Zadziorna biografia pomnikowej postaci polskiej telewizji. Uosobienie elegancji, maestro od sztuki wysokiej, gwiazda telewizji czasów PRL-u. Po nadejściu III RP świetnie odnalazł się w rzeczywistości kapitalistycznej. Zależnie od epoki szczycił się spotkaniami to z Marią Callas, to z Janem Pawłem II. Mistrz autokreacji i kamuflażu.


Bogusław Kaczyński był uosobieniem elegancji, kulturalnym, uśmiechniętym panem od sztuki wysokiej, kolorową gwiazdą zgrzebnej telewizji czasów PRL-u. W socjalistycznym kraju był na tyle „arystokratyczny”, na ile to było możliwe, a po nadejściu III RP świetnie odnalazł się w rzeczywistości kapitalistycznej. Udało mu się również dlatego, że w swoich programach telewizyjnych i tekstach trzymał się operowego, muzycznego, literackiego i filmowego kanonu. Pod tym względem był konserwatystą. Uchodził wprawdzie za wielkiego oryginała, ale za wszelką cenę chciał utrzymać miłość widzów i słuchaczy. Zależnie od epoki szczycił się spotkaniami to z Marią Callas, to z Janem Pawłem II.

Marzył o sławie pianisty, ale to mu nie wyszło. Był szefem festiwali w Łańcucie i Krynicy. Pragnął kierować Teatrem Wielkim w Warszawie, dostał mu się Teatr Roma. Mimo że pozbawiony dorobku naukowego, został prorektorem na warszawskiej Akademii Muzycznej. To, co homoseksualne, zamknął w głębokiej szafie. Był mistrzem autokreacji. Dokładnie rozpisał swoją biografię w wywiadach i książkach – korzystając ze schematu „od pucybuta do milionera”. Podszywał się pod szlachectwo. Nawet gdy opisywał jakieś trudności, to zawsze wychodził z nich zwycięsko. I nigdy nie przyznawał się do błędu.

Tym razem jednak życia Bogusława Kaczyńskiego nie opowiada on sam. Zasłonę jego anegdot, mistyfikacji i zupełnych zmyśleń przenika Bartosz Żurawiecki – krytyk filmowy i pisarz, autor powieści • „Trzech panów w łóżku, nie licząc kota”, • „Ja, czyli 66 moich miłości”, • „Nieobecni” i • „Do Lolelaj. Gejowska utopia”, reportaży • „Festiwale wyklęte” i • „Ojczyzna moralnie czysta”, a także współautor książek • „Homofobia po polsku” i • „Ludzie nie ideologia”.

Bartosz Żurawiecki
Primadonna. Biografia Bogusława Kaczyńskiego
Wydawnictwo Agora
Premiera: 13 marca 2024
 
 

WIELKI MAŁY LIBERACE

Pierwszy grudnia 2013 roku. Telewizyjna Dwójka. W programie Kocham kino omawiany jest film Stevena Soderbergha Wielki Liberace, o amerykańskim pianiście-showmanie polsko-włoskiego pochodzenia Władziu Valentino Liberace’em i jego związku miłosnym z szoferem Scottem Thorsonem. Do rozmowy autorka programu, Grażyna Torbicka, zaprosiła Bogusława Kaczyńskiego. Ponad sześć lat wcześniej Kaczyński przeszedł udar. Widać, że nie odzyskał pełnej sprawności. Ledwo może ruszać prawą ręką, za to lewą wymachuje z dawną werwą.
Mówi z pewnym trudem, ale nadal płynnie i kwieciście. Opowiada o koncercie Liberace’ego, który oglądał w Nowym Jorku, zgrabnie prześlizguje się nad poruszoną przez Torbicką kwestią homoseksualności bohatera filmu, nie stroni od banałów („Aktorzy prawdziwi chętnie przyjmują wyzwania aktorskie”). Jak na starego telewizyjnego wygę przystało, Kaczyński często zwraca się nie do Torbickiej, ale prosto do kamery, by jego wypowiedź miała większą siłę perswazji. Ubrany jest z niegdysiejszą elegancją – w ciemny garnitur ozdobiony czerwoną poszetką, złocistą kamizelkę i jasną koszulę z muchą w białe groszki.
Wybór Bogusława Kaczyńskiego do rozmowy o filmie Soderbergha wydaje się więcej niż oczywisty. Nie tylko dlatego, że jest on z zawodu prezenterem muzycznym, a kiedyś chciał zostać pianistą. Po prostu – Kaczyński to nasz polski Liberace. Zjawisko telewizyjne i estradowe, czarodziej wprowadzający do szarej rzeczywistości element bajkowy. Postać wyjęta z operowych widowisk i próbująca – nie bez powodzenia – kształtować swoje życie na miarę biografii wielkich gwiazd sceny.
Nadto jest Bogusław, tak jak był Liberace, kryptogejem, który nie chce odsłonić prawdy o swojej orientacji, by nie stracić względów kochającej go drobnomieszczańskiej publiczności. Nawet jeśli chodzi o pieniądze, są między panami pewne podobieństwa. Po śmierci Bogusława prasa plotkarska doniesie – zapewne z dużą przesadą – że „zmarł, pozostawiając po sobie gigantyczną fortunę (…) szacowaną na 32 miliony złotych”[1].
Tu jednak trzeba wprowadzić zastrzeżenie, że Kaczyński to raczej „mały” niż „wielki” Liberace. Mały wielki Liberace. Nie tylko dlatego, że jego plany zostania wirtuozem fortepianu spełzły na niczym. Kaczyński to ktoś, kto marzył o wielkim świecie, ale skazany był na Polskę.
Zawsze jednak wyrastał ponad krajowe realia, dając sobie prawo do indywidualizmu, nadmiaru, a nawet ekscesu. Polska kultura w przeciwieństwie do kultury amerykańskiej rzadko rodzi ekscentryków. Ekscentryzm nie ma tutaj dobrej gleby do rozwoju. Ekscentryzmu się nie ceni, ekscentrykom podcina się skrzydła i zmywa makijaż. Ekstrawagancja Kaczyńskiego musiała więc wpasować się w polskie normy, zwłaszcza że ze swoimi wielbicielami porozumiewał się za pomocą środka masowego przekazu, czyli telewizji. Trudno więc go zaliczyć do największych cudaków świata, co nie zmienia faktu, że w skromnej galerii polskich oryginałów zajmuje jedno z czołowych miejsc.

 
Bogusław Kaczyński stworzył z pozoru spójny swój wizerunek – eleganckiego pana od sztuki wysokiej, uśmiechniętego, kulturalnego i dobrze wychowanego. Ten wizerunek już na pierwszy rzut oka jest zbyt jednowymiarowy i przesłodzony. Gdy uważnie przyjrzeć się życiorysowi Kaczyńskiego, można dostrzec sporo pęknięć, sprzeczności i paradoksów.
Największe sukcesy odnosił przecież Bogusław w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, państwie robotniczo-chłopskim, w którym jednak w pewnym momencie władza pozwoliła na wskrzeszanie arystokratycznych sentymentów. Głosił Kaczyński niezawisłość świata sztuki i bronił tej niezawisłości jak twierdzy, a jednocześnie z lepszym lub gorszym skutkiem wykorzystywał do własnych celów polityczne koniunktury. Bywał postrzegany jak relikt, dziwo przeniesione z salonów XIX wieku, lecz gdy tylko nastała III Rzeczpospolita, szybko dostosował się do kapitalistycznych, neoliberalnych reguł. Uważano go za arbitra elegancji, a zarazem wiele jego działań było otoczonych, jak powiedział Jerzy Waldorff, „wulgarnym zapaszkiem”[2]. Wreszcie – mimo całego swojego przerysowania – pozostawał Kaczyński ulubieńcem publiczności o gustach i poglądach nader tradycyjnych.
To, co homoseksualne, zamknął bowiem w głębokiej szafie, rzadko pozwalając sobie na drobne chociażby aluzje do homoseksualnego wymiaru zjawiska, jakim jest kult opery. Homoseksualna jawność była bardzo źle widziana wśród raczej pruderyjnej publiczności w Polsce Ludowej. „O tym” się po prostu nie mówiło, choć zarazem sztuka była de facto jedynym dozwolonym, byle tylko dyskretnym, sposobem manifestowania swojej odmienności.
Kto chciał w PRL-u zrobić karierę w medialnym i muzycznym show-biznesie, ten musiał dostosować się do obowiązujących zasad i zwyczajów. Zwłaszcza że nie istniały drogi alternatywne – nie było prywatnych gazet, wydawnictw, telewizji. Po zmianie systemu i nastaniu wolnego rynku zasady te niewiele się w gruncie rzeczy zmieniły. Nadal o swojej inności trzeba było milczeć, jeśli chciało się funkcjonować w głównym obiegu medialnym i artystycznym.
To, co niewypowiedziane wprost, pozornie nie istnieje. Nie uwiera, nie budzi zgorszenia. Stanowi co najwyżej temat plotek i niewybrednych żartów. Kaczyński niczego nie bał się tak bardzo jak marginalizacji. Za wszelką cenę chciał utrzymać miłość widzów i słuchaczy. Nie mógł więc być wobec nich całkiem szczery, ponieważ nie byliby w stanie znieść prawdy. Może zresztą byliby w stanie, ale nie zamierzał ryzykować i tego sprawdzać. Kaczyński nie miał bowiem w sobie nic z rebelianta. Dlatego pewnie z biegiem lat przesuwał się na pozycje coraz bardziej reakcyjne.

 
Bogusław konsekwentnie kształtował swoją biografię. W licznych wywiadach i książkach rozpisał ją dokładnie – od lat pierwszych do niemalże ostatnich. Prezentowaną przez niego wersję bezrefleksyjnie, wręcz bezmyślnie, powtarzali dziennikarze. Bo też kto by miał wtedy czas i ochotę weryfikować rewelacje Bogusia na własny temat?
Opowieść Kaczyńskiego o sobie to iście hollywoodzka historia o sukcesie, jakże daleka od typowo polskiego celebrowania niepowodzeń i klęsk. Kaczyński wpisał swoją biografię w schemat od pucybuta do milionera, w tym wypadku – od biednego chłopca z prowincji do gwiazdy show-biznesu. Są w tej historii trudy i znoje, są „pociski zawistnego losu” i kłody rzucane pod nogi przez licznych wrogów. Ale wszystko to prowadzi do triumfów, nagród i wyrazów najwyższego uznania. Nasz bohater nigdy nie przyznaje się do błędów, a porażki za każdym razem próbuje przekuć w zwycięstwa, choćby tylko moralne.
Kaczyński trzymał się wytrwale tego scenariusza własnego życia, ale bywało, że gubił się w szczegółach i wpadał w sidła własnych mistyfikacji. Ot, taki przykład. W autobiografii z roku 1992 Wielka sława to żart przytoczył rzekomą wypowiedź słynnego amerykańskiego kompozytora i dyrygenta Leonarda Bernsteina:
„Bogusław Kaczyński jest najbardziej eleganckim mężczyzną, jakiego spotkałem w Polsce. Nigdy nie zapomnę jego opowieści o Callas. Chociaż dobrze ją znałem, razem przygotowaliśmy dla La Scali premierę Medei, pokładałem się ze śmiechu”[3].
Tymczasem jakiś czas później Kaczyński w sporządzonym dla tygodnika „Przegląd” Alfabecie Kaczyńskiego napisze pod hasłem Leonard Bernstein: „Nigdy nie zapomnę jego opowieści o Marii Callas, z którą przygotowywał Medeę w La Scali. Do dziś, przypominając sobie tę opowieść, płaczę ze śmiechu”[4].
Hm… To kto komu opowiadał o Callas? Kto się pokładał ze śmiechu? I, przede wszystkim, co to była za opowieść?!
Prawda jest taka, że Bogusław rzeczywiście poznał Bernsteina na bankiecie w 1989 roku. Sławny muzyk przyjechał wtedy do Warszawy, by wziąć udział w koncercie w Teatrze Wielkim w 50. rocznicę wybuchu drugiej wojny. I faktycznie panowie chwilę porozmawiali o „boskiej” Callas, którą ponoć trudno było w czasie oklasków oderwać od kurtyny, bo tak była na nie łasa[5]. Boguś wiedział, jak to krótkie spotkanie z legendarnym artystą obrócić na swoją chwałę.
Był fantastą. Niczym baron Münchhausen zmyślał na potęgę i z premedytacją. Jest coś w jego autokreacji jednocześnie potwornie irytującego, jak i nieodparcie fascynującego, a nawet perwersyjnego. Dzięki niej jawi się jako postać tyleż zachwycająca, co złowieszcza. Jako diwa, ktoś „większy niż życie”, kto za swoją wyjątkowość płaci samotnością na szczytach.
Wayne Koestenbaum w książce The Queen’s Throat: Opera, Homosexuality, and The Mystery of Desire zauważa jednak: „Diwa nigdy nie jest samotna. Samotność diwy zaludniają odbicia jej samej”[6].
I życie Kaczyńskiego jest tego najlepszym dowodem.

NARODZINY GWIAZDY

 
Biała Podlaska, 26 września roku 2021. Trwa 3. Festiwal im. Bogusława Kaczyńskiego. W miejscowym amfiteatrze, mieszczącym się na terenie dawnej posiadłości Radziwiłłów, zaczyna się wieńczące imprezę widowisko słowno-muzyczne. Jego tytuł – Wielka sława Bogusława – nawiązuje do arii Wielka sława to żart z Barona cygańskiego Johanna Straussa. Arii, która dała przed trzydziestu laty tytuł autobiograficznej książce Kaczyńskiego.
Widowisko będzie opowieścią o życiu patrona festiwalu przeplataną „kawałkami” operowymi i operetkowymi. Same the best of: Sempre libera z Traviaty, Habanera z Carmen, Usta milczą, dusza śpiewa z Wesołej wdówki… Żadnych zaskoczeń. Ale też nie dla zaskoczeń przyszła do amfiteatru publiczność, która zapełniła wszystkie ławki; średnia wieku – 60 plus.
Przedstawienie poprzedzają oczywiście niekończące się przemówienia. Na scenę wbiega prezydent Białej Podlaskiej Michał Litwiniuk – mężczyzna o urodzie przedwojennego amanta filmowego. Reprezentuje Platformę Obywatelską, partię, o której Bogusław Kaczyński w ostatnich latach swojego życia wyrażał się jak najgorzej. Przypominanie w takim momencie o tamtych zniewagach byłoby jednak wielkim nietaktem.
Litwiniuk przemawia cokolwiek nieskładnie, ale za to z emfazą, której nie powstydziłby się bohater wieczoru:
„Mistrz, Bogusław Kaczyński, jak nikt inny cudowny, nieporównywalny do niczego, słowem wyjątkowej urody, ale także nutami, muzyką pisał historię swoją oraz artystów, których wynosił do wielkiej sławy albo których wielką światową sławę przekazywał nam, Polakom, wnosząc ją pod strzechy naszych domów…”[7].
30 kilometrów od Białej Podlaskiej, nad Bugiem, przy granicy z Białorusią, trwa stan wyjątkowy. Dzieją się tam rzeczy straszne, umierają uchodźcy, których polska Straż Graniczna nie zamierza wpuścić „pod strzechy naszych domów”. Ale w amfiteatrze żadnych pomruków grozy nie słychać, nie mają one prawa wstępu do zaczarowanego świata opery i operetki.
Gdy Bogusław Kaczyński rodził się w Białej Podlaskiej 2 maja 1942 roku, wokół też działy się rzeczy straszne. Miesiąc po narodzinach Kaczyńskiego Niemcy zaczęli likwidację zlokalizowanego w śródmieściu getta. Jego mieszkańców rozstrzelano lub wywieziono do obozu w Treblince. W sumie zginęło 5424 Żydów z miasta i gminy Biała Podlaska, wojnę udało się przeżyć zaledwie 30[8].
We wspomnieniach Kaczyńskiego z dzieciństwa próżno jednak szukać wojennej czy tużpowojennej grozy. Nie ma śladu martyrologii, nie ma traum – ani własnych, ani tych, które być może były udziałem jego rodziców. Przeciwnie: „Wychowywałem się w prawdziwie romantycznej i baśniowej atmosferze” – pisze Kaczyński w autobiografii[9]. I snuje opowieść w stylu przesłodzonych disnejowskich fantazji: „Żyliśmy w przyjaźni z przyrodą. (…) W domu były cztery psy, bardzo przez nas kochane. Do dzisiaj pamiętam, gdzie każdy z nich został pochowany. (…) Jesienią zwierzęca menażeria powiększała się o wiewiórki, które nie potrafiły przygotować się do zimy, i dziesiątki szczygłów. (…) Na urodziny dostałem kiedyś od ojca białego baranka. Szybko oswoił się i jak psiak biegał za nami z dzwoneczkiem na szyi. (…) Największą moją dziecięcą miłością (obok wiewiórki Kasi i psa Cyganka) była sarenka. Podczas spacerów prowadzałem ją na smyczy, aby nie została pokąsana przez obce psy. Kiedy gaszono w domu światła, zakradała się do mojej sypialni, wchodziła pod kołdrę i kładła swoją mordkę przy mojej głowie”[10].
W naiwnych, sentymentalnych opowieściach, a więc także w operowych librettach, dzieciństwo to czas niewinności i szczęśliwości. Weźmy chociażby Arię z kurantem ze Strasznego dworu Moniuszki, w której szlachcic Stefan wspomina sielankę swych lat pacholęcych w sarmackim majątku:
 
Widzę, jak matka
Z anielskim swym uśmiechem
Strzeże synów,
Swoich synów
Igrających w cieniu drzew[11].
 
Nieszczęśliwe dzieciństwo nie pasowałoby do wizerunku Kaczyńskiego, jaki sam sobie stworzył – pana prowadzącego słuchaczy w baśniowe przestrzenie sztuki operowej. W tym świecie mogą się dziać wielkie, nierzeczywiste tragedie, ale nigdy prozaiczne dramaty. Proza życia – zwłaszcza mroczna, bolesna – powinna więc zostać usunięta także z autobiografii, w której wszystko musi być cudowne: cudowne dziecko, cudowni rodzice, cudowne dzieciństwo.
Zresztą, jakim prawem mielibyśmy kwestionować, że było to dzieciństwo faktycznie szczęśliwe?

FAŁSZYWY ZIEMIANIN

Być może Boguś nie zmyślił opowieści z dzieciństwa, ale na pewno zmyślił swój rodowód. „Moi rodzice wywodzili się z kresowego ziemiaństwa (po mieczu herbu Pomian, po kądzieli Dołęgowscy herbu Dołęga)”[12] – napisze w autobiografii. Nie, nie z kresowego ziemiaństwa, nawet nie ze zubożałej szlachty. Co więcej, w oficjalnej biografii Kaczyńskiego Będę sławny, będę bogaty Anna Lisiecka po dokładnym prześwietleniu antenatów swojego bohatera musi przyznać, że żaden z nich nie był nobilitowany. Bogusław pochodził z rodziny chłopów i rzemieślników.
Dopiero niedawne badania nad ludową historią Polski pozwoliły odczarować mit, jakoby wszyscyśmy byli ze szlachty, którą nękali zaborcy, a potem dobiła władza komunistyczna. Przeciwnie, wszyscyśmy raczej ze wsi, z gminu. W Polsce Ludowej zadeklarowanie szlacheckiego rodowodu było wyrazem buntu przeciwko „komunie”, a ta szlachtą zdawała się gardzić i winiła ją za całe zło, które zdarzyło się w historii Polski.
Z drugiej strony podszywanie się pod szlacheckie pochodzenie pozwalało też, w kraju powszechnej urawniłowki, wyróżnić się z tłumu. Było swoistym alibi, dzięki któremu można było spoglądać z wyższością na plebs wypełniający szare polskie ulice. Kaczyński bardzo takiego wyróżnienia potrzebował. Pielęgnował więc legendę swego rodowodu, zwłaszcza że lud i tak widział w nim arystokratę – jeśli nawet nie prawdziwego, to na pewno telewizyjnego. Sukces Kaczyńskiego polegał także na tym, że zręcznie poruszał się między swojskością a jaśniepańskością. Był „naszym Bogusiem”, jak z sympatią i rozczuleniem mówiły o nim wielbicielki, ale jednocześnie Bogusławem Kaczyńskim, postacią z panteonu.
W tym mistyfikowaniu genealogii chodzi o coś jeszcze. O wstyd i związaną z nim pogardę. Chłop to przecież cham, wieśniak, kmieć, gbur. Brudny, śmierdzący, ciemny, pazerny, podstępny, brutalny i leniwy – jak opisuje zestaw cech przypisywanych przez wieki „nikczemnemu” stanowi historyk Adam Leszczyński w książce Ludowa historia Polski[13]. Kto wyszedł z chłopstwa, ten jest naznaczony, jakby nosił w sobie gen występku i gnuśności. Nawet jeśli udało mu się wyrwać z tej sfery, to cały czas drży z lęku przed zdemaskowaniem. Aby więc nie nasuwać żadnych podejrzeń, z zapałem głosi pochwałę feudalnego porządku, w którym i on rzekomo zawsze zajmował wysoką pozycję. Stara się być najczystszy, najbardziej oświecony, pachnieć najpiękniej i pracować za trzech. Jak Kaczyński.

 
Z opowieści Bogusia o familii pełnej splendoru i szlachetnie urodzonych jej członkach podśmiewało się jego otoczenie. Jedna z bliskich znajomych Kaczyńskiego, Hanna Popowska, opowiada, że kiedyś zapytała go:
– Boguś, po co tak zmyślasz? Znacznie lepiej, gdybyś powiedział: „Pochodzę z biednej, ale dobrej, kochającej się rodziny. Wszystko, co osiągnąłem w życiu (a przecież osiągnąłeś bardzo dużo), zawdzięczam sobie. Swojej mądrości, sprytowi, szczęściu”. Boguś odpowiedział mi wtedy: „Może masz rację, ale już za późno”.
Hanna Popowska potwierdza moje spostrzeżenia:
– Niewątpliwie wiele pań, które go uwielbiały i które dzięki niemu zainteresowały się operą, chciało widzieć w nim kogoś lepszego, wysłannika wielkiego świata.
W apartamencie w Konstancinie, który Kaczyński kupił w późnym okresie życia, zawiesił na honorowym miejscu portret Jana Chyliczkowskiego, członka XIX-wiecznej Heroldii Królestwa Polskiego. Zachował się więc jak bohater komediowego serialu Czterdziestolatek, inżynier Stefan Karwowski. Awansowany na dyrektorskie stanowisko Karwowski każe zrobić w swoim mieszkaniu na siódmym piętrze bloku stylowe łuki. Nabywa również w Desie portret starszego mężczyzny, który ma uchodzić za jego przodka i zaświadczać przed gośćmi o szlacheckim pochodzeniu nowego dyrektora.
Snobizm Bogusia związany z dopisywaniem sobie rodowodu był więc w gruncie rzeczy komiczny.

PRAWDZIWY MACHO

Wróćmy jednak do rodziców Kaczyńskiego. W wywiadach i książkach Bogusław nigdy nie wymienia ich z imienia i nazwiska. To są zawsze Ojciec i Matka, pisane z reguły dużą literą mityczne figury. Trzeba zajrzeć do indeksu osób w jego publikacjach lub wpatrzeć się w zdjęcie rodzinnego nagrobka, aby odkryć, że ojciec nazywał się Jan Kaczyński (urodzony w 1906 roku), a matka – Julia z Dołęgowskich Kaczyńska (urodzona w 1910).
Oboje pochodzili z Białej Podlaskiej. Poznali się bliżej, gdy śpiewali razem w chórze tamtejszego kościoła Świętej Anny. Ślub wzięli w tymże kościele 27 maja roku 1929.
Wcześniej Jana ciężko doświadczyła wojna. W 1915 roku wraz z wieloma innymi mieszkańcami zachodnich guberni imperium rosyjskiego musiał z powodu napierającego frontu niemieckiego udać się w głąb Rosji. To przymusowe wysiedlenie ludności nazwano potem bieżeństwem, od rosyjskiego słowa oznaczającego uchodźstwo. Z matką Marianną i sześciorgiem rodzeństwa (ojciec, Roman Kaczyński, został wcielony do carskiej armii) znaleźli się Kaczyńscy w Jekaterynosławiu w południowo-wschodniej Ukrainie, dzisiaj nazywającym się Dniepr. Rewolucja październikowa zmusiła ich jednak do ponownej wędrówki, z powrotem do rodzinnego miasta. Te peregrynacje dały Bogusławowi asumpt do snucia w wywiadach dramatycznych opowieści o rodzinnym majątku rzekomo puszczonym z dymem przez bolszewików[14].
Pozbawiony na wychodźstwie możliwości edukacji kilkunastoletni Jan musiał nadrabiać po powrocie do Białej Podlaskiej program szkoły podstawowej. Od 1922 uczył się w Warszawie zawodu, uczęszczając jednocześnie do szkoły wieczorowej. Na stałe wrócił do Białej w 1926 roku (Bogusław napisze w autobiografii, że jego ojciec „przyjechał z Warszawy do (…) miasteczka Biała Podlaska” jako „wybitny specjalista”[15]). Dostał pracę lakiernika w Podlaskiej Wytwórni Samolotów.
Zarabiał w niej na tyle dobrze, że w 1935 roku wzniósł drewniany piętrowy dom przy oddalonej od śródmieścia, za to położonej blisko dworca kolejowego, ulicy Piaskowej 8 (obecnie Kardynała Wyszyńskiego) – miał stamtąd niedaleko do pracy. Państwo Kaczyńscy wprowadzili się tam z urodzonym w 1930 roku synem Ryszardem. Zginie on tragicznie w wieku jedenastu lat, wpadając pod koła kolejki wąskotorowej łączącej Białą Podlaską z Cieleśnicą. Rok później pojawi się w rodzinie Bogusław. O tragicznej śmierci brata także nie znajdziemy ani słowa w autobiograficznych tekstach Kaczyńskiego.
Pracując jako lakiernik, Jan Kaczyński jednocześnie uczył się w gimnazjum wieczorowym. Skończył cztery klasy, chciał się dalej kształcić, iść na studia, ale na przeszkodzie stanęła wojna. Podlaską Wytwórnię Samolotów zniszczyły niemieckie bombardowania, a to, co z niej zostało, rozgrabili Rosjanie, którzy wkroczyli do miasta 24 września 1939 zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow, ale przebywali tam tylko do 10 października. Następnego dnia miasto zajęli Niemcy. Spod hitlerowskiej okupacji Biała Podlaska została wyzwolona 26 lipca 1944 roku[16].
W 1948 roku rodzice Bogusia sprzedali dom przy Piaskowej – ten, w którym mogły się rozgrywać opisane wyżej „disnejowskie” cuda z sarenką i barankiem – bo przypominał im o tragicznej śmierci pierworodnego. Przenieśli się do ścisłego centrum Białej, na ulicę Pocztową 11.

 
Kolegą szkolnym Bogusława był Jerzy Domaradzki, znany reżyser filmowy. W rozmowie uświadamia mi, że Biała Podlaska przed wojną znajdowała się de facto w centrum Rzeczypospolitej Polskiej; przechodziła tamtędy trasa kolei Warszawa – Brześć. Dopiero po wojnie stała się miastem peryferyjnym.
– Była po wojnie w Białej jeszcze resztka inteligencji przedwojennej – wspomina Domaradzki. – Ludzie z innego świata niż ten peerelowski lat 50. Pamiętam, że znajomym mojego ojca był człowiek, który znał obce języki i jako jeden z pierwszych skończył handel zagraniczny zaraz po wojnie. Nie chciał wstąpić do partii, więc musiał prowadzić sklepik, w którym sprzedawał kapcie. Obok miał sklep kapelusznik, który kupił później od nas dom i przyznał się wtedy, na czym zarobił pieniądze. Po prostu w czasie wojny przeprowadzał ludzi przez Bug. Jedni przechodzili ze wschodu, z ziem zaanektowanych przez ZSRR, na zachód – i to byli Polacy. Natomiast w drugą stronę wędrowali Żydzi. „Panie, ja to wszystko pochowałem w słoikach, żeby mi tego nie znaleźli” – wyznał mi. Zapytałem: „A co to było?”. „Wiadomo, złoto”.
Reżyser zaznacza, że Biała jako miasto radziwiłłowskie, z pałacem, miała inny sznyt niż pozostałe miasta w tym rejonie. Na ulicy Grabanowskiej[17] mieszkali przed wojną zamożni Żydzi. Niektóre ich domy miały nawet kanalizację.
– Kiedyś spotkałem się z kolegą, który po wojnie zamieszkał na Grabanowskiej, i powiedziałem mu, że zajmuje nie swoje mieszkanie – opowiada Domaradzki. Oburzył się, bo przecież „nie ja ich wyrzucałem”. Wtedy w Białej Podlaskiej było mnóstwo biedy. Ja byłem w lepszej sytuacji, bo mój ojciec, gdy wyszedł ze stalinowskiego więzienia, został ordynatorem oddziału zakaźno-gruźliczego w miejscowym szpitalu, moja matka zaś była okulistką. Stanowiliśmy więc miejscową elitę. Dom Bogusia był skromny, ale jego rodzice mieli świadomość, że muszą dać dzieciom dobre wykształcenie.

 
Po wojnie Jan Kaczyński ima się różnych zajęć rzemieślniczych, aż wreszcie zostaje kierownikiem lakierni i malarni w Remontowych Zakładach Sprzętu Wodno-Melioracyjnego. Będzie tam pracował do emerytury. Po godzinach śpiewa w chórze Powszechnej Spółdzielni Spożywców „Społem”. I rządzi domem twardą ręką.
„Miał silną osobowość, prawdziwy macho”[18] – wspominał Kaczyński ojca, który chował dzieci wedle przedwojennych zasad.
Przytoczmy taką opowieść syna:

„Z okazji jednej z rodzinnych uroczystości przyjechała do nas kuzynka, absolwentka Akademii Medycznej. Rodzice poprosili ją o wypisanie recepty. Zwróciła się do mnie: »Bogusiu, zechciej udać się do drugiego pokoju i z mojej torebki wyjmij recepty«. Tak też uczyniłem. Kiedy mój ojciec zobaczył, iż jej prośbę spełniam w sposób dosłowny – wyciągając z jej torebki recepty, upomniał mnie: »Zapamiętaj sobie na całe życie – nigdy nie wkłada się ręki do cudzej torebki, tylko przynosi się ją do właściciela, aby on sam mógł wyciągnąć z niej to, co uważa za słuszne«. (…) To była pierwsza rada – przestroga. Druga wiąże się z pewnym spacerem, na który udałem się wraz z moim ojcem. Minęliśmy po drodze znajomych, których ojciec pozdrowił serdecznym słowem i gestem zdjętego z głowy kapelusza. Powtórzyłem jego gest, lecz zdecydowanie skromniej – jedynie pochwyciłem dłonią daszek mojej czapki, nie zdejmując jej jednak. Wtedy ojciec zatrzymał się i powiedział: »Jeśli mówisz komuś dzień dobry, nie udawaj, że zdejmujesz czapkę, ale uczyń to naprawdę. W przeciwnym razie lepiej nie mów w ogóle dzień dobry«”[19].

Śpiewaczka Maria Fołtyn, która dobrze znała rodziców Kaczyńskiego, określiła Jana jako „szlachetnego i uczciwego człowieka”, który „kochał syna obłędną, bałwochwalczą miłością”[20]. Jednakże to właśnie z postacią surowego ojca związane są te wypowiedzi Bogusia, w których pozwalał sobie na sugestię, że jego dzieciństwo nie było wyłącznie różowe i beztroskie.
Natomiast niewątpliwie ojciec był dla syna wzorem self-made mana, który do wszystkiego doszedł uparcie własnymi siłami. Sam też się będzie na takiego kreował.
Na zdjęciu zamieszczonym w zbierającej wywiady, których Bogusław udzielił przez lata, książce Jak samotny szeryf Jan Kaczyński jest mężczyzną o dużej, okrągłej twarzy, pulchnych policzkach i lekko odstających uszach. Włosy ma gładko zaczesane do tyłu i przyklepane brylantyną. Lekko się uśmiecha, w oczach widać dużą pewność siebie. Obejmuje ręką ubranego w wyjściowy dziecięcy garniturek małego Bogusia, który dla odmiany z lekkim strachem, ale i dużym zaciekawieniem patrzy w obiektyw aparatu.

ZAWSZE UŚMIECHNIĘTA

Nie zapominajmy jednak, że ten self-made man Jan Kaczyński miał wsparcie w osobie stojącej niezmiennie w jego cieniu żony. Julia Kaczyńska zajmowała się w Białej Podlaskiej „ogniskiem domowym”. „Nie pracowała zawodowo ani jednego dnia, gdyż byłoby to wielkim dyshonorem dla Ojca (…), który wziął na siebie (…) trud utrzymania rodziny”[21]. Bogusław, którego w dorosłym wieku ukształtowały silne, niezależne kobiety, w książkach i wywiadach ukazuje matkę wyłącznie w wyidealizowanej postaci, jako uosobienie cnót niewieścich i macierzyńskich.
Znamienne, że Julii nie ma na żadnym ze zdjęć opublikowanych w autobiograficznych książkach Kaczyńskiego. Jakby była postacią nierealną, z baśni. A może właśnie z opery? „Włoska uroda, kobieta bardzo elegancka. Brunetka z dużym temperamentem, pięknie mówiła”[22] – tak ją opisuje Kaczyński. W jego wspomnieniach matka organizuje przyjęcia, głowiąc się nad tym, jakie przygotować menu, „aby nie powtórzyła się żadna z potraw podawanych podczas poprzednich przyjęć”[23]. Jej specjalnością są nalewki własnej roboty, każda w innym kolorze: „od białej anyżkowej i złotej z pigwy, poprzez różową z tarniny i szmaragdową z piołunu, do bordowej z czarnej porzeczki i hebanowej z orzecha włoskiego”[24].
 
Po raz pierwszy szeroka publiczność mogła zobaczyć zdjęcia matki Bogusława dopiero w biografii Lisieckiej. Nie widać na nich ani „włoskiej urody”, ani „dużego temperamentu”. Julia nie ma też nieugiętego spojrzenia swojego męża. Spogląda na nas trochę lękliwie, najwyraźniej nie lubi pchać się na pierwszy plan. Jedna z tych fotografii podpisana została w książce Lisieckiej: „Julia Kaczyńska – zawsze uśmiechnięta”[25]. Ano tak, Matka Polka zawsze musi być uśmiechnięta.
 
W 1956 roku Jan Kaczyński staje się obiektem zainteresowania Urzędu Bezpieczeństwa, który odkrył, że w latach 1933-1937 był on informatorem SRI DOK (Samodzielnego Referatu Informacyjnego Dowództwa Okręgu Korpusu), czyli kontrwywiadu wojskowego. To nie dziwi, skoro Jan pracował w fabryce produkującej także samoloty wojskowe.

Jak wynika z notatki służbowej sporządzonej przez funkcjonariusza UB, Kaczyński jest dobrze sytuowany (ma motor!) i „ładnie się ubiera”. Zarazem sprawia wrażenie człowieka, który się czegoś obawia. Kłania się grzecznie, ale z daleka, i jest ostrożny, jeśli chodzi o zawieranie znajomości. Mało rozmowny, spokojny. Nadto unika Milicji Obywatelskiej. Niejaki „R” – znający trochę Kaczyńskiego z racji „luźnych spotkań” – donosi Urzędowi, że jego zdaniem żona Kaczyńskiego nosi się „bardzo z pańska”[26].

 
Wesprzyj nas