto patrzy na nas od szopy na bawełnę, widzi powgniatany, wystrzępiony słomkowy kapelusz Jewela o całą głowę ponad moim.
Ścieżka biegnie równo jak po sznurku, wyślizgana stopami, już w lipcu wyprażona do twardości na cegłę, między zielonymi rzędami niezebranej bawełny, aż do szopy w samym środku pola, którą okrąża czterema zaoblonymi kątami prostymi, i leci przez pole dalej, wydeptana przez wiele par stóp, coraz mniej dokładnie.
Szopa jest z nieociosanych bali, spomiędzy których gać już dawno się wykruszyła. Kwadratowa, z zapadniętym, wspartym na jednym palu dachem, w słońcu krzywi się w ruinie pustej i migotliwej, a pojedyncze szerokie okna w przeciwległych ścianach otwierają się na dochodzącą ścieżkę. Kiedy tam docieramy, skręcam podług ścieżki okrążającej dom. Jewel, pięć metrów za mną, patrząc przed siebie, jednym krokiem wchodzi przez okno. Potem, wciąż wpatrzony przed siebie tymi bladymi oczami jak z drewna osadzonego w drewnianej twarzy, czterema krokami przemierza podłogę, sztywny i poważny jak figura Indianina ze sklepowej reklamy tytoniu, tyle że ubrana w połatany kombinezon i obdarzona życiem od pasa w dół, po czym jednym krokiem wychodzi przez przeciwległe okno, znów na ścieżkę, akurat kiedy wychodzę zza węgła. Gęsiego, pięć metrów od siebie, tym razem z Jewelem na przedzie, wspinamy się ścieżką do podnóża górki.
Wóz Tulla stoi przy źródle, przywiązany do ogrodzenia, z lejcami okręconymi wokół podpory kozła. Na pace dwa krzesła. Jewel staje przy źródle, sięga po tykwę wiszącą na gałęzi wierzby i pije. Mijam go i, pnąc się po ścieżce, zaczynam słyszeć piłę Casha.
Zanim docieram na szczyt, kończy piłować. Stoi w rozsypanych strużynach i pasuje dwie deski. Między pasmami cienia są żółte jak złoto, jak miękkie złoto, noszą na brzegach miękkie, faliste ślady od ciesaka: solidny cieśla z tego Casha. Opiera obie deski na kozłach, spasowane brzegami w ćwierć ukończonej skrzyni. Klęka, mruży wzrok, wpatrzony w krawędź, wreszcie opuszcza je i sięga po ciesak. Solidny cieśla. Addie Bundren nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego cieśli, lepszej skrzyni niż ta, coby w niej lec. Da jej spokojność i wygodę. Idę dalej, do domu, a za mną leci
Czak. Czak. Czak. ciesaka.
CORA
No to zaoszczędziłam jaj i wczoraj piekłam. Ciasta porządne wyszły. Żyjemy z tych naszych kur. Dobre nioski, tych parę, co to nam zostawiły oposy i takie tam. A latem to i węże. Węże to kurnik spustoszą szybciej niż inne. No jak już miały kosztować tyleż więcej, niż pan Tull myślał, jakem już obiecała, że różnica w liczbie jaj nam to zwróci, musiałam być bardziej rozważna niż kiedykolwiek, bo ostatecznie to z mojej woli żeśmy je wzięli. Mogliśmy byli nakupić tańszych kur, ale obiecałam pannie Lawington, która radziła mi kupić porządnej rasy, a i sam pan Tull przyznaje, że dobra rasa i u krów, i u świń z czasem bardziej się opłaci. No więc jakeśmy już tyle ich stracili, to nie było nas stać, żeby samemu te jaja zużywać, bo nie chciałam, żeby mnie pan Tull osztorcowywał, skoro to po mojej woli było, żeby je wziąć. No i jak panna Lawington powiedziała mi o tych ciastach, to pomyślałam, że mogę je upiec i za jednym razem zarobić tyle, że wartość całego stada urośnie jak o dwie sztuki. A jak oszczędzić za każdym razem po jaju, to nawet jaja nic nie będą kosztowały. I w tym tygodniu tak dobrze się niosły, że nie dość, że oszczędziłam jaj na pieczenie ponad to, cośmy się umówili sprzedać, to jeszcze tyle, że i mąka, i cukier, i drwa do pieca nic nie kosztowały. No to piekłam wczoraj tak, że jak żyję, to rozważniej nie piekłam, i ciasta całkiem porządne wyszły. Ale jakeśmy rano pojechali do miasta, panna Lawington powiedziała mi, że tamta pani zmieniła zdanie i w końcu nie wydaje przyjęcia.
– I tak powinna była wziąć te ciasta – mówi Kate.
– Cóż – mówię – widzi mi się, że teraz by jej były po nic.
– Powinna była wziąć. Ale te bogate miastowe panie mogą sobie zmieniać zdanie. Nie to co biedne ludzie. Bogactwo jest niczem w obliczu Pana, On bowiem umie w serce wejrzeć.
– Może uda mi się je sprzedać na targu w sobotę – mówię. – Całkiem porządnie wyszły.
– Nie dostaniecie za nie nawet po dwa dolary od sztuki – mówi Kate.
– I tak nic mnie nie kosztowały – mówię. – Oszczędziłam je, a potem tuzin wymieniłam na cukier i mąkę. I tak nic mnie nie kosztowały, skoro pan Tull sam rozumie, że te jaja, com je oszczędziła, były grubo nad to, cośmy się je umówili sprzedać, więc było, jakbyśmy te jaja znaleźli albo jakby kto je nam dał.
– Powinna była wziąć te ciasta, bo to jakby wam dała słowo – mówi Kate. Pan umie w serce wejrzeć. Jego to wola, że jedni ludzie mają inne wyrozumienie uczciwości niż inni ludzie, nie moja to rzecz wątpić w Jego wyroki.
– Widzi mi się, że od początku były jej po nic – mówię. A przecież całkiem porządne wyszły.
Kołdrę ma podciągniętą pod samą brodę, mimo upału, wystają tylko dwie ręce i twarz. Leży oparta na poduszce, z uniesioną głową, żeby mogła patrzeć przez okno, a my słyszymy go za każdym razem, kiedy chwyta za ciesak albo piłę. Gdybyśmy były głuche, mogłybyśmy niemal z samego patrzenia na jej twarz go usłyszeć, zobaczyć. Twarz ma tak zmarniałą, że kości rysują się pod samą skórą białymi kreskami. Oczy niby dwie świeczki, kiedy patrzysz, jak dogasają w gniazdach żelaznego świecznika. Ale wieczne zbawienie i łaska wiekuista wcale z nią nie są.
– Całkiem porządne wyszły – mówię. – Ale nie jak te, co je Addie piekła. – Po poszewce poduszki widać, jak pierze i prasuje ta dziewucha, jeśli w ogóle kiedykolwiek ją wyprasowała. Może po tym dostrzeże swoją ślepotę, jak teraz leży zdana na opiekę czterech mężczyzn i jednej chłopczycy. – Nie ma tu w okolicy kobiety, która by się mogła równać w pieczeniu z Addie Bundren – mówię. – Ani się spostrzeżemy, a ta znów stanie na nogi i będzie piekła tak, że same niczego nie sprzedamy. – Kołdrę wypucza tyle tylko co kołek, a to, że oddycha, znać tylko po trzeszczeniu kukurydzianych łusek w sienniku. Nawet włosek na policzku się nie ruszy, nawet jak ta dziewucha nad nią stoi i wachluje ją wachlarzem. Kiedy tak patrzymy, przekłada wachlarz z ręki do ręki, nawet nie przerywając.
– Śpi? – szepce Kate.
– Po prostu patrzy het, na Casha – odpowiada dziewczyna. Słyszymy piłę w desce. Brzmi jak chrapanie. Eula obraca się na skrzyni i wygląda przez okno. Te korale naprawdę ładnie jej pasują do czerwonego kapelusza. Kto by pomyślał, że kosztowały tylko dwadzieścia pięć centów.
– Powinna była wziąć te ciasta – mówi Kate.
Przydałyby mi się te pieniądze, naprawdę. Ale nie żeby mnie to cokolwiek kosztowało poza samym pieczeniem. Powiem mu, że każdy się może pomylić, ale nie każdy wykaraska się bez straty, tak mu powiem. Nie każdy może zjeść własne błędy, tak mu powiem.
Ktoś przechodzi przez sień. Darl. Mija drzwi, nie zaglądając do środka. Eula patrzy, jak idzie i znika z oczu na tyłach domu. Jej ręka unosi się i delikatnie dotyka paciorków, potem włosów. Kiedy spostrzega, że się jej przyglądam, jej oczy robią się puste.
DARL
Tatko siedzi z Vernonem na tylnym ganku. Tatko zsuwa tabakę z wieczka tabakierki na dolną wargę, którą trzyma rozciągniętą między kciukiem a palcem. Obaj się oglądają, kiedy przechodzę przez ganek, zanurzam tykwę w cebrze z wodą i piję.
– Gdzie Jewel? – pyta tatko. Już za małego nauczyłem się, o ile lepiej smakuje woda, kiedy się odstała w cedrowym cebrze. Ciepławo-chłodna z lekkim posmakiem, jak zapach gorącego lipcowego wiatru idącego przez cedry. Musi się odstać najmniej sześć godzin i trzeba ją pić z tykwy. Wody nigdy nie powinno się pić z metalu.
A nocą jest jeszcze lepsza. Dawniej lubiłem tak sobie leżeć na barłożku w sieni i czekać, aż usłyszę, że wszyscy posnęli, żebym mógł wstać i wrócić do cebra. Był czarny, półka czarna, a nieruchoma tafla wody jak okrągły otwór w nicości, gdzie, zanim je rozpędziłem, zanurzając czerpak, mogłem ujrzeć jedną czy dwie gwiazdy, a i w czerpaku jedną czy dwie gwiazdy, zanim się napiłem. Potem byłem większy, starszy. Wtedy czekałem, aż wszyscy posną i będę mógł leżeć z podciągniętą koszulą, słuchając, jak śpią, wczuwając się w siebie, ale bez dotykania, wczuwając się w chłodną ciszę, owiewającą mnie tam, i zastanawiając się, czy Cash gdzieś tam w ciemności też to robi, a robił to pewnie ze dwa lata wcześniej, niż mi się tego zachciewało, niż w ogóle mogłem to robić.
Stopy tatki są brzydko rozkłapciane, palce stłoczone, przygięte i poskręcane, a na małych ani paznokcia, wszystko to od ciężkiej harówki, kiedy był mały, na mokrym, w butach domowej roboty. Przy jego krześle stoją robocze buciory. Wyglądają, jakby je ktoś wyciosał z żeliwa tępą siekierą. Vernon był w mieście. Nigdy nie widziałem, żeby pojechał do miasta w kombinezonie. Mówią, że to przez żonę. Nawet w szkole kiedyś uczyła.
Strząsam resztki z czerpaka na ziemię i ocieram usta rękawem. Będzie padało przed rankiem. Może i przed zmrokiem.
– Przy stodole – mówię. – Zaprzęga do wozu.
I znowu się tam wygłupia z tym koniem. Przejdzie przez stodołę, na pastwisko. Konia nie widać: stoi tam, między sosnowymi siewkami, w chłodzie. Jewel gwiżdże, raz, ostro. Koń parska i wtedy Jewel go dostrzega, jak błyska momentem jaskrawości w niebieskich cieniach. Jewel znów gwiżdże; koń schodzi, przygarbiony, po zboczu, na sztywnych nogach, nadstawia uszu i strzyże nimi, przewraca różnobarwnymi oczami, aż przystaje o jakieś siedem metrów od niego, bokiem, zerkając sponad grzbietu, figlarnie i czujnie.
– Chodź no, panie szanowny – mówi Jewel. Rusza. Porusza tak prędko sierścią, marszczy ją w wirujące jęzory jak w mnogość płomieni. Wstrząsając grzywą i ogonem, przewracając oczami, koń znów bryka i zaraz staje ze ściągniętymi nogami, wpatrzony w Jewela. Jewel idzie ku niemu spokojnie, ręce trzyma wzdłuż boków. Gdyby nie nogi Jewela, byliby jak postaci wycięte z żywego obrazu, dziko rozpalonego w słońcu.
Kiedy Jewel może go nieomal dotknąć, koń staje dęba i spada na niego jak ostrze. Wtedy Jewela zamyka migotliwy labirynt kopyt, jak zwidujące się skrzydła; porusza się wśród nich, pod uniesionym tułowiem, z połyskliwą zwinnością węża. Przez chwilę, zanim odruch dotrze do jego ramion, widzi całe swoje ciało uwolnione od ziemi, poziome, bijące wężowymi splotami, aż łapie za końskie chrapy i znów dotyka ziemi. Potem są sztywni, nieruchomi, straszliwi, koń spięty do tyłu na wyprężonych, dygocących nogach, z pochylonym łbem; Jewel zaparty piętami, jedną ręką odcina koniowi oddech, drugą poklepuje go po szyi miriadami krótkich głasków, a pieszcząc konia, zarazem klnie go z obsceniczną gwałtownością.
Tkwią w tej sztywnej, straszliwej pauzie, koń drży i jęczy. Zaraz Jewel jest już na jego grzbiecie. Płynie w górę skośnym wirem jak rzemień bicza, ciało w powietrzu układa się do konia. Przez kolejną chwilę koń stoi w rozkroku, z pochylonym łbem, by zaraz wybuchnąć ruchem. Zjeżdżają ze wzgórza w serii karkołomnych skoków, z Jewelem wysoko, przyssanym do kłębu jak pijawka, aż do ogrodzenia, gdzie spięty koń z tupotem znów się zatrzymuje.
– No – mówi Jewel – możesz już przestać, jak masz dosyć.
W stodole Jewel ześlizguje się na ziemię w biegu, zanim koń stanie. Koń wchodzi do boksu, Jewel za nim. Nie patrząc za siebie, koń wierzga, waląc jednym z kopyt w ścianę; jak wystrzał z pistoletu. Jewel kopie go w brzuch; koń wygina głowę do tyłu, rozzębiony; Jewel wali go przez pysk pięścią, przesuwa się do koryta i na nie włazi. Trzymając się żerdzi żłobu, schyla głowę i zerka poprzez boksy i dalej przez wrota. Droga wolna; stąd nie słyszy nawet, jak Cash piłuje. Sięga na górę, ściąga pośpiesznie naręcze siana i upycha je w żłobie.
– Jedz – mówi. – Zeżryj to wszystko w cholerę do cna, póki możesz, kałduniasty łachudro. Ty sukinsynu słodki – mówi.
JEWEL
Bo tak tu tkwi, pod samym oknem, piłując i zbijając tę cholerną skrzynię. Tu, gdzie ona musi go widzieć. Każdy oddech, który bierze, jest pełen jego łupania i piłowania, gdzie go widzi, jak mówi Patrz. Patrz, jaką dobrą ci robię. Powiedziałem mu, żeby poszedł gdzieś indziej. Powiedziałem Boże Jedyny chcesz ją w niej zobaczyć. Jak kiedy był małym chłopcem i ona powiedziała, że gdyby miała trochę nawozu, to spróbowałaby wyhodować jakieś kwiaty, a on wziął formę na chleb i przyniósł ją z obory pełną gnoju.
A tera i tamci, co tam siedzą jak sępy. Czekają, wachlują się. Bo powiedziałem Może byś przestał piłować i walić młotkiem że aż człowiek nie może oka zmrużyć a jej ręce leżą na kołdrze jak te dwa wykopane korzenie i choćbyś próbował myć, to ich nie wyczyścisz. Widzę wachlarz i ramię Dewey Dell. Powiedziałem a dajże jej święty spokój. Piłowanie i łupanie, i ciągłe mielenie powietrza przy jej twarzy, tak że jak osłabniesz, to nie możesz nim odetchnąć, i ten przeklęty ciesak powtarzający O wiór mniej. O wiór mniej. O wiór mniej, aż każdy, kto idzie drogą, będzie musiał przystanąć, żeby popatrzeć i powiedzieć, jaki z niego świetny cieśla. Gdybym został tylko ja, bo Cash zleciałby z kościoła, i gdybym został ja, kiedy tatko leżał chory, bo spadł na niego ładunek drewna, toby już tak nie było, żeby każdy łajdak z całego hrabstwa przychodził się na nią gapić, bo jeśli jest jakiś Bóg to na co On w ogóle jest do diaska. Bylibyśmy tylko ja i ona na wysokim wzgórzu, a ja bym z tego wzgórza rzucał kamieniami w ich pyski, podnosiłbym je i rzucał nimi ze wzgórza, w twarze, w zęby i w ogóle, na Boga, ażby zaznała spokoju, a nie że ten przeklęty ciesak swoje O wiór mniej. O wiór mniej i moglibyśmy zaznać spokoju.
DARL
Patrzymy, jak wyłazi zza węgła i wchodzi po schodach. Nie patrzy na nas.
– Gotowi? – pyta.
– Skoro już zaprzągłeś – mówię. Mówię: – Czekaj.
Przystaje, patrząc na tatkę. Vernon spluwa, ani się ruszył. Spluwa jak należy, z niespieszną precyzją, prosto w dziobaty pył pod gankiem. Tatko wolno pociera dłońmi o kolana. Spogląda za brzeg wzgórza, w dal, na pola. Jewel patrzy nań przez chwilę, po czym podchodzi do cebra i znowu pije.
– Nierad jestem z niezdecydowania jak mało kto – mówi tatko.
– To są trzy dolary – mówię. Koszula na garbie tatki wyblakła bardziej niż dookoła. Ani plamy potu na koszuli. Nigdy nie widziałem, żeby miał plamę potu na koszuli. Kiedy miał dwadzieścia jeden lat, pochorował się od robienia na słońcu i mówi teraz ludziom, że jeżeli kiedykolwiek się spoci, to umrze. Sam chyba w to wierzy.
– Ale jak nie dociągnie do twojego powrotu – mówi – będzie zawiedziona.
Vernon spluwa w pył. Ale przed ranem spadnie deszcz.
– Liczy na to – mówi tatko. – Będzie chciała zaraz wyruszać. Znam ją. Przyobiecałem jej, że będę tu trzymał naszykowany zaprzęg, i ona na to liczy.
– No to będziemy potrzebowali tych trzech dolarów, jasne – mówię. Spogląda na pola, pocierając dłońmi o kolana. Odkąd stracił zęby, ilekroć żuje prymkę, jego usta zapadają się powoli, raz po raz. Przez zarost w dole twarzy wygląda jak stary pies. – Lepiej się zdecydujcie szybko, żebyśmy mogli tam zajechać i zabrać ładunek przed zmrokiem – mówię.
– Mama nie jest aż tak chora – mówi Jewel. – Zamknij się, Darl.
– Prawda to – mówi Vernon. – Dziś bardziej do siebie podobna niż przez ostatni tydzień. Kiedy wrócicie z Jewelem, będzie już siedziała.
– Wy to akurat najlepiej wiecie – mówi Jewel – bo często przychodziliście się na nią patrzeć. Wy albo wasi. – Vernon patrzy na niego. Oczy Jewela wyglądają jak jasne drewno osadzone w nabiegłej krwią twarzy. Jest o głowę wyższy niż którekolwiek z nas, zawsze był. Mówiłem im, że to dlatego mama zawsze więcej go lała i więcej pieściła. Bo chorowity był i więcej siedział w domu. Dlatego, mówiłem im, dała mu na imię Jewel, znaczy klejnot.
– Zamknij się, Jewel – mówi tatko, ale jakby niezbyt słuchał. Spogląda na pola, pocierając kolana.
– Możecie pożyczyć parę z zaprzęgu Vernona, a my was dogonimy – mówię. – Jeśli na nas nie poczeka.
– Aj, zamknij się, do cholery – mówi Jewel.
– Będzie chciała jechać naszymi – mówi tatko. Pociera kolana. – Nierad jestem z tego jak mało kto.
– To przez to całe leżenie tam i patrzenie, jak Cash struga tę cholerną……. – mówi Jewel. A mówi to szorstko, dziko, ale nie wypowiada tego słowa. Jak mały chłopczyk w ciemności, który chce sobie dodać otuchy i nagle milknie, przerażony własnym głosem.
– Tego chciała, tak samo jak chce jechać naszym wozem – mówi tatko. – Lżej jej będzie spoczywać, wiedząc, że w dobrej i domowej. Zawsze była domową kobitą. Wiesz dobrze.
– Niech i będzie domowa – mówi Jewel. – Ale jak, do diaska, można oczekiwać, że… Patrzy na ciemię tatki, a oczy ma jak oczy z jasnego drewna.
– Pewnie – mówi Vernon – że dotrzyma, aż będzie skończona. Dotrzyma, aż wszystko będzie gotowe, aż do pisanego jej czasu. A przy drogach takich jak teraz migiem zawieziecie ją do miasta.
– Na deszcz się zbiera – mówi tatko. – Jestem pechowcem. Zawsze byłem. – Pociera dłonie o kolana. – Ten cholerny dochtór pewnie zaraz tu dotrze. Wcześniej nie mogłem dać mu znać. Gdyby miał przyjechać jutro, żeby jej powiedzieć, że czas jest bliski, toby nie doczekała. Znam ją. Wóz, nie wóz, nie doczekałaby. Rozgniewałaby się, a za nic w świecie nie chciałbym jej rozgniewać. Będzie jej pilno do tych rodzinnych mogił w Jefferson, do tych jej krewniaków. Słowo dałem, że ja i chłopaki zabierzemy ją tam najprędzej, jak muły dadzą radę, żeby sobie spoczęła w pokoju. – Pociera dłonie o kolana. – Nierad jestem z tego jak mało kto.
– Gdyby wszyscy tak się nie palili jak diabli, żeby ją tam zawieźć – mówi Jewel tym swoim szorstkim, dzikim głosem. – Gdyby Cash jak dzień długi pod samym jej oknem nie robił młotkiem i piłą przy tej…
– Takie miała życzenie – mówi tatko. – Nie masz dla niej serca ni czułości. Nigdy nie miałeś. Nikogo o przysługę prosić nie będziemy – mówi – ani ja, ani ona. Nigdyśmy nie prosili, a ona spokojniej odpocznie, wiedząc i o tym, i że jej własna krew z krwi piłowała deski i wbijała gwoździe. Zawsze była pierwsza do sprzątania po sobie.
– To są trzy dolary – mówię. – Mamy jechać czy nie? – Tatko trze ręce o kolana. – Będziemy z powrotem jutro o zmierzchaniu.
– Ha… – mówi tatko. Spogląda w dal, rozczochrany, wolno mamłając prymkę o dziąsła.
– Chodźże – mówi Jewel. Schodzi po stopniach. Vernon gładko spluwa w piasek.
– Byleście wrócili przed zmierzchem – mówi tatko. – Ja bym jej czekać nie kazał.
Jewel zerka za siebie, potem okrąża dom. Wchodzę do sieni i zanim dotrę do drzwi, słyszę głosy. Nachylony do skosu wzgórza, jak nasz dom, wietrzyk sunie zawsze przez sień, ku górze. Piórko upuszczone przed frontowymi drzwiami uniesie się i przeleci pod samym sufitem, ciągnięte nazad, aż dotrze do schodzącego cugu u tylnych drzwi; z głosami jest tak samo. Kiedy wchodzisz do sieni, brzmią, jakby mówiły z powietrza nad twoją głową.
CORA
Jak żyję, słodszej rzeczy nie widziałam. Zupełnie jakby wiedział, że już więcej jej nie zobaczy, kiedy ten Anse Bundren pognał go od śmiertelnego łoża matki, której już więcej na tym świecie nie miał oglądać. Zawsze mówiłam, że Darl jest inny od reszty. Zawsze mówiłam, że z nich wszystkich on jeden wziął po matce charakter, jakieś ludzkie uczucia. Nie ten Jewel, co go w takich mękach rodziła i pieściła, i hołubiła, a on urządzał brewerie i stroił fochy, wymyślał szataństwa, którymi tak ją wpieklał, że ja to bym mu spuszczała manto raz za razem. Ten to nie przyszedł jej pożegnać. Ten to by nie przepuścił okazji, żeby zarobić dodatkowe trzy dolary za cenę pożegnalnego pocałunku matki. Bundren z krwi i kości, nie kocha nikogo, nie dba o nic prócz tego, jak coś dostać, a się nie przepracować. Pan Tull mówi, że Darl prosił ich, żeby poczekali. Mówi, że Darl prawie na kolanach błagał, żeby nie kazali mu jej zostawić w tym stanie. Ale na nic się to zdało, bo Anse i Jewel muszą zarobić te trzy dolary. Nikt, kto zna Ansego, nie mógł się spodziewać, że będzie inaczej, ale tylko pomyśleć, że ten chłopak, ten Jewel, przehandlował wszystkie lata jej poświęceń i wyróżniania go nad innych… – Mnie nie nabiorą: pan Tull mówi, że pani Bundren najmniej ze wszystkich lubiła Jewela, ale ja swoje wiem. Wiem, że go wyróżniała, bo miał w sobie to samo, co kazało jej wytrzymywać z Ansem Bundrenem, choć pan Tull mówi, że powinna go była otruć – żeby za trzy dolary odmówić umierającej matce pożegnalnego pocałunku.
A bo to już przez trzy ostatnie tygodnie zachodziłam do nich, kiedy tylko mogłam, a bywało, że zachodziłam, nawet kiedy nie mogłam, zaniedbując własną rodzinę i obowiązki, żeby tylko ktoś przy niej był w tych ostatnich chwilach, żeby nie musiała stanąć przed Wielką Niewiadomą, nie mając przy sobie ani jednej znajomej twarzy, która by jej dodała odwagi. Nie żebym spodziewała się pochwał: sama też bym tego oczekiwała od innych. Ale, dzięki Bogu, będą to twarze moich umiłowanych, krwi z krwi, kości z kości, bo w mężu i dzieciach pobłogosławiono mi więcej niż innym, choć bywa, że są mi i frasunkiem. Żyła tak, samotna kobieta, przez swoją dumę samotna, udając przed ludźmi, że wcale tak nie jest, ukrywając, że tamci z trudem ją znosili, bo jeszcze nie ostygła w trumnie, jak ją powieźli wozem o czterdzieści mil dalej, żeby tam ją pogrzebać, za nic mając wolę Boską. Odmawiając jej spoczęcia w tej samej ziemi co Bundrenowie.
– Ale to ona chciała jechać – powiedział pan Tull. – Sama sobie życzyła leżeć między swoimi.
– To czemu za życia nie pojechała? – odpowiedziałam. – Żadne z nich by jej nie wstrzymywało, nawet ten najmłodszy, co urósł już prawie na tyle, żeby zostać sobkiem o kamiennym sercu jak cała reszta.
– Sama sobie życzyła – powiedział pan Tull. – Słyszałem, jak Anse mówił, że życzyła sobie.
– A ty oczywiście wierzysz Ansemu – odpowiedziałam. – Trzeba być tobą, żeby mu wierzyć. Już ty nic mi nie mów.
– Wierzę, bo co by miał zyskać, gdyby mi tego nie mówił? – powiedział pan Tull.
– Nic mi nie mów – odpowiedziałam. – Miejsce kobiety, żywej czy umarłej, jest przy mężu i dzieciach. Myślisz, że kiedy przyjdzie na mnie czas, to zostawię ciebie i dziewczęta i będę chciała wrócić do Alabamy, skoro z własnej woli mój los powiązałam z twoim na dobre i na złe, aż do śmierci, a nawet i po niej?
– Ha, ludzie są różne – powiedział.
No myślę. Zawsze starałam się żyć w cnocie w oczach Boga i ludzi, dla chwały i pociechy mojego chrześcijańskiego męża i dla miłości i szacunku moich chrześcijańskich dzieci. Że kiedy już legnę, świadoma moich obowiązków i odpłaty mojej, będę otoczona twarzami miłującymi, za odpłatę zaś wezmę pożegnalny pocałunek każdego z moich umiłowanych. A nie jak Addie Bundren, co umiera w samotności, skrywając dumę i złamane serce. Zadowolona, że odchodzi. Leży tam, oparta wysoko na poduszkach, coby patrzeć, jak Cash buduje trumnę, mając baczenie, żeby jej nie spartaczył, bo przecież te chłopy to niczym się nie przejmują jak tylko tym, czy jeszcze zdążą zarobić kolejne trzy dolary, zanim deszcz spadnie i rzeka nazbyt wzbierze, żeby ją przekroczyć. No bo przecież gdyby nie pojechali z tym ostatnim ładunkiem, toby ją załadowali na kołdrze na wóz i najpierw przekroczyli rzekę, a potem się zatrzymali i dali jej czas, żeby umarła jako tako chrześcijańską śmiercią.
Prócz Darla. Jak żyję, słodszej rzeczy nie widziałam. Czasem na trochę tracę wiarę w ludzką naturę; zwątpienie mnie dopada. Ale Pan zawsze pokrzepia we mnie wiarę i objawia mi obfitość Swojej miłości dla Jego stworzeń. Nie Jewel, nie ten, którego zawsze hołubiła, nie on. Jemu w głowie były te trzy dodatkowe dolary. Tylko Darl, o którym ludzie mówią, że jest dziwak, leniuch, że obija się po kątach nie gorzej niż Anse, kiedy z Casha jest porządny cieśla, co to zawsze więcej buduje, niż mu na to czasu staje, Jewel zawsze robi coś, na czym może przyciąć grosza albo od czego ludzie będą o nim gadali, a ta na wpół goła dziewucha ciągle stoi nad Addie z wachlarzem i jak tylko ktoś próbuje zagadać do matki, żeby ją rozchmurzyć, to ta od razu szybko odpowiada za nią, jakby próbowała od niej wszystkich odpędzić.
Tylko Darl. Podszedł do drzwi i w nich stanął, patrząc na umierającą matkę. Po prostu na nią patrzył, a ja znów poczułam obfitość miłości Pana i Jego miłosierdzia. Dotarło do mnie, że z Jewelem tylko udawała, że to między nią a Darlem było to zrozumienie, była ta prawdziwa miłość. Po prostu na nią patrzył, nie podchodząc nawet tam, skąd by go mogła zobaczyć i się zdenerwować, wiedząc, że Anse go od niej odciąga i że on już nigdy jej nie zobaczy. Nic nie powiedział, po prostu na nią patrzył.
– Czego, Darl? – rzuciła prędko Dewey Dell, nie przerywając wachlowania, nawet jego od niej odpędzając. Nie odpowiedział. Po prostu stał i patrzył na umierającą matkę, z sercem zbyt przepełnionym na słowa.