Przewrotna powieść, która przenosi nas do Turynu, miasta uznawanego za siedlisko satanistów i egzorcystów.
Główna bohaterka książki „Słońce Turynu” jest „zawieszoną między różnymi tożsamościami wielokrotną emigrantką szukającą w rzeczywistości dogodnej szczeliny, pęknięcia, w które mogłaby uciec.
To właśnie w takiej szczelinie rodzi się tęsknota za ekstremum, pokusa przekraczania granic – przede wszystkim moralnych i cielesnych”.
Akcja powieści Ivany Dobrakovovej rozgrywa się w Turynie, nazywanym miastem satanistów i egzorcystów. „Słońce Turynu” jest przewrotne: główna bohaterka porusza się raczej w strefie cienia – miota się pomiędzy obowiązkami matki i żony, jest zawieszoną między różnymi tożsamościami wielokrotną emigrantką szukającą w rzeczywistości dogodnej szczeliny, pęknięcia, w które mogłaby uciec. To właśnie w takiej szczelinie rodzi się tęsknota za ekstremum, pokusa przekraczania granic – przede wszystkim moralnych i cielesnych. Zdecydowanie jednak pojemniejsza okazuje się kwestia zasięgu zła – pytanie o to, czy zło jest dziedziczne, czy czeka na odpowiednie warunki, żeby zakiełkować.
Weronika Gogola
Ivana Dobrakovová (ur. 1982) jest słowacką pisarką. Ukończyła translatorykę na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie. Zadebiutowała zbiorem opowiadań Prvá smrť v rodine (Pierwsza śmierć w rodzinie, 2009), który trafił do finału konkursu Anasoft Litera i zdobył prestiżową nagrodę im. Jana Johanidesa dla autorów, którzy wnieśli istotny wkład w rozwój słowackiej prozy. Laureatka konkursu literackiego na opowiadanie Poviedka 2008 za Žiť s Petrom (Żyć z Piotrem), w Polsce opublikowanego w czasopiśmie „Tekstualia“ nr 4(19), 2009. W 2013 roku ukazał się jej najnowszy zbiór opowiadań zatytułowany TOXO . Tłumaczy z francuskiego i włoskiego. Mieszka w Turynie.
Pod słońcem Turynu
Przekład: Izabela Zając
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 22 maja 2023
Część pierwsza
Właśnie odkładałam notatnik i długopis do torebki, a okulary do etui, gdy uchwyciłam czyjeś spojrzenie. Olga popatrzyła w moją stronę i szepnęła: „Też minikoszykówka?”. Wstała równo ze mną. Tak się poznałyśmy. Na szkolnym zebraniu.
Ginevra, jedna z nauczycielek, od pierwszej chwili wydała mi się osobliwa. Ta druga, Loredana, była, powiedzmy, jeszcze jakoś w miarę. Spokojnie mogłabym ją spotkać w podstawówce, do której Manu chodził w Brukseli. Surowa i konsekwentna, sztywna, z niewyraźnym uśmiechem na ustach i segregatorami w objęciach. Ale Ginevra? Ginevra była ucieleśnieniem najbardziej szalonych stereotypów na temat Włochów.
Ciemna karnacja, filigranowa figura, krótkie włosy, gibkie ciało. Wirowała na tej wywiadówce, niezmordowanie gestykulując: prawą rękę wystrzeliła w górę, lewą podparła na biodrze, nieznaczny podskok, zaraz potem wygięcie w tył i tanecznym krokiem ruszyła w stronę tablicy, na której zamierzała coś pokazać, a następnie do klasowej biblioteczki. Cały czas krzyczała, zarzucała głową, co sprawiało takie wrażenie, jakby program na nadchodzący rok szkolny chciała zilustrować tańcem i mową ciała. Pokazywała nam w klasie różne przedmioty, na które absolutnie nie zwróciliśmy uwagi. „Tutaj w szklankach mamy słomki, po jednej dla każdego ucznia, obecni i nieobecni. Tam wieszamy zakrętki od butelek, białe na dni powszednie, kolorowe na weekendy, po siedem do każdego worka, na koniec je zbieramy, jest ich tyle, ile dni w tygodniu… A tu jest linia, która oddziela wrzesień od października, to już dokładnie za pięć dni. W ten sposób możemy lepiej wyjaśnić upływ czasu”. Trudno mi było za nią nadążyć. „Z tyłu wisi mapa świata, ale na razie jej nie używamy”. Wszyscy rodzice jak na rozkaz zrobili zwrot w tył i w przód, tylko ja na chwilę zatrzymałam wzrok na mapie. Ten nawyk ciągłego sprawdzania, szukania na mapach i w atlasach przedpodziałowej Czechosłowacji. Tutaj akurat nie miałam się do czego przyczepić, mieli nową mapę.
I jeszcze to czytanie. W Brukseli to by było nie do pomyślenia. Zresztą chyba nie tylko w Brukseli. Nauczycielki czytały nam, rodzicom, książkę dla dzieci, obracając ją w naszym kierunku strona po stronie, żebyśmy widzieli wszystkie ilustracje, żebyśmy podążali za rozwojem fabuły, a może nawet żebyśmy ją pojęli swoim rozumem. Coś w stylu, że nauczyciel wspiera ucznia, który nie potrafi rysować. Za każdym razem stawia tylko kropeczkę, z czasem tych kropek jest coraz więcej, później dochodzą kręgi, wykreskowane koła, łuki i wreszcie powstaje dzieło sztuki wystawiane w galeriach. Zdołałam jeszcze zarejestrować zapewnienie, że właśnie takie podejście zamierza stosować wobec naszych dzieci, ale wtedy już przedzierałam się między ławkami na korytarz – musiałam wyjść wcześniej, żeby zdążyć odebrać Alessia.
Gdy wyszłam z klasy, Olga chwyciła mnie za rękę i od razu się przedstawiła.
– Mama Davida.
Davida? Jakiego Davida? Zastanawiałam się i nic nie przychodziło mi do głowy, ale, naturalnie, przedstawiłam się w identyczny sposób.
– Kristína, mama Alessia.
– Ależ wiem, w końcu David zapisał się na minikoszykówkę tylko z powodu Alessia – weszła mi w słowo Olga. – W domu w kółko słyszałam: „Mamo, Alessio też chodzi, mamo, ja też chcę na minikoszykówkę, zapisz mnie, będą zawody, turnieje, na pewno wygramy”. Dlatego stwierdziliśmy z mężem – czemu nie? Skoro chce minikoszykówkę, proszę bardzo, chociaż Michele wolałby, żeby David chodził na atletykę. On sam w młodości biegał przez płotki, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że liczy się tylko to, żeby David uprawiał jakiś sport, wszystko jedno jaki. Zobaczymy, jak sobie będzie radził.
Gdy schodziłyśmy po wysłużonych schodach szkoły Leonego Fontany, Olga ciągle trzymała mnie za rękę. Nawet nie zdążyłam się jej lepiej przyjrzeć ani dyskretnie uwolnić – nie przepadam za dotykiem obcych ludzi, zwłaszcza gdy się go nie spodziewam. Dopiero w holu puściła moją rękę i przystanęła tuż obok mnie. Inni rodzice też już tam czekali, ale nikogo spośród nich nie znałam. Odeszłam parę kroków dalej i niby mimochodem zlustrowałam Olgę wzrokiem. Stwierdziłam, że musi być trochę młodsza ode mnie, dość niska, ale w końcu Włosi są „krótcy”, jak mawiała moja mama, a co dopiero przy moim metrze siedemdziesięciu pięciu. Była chyba jeszcze niższa od Ginevry i też miała dosyć ciemną karnację. Była też wyjątkowo ładna, to zwróciło moją uwagę, emanowało z niej nieskazitelne piękno. Na szyi miała złoty łańcuszek z krzyżykiem, który zauważyłam tylko dlatego, że ciągle się nim bawiła.
Alessio wypadł z sali gimnastycznej uwieszony na Davidzie. Podbiegli do nas obaj, spoceni, zdyszani, z butami na zmianę w płóciennych torbach i tornistrami na plecach.
– Maman, tu sais, David a dit que je peux aller chez lui… – automatycznie zaczął po francusku, ale zaraz go upomniałam.
– Alessio, nie bądź niegrzeczny, mów po włosku, żeby wszyscy cię rozumieli.
A gdy Olga rzuciła mi zdziwione spojrzenie, wyjaśniłam:
– Ojciec jest Włochem, ale do tej pory mieszkaliśmy w Brukseli. Przeprowadziliśmy się do Turynu miesiąc temu.
Uśmiechnęła się.
– Nie jesteś stąd? Serio? Świetnie mówisz po włosku. Nigdy bym się nie domyśliła. To znaczy zauważyłam, że masz trochę inny akcent, ale myślałam, że jesteś z Doliny Aosty – po czym obie się roześmiałyśmy.
– Dziękuję – odpowiedziałam.
– Ja też właściwie jestem nietutejsza, mieszkam tu dopiero od ośmiu lat. Przyjechałam z Apulii, najdalej na południe wysuniętej części włoskiego buta, ale dla tych tutaj – zniżyła głos i wskazała głową pozostałych rodziców – Piemontczyków – wypowiedziała to słowo z lekką pogardą w głosie – jestem jeszcze bardziej obca niż ty, możesz mi wierzyć.
Zaraz jednak się zawstydziła, zmieszała.
– Przepraszam, nie wiem, co we mnie wstąpiło, przecież mój mąż to Piemontczyk, a wcale taki nie jest. To te uprzedzenia południowców względem tych z Północy i tych z Północy względem południowców. Czasami wydaje mi się, że nigdy się ich nie pozbędziemy.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem, ale nic nie powiedziałam. Naprawdę nie miałam ochoty wchodzić w dyskusje polityczne. Wystarczyły mi te, które znałam z Brukseli. Otarłyśmy dzieciom pot z czół, zabrałyśmy im worki z butami i tornistry, po czym wszyscy opuściliśmy szkołę. Olga spytała, w którą stronę idziemy. Niepewnie wskazałam ręką w prawo, co ją ucieszyło:
– W takim razie możemy kawałek pójść razem. Mieszkamy tu niedaleko. A ty skąd jesteś? Twój mąż jest Włochem, tak? Jak się poznaliście?
Sama już chyba zapomniałam, jak się poznaliśmy. To było tak dawno. Dzieciństwo spowite mgłą i wyparte, Bratysława lat dziewięćdziesiątych i cała moja młodość, gdy próbowałam rozbić głową wszystkie mury, byle wydostać się na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza. Nasze spotkania w Wiedniu, bo dalej nie udało mi się dotrzeć, nie mogłam. Jego nocne podróże samochodem, żeby się ze mną spotkać, a potem noce w hotelu Mercure, którym tak się zachwycałam. Bezpłciowy, zawsze identyczny pokój był dokładnie tym, czego potrzebowałam, nie mówiąc już o śniadaniu z maleńkimi porcyjkami dżemów i kosteczkami masła, jogurtami i wszelkiej maści rogalikami. Spacery po parkach i alejach handlowych, gdzie Marco kupował mi różne drobiazgi, i to jego ciągłe: „Przestań mi już dziękować, to tylko gąbka do mycia ciała”, które tak mocno zapadło mi w pamięć. To prawda, ale kosztowała majątek, przynajmniej w moim odczuciu. I oczywiście przyszłość, która tak niespodzianie się przede mną rysowała. Czy mogłam się tym podzielić z obcą osobą, którą była wtedy Olga? Na szczęście nie musiałam prawie niczego wyjaśniać, bo po paru zdawkowych słowach sama się roztrajkotała. O pracy w pralni chemicznej w swojej dzielnicy, gdzie w kółko tylko prasuje, prasuje i prasuje, a zwłaszcza o tym, że tęskni za babcią, która ją wychowała, „a tego lata udało mi się wyrwać do domu tylko na tydzień!”. Babcia, o którą tak się zamartwia, nie wychodziła już z domu, doskwierało jej kolano, ale uparła się, że za nic w świecie nie pójdzie do lekarza. Później jeszcze o gajach oliwnych, wśród których dorastała, i białej plaży Baia dei Turchi. Pomyślałam sobie, jakie to niewiarygodne, że tak spacerujemy i rozmawiamy. Jakimś dziwnym trafem znalazłam się właśnie tutaj, w tym miejscu, w tym momencie, lecz i to, i wszystko inne wcześniej czy później stanie się przeszłością. Tak jak Bratysława i Bruksela.
Bruksela właściwie już zaczęła mi się rozmywać we wspomnieniach. Kolorowa studencka dzielnica Ixelles, w której mieszkaliśmy, pierwsze piętro od podwórza. Od drugiej po południu szarówka, w nocy zero księżyca, tylko światła okolicznych okien i pobliski park Bois de la Cambre, do którego chodziłam na spacery nad jezioro. Ekskluzywna klinika Edith Cavell, gdzie urodzili się obaj nasi chłopcy. To Marco uparł się, że musi być prywatna, „Wierz mi, że inaczej się nie da”. Korytarze Parlamentu Europejskiego, kawiarnia, w której spotykałam się z innymi dziewczynami ze Słowacji w każdy ostatni piątek miesiąca, i stopniowo we mnie wzbierająca niechęć. Jednym z moich pierwszych postanowień, gdy Marco powiedział, że dostał możliwość przeniesienia na kilka lat do Turynu, było to, że tym razem będę szerokim łukiem omijać wszystkich zagranicznych Słowaków, a zwłaszcza Słowaczki, to pewne. W Brukseli co prawda nie udało mi się tego osiągnąć, ale za to w Turynie, w Turynie zrobię wszystko, żeby zintegrować się z miejscowymi, z Włochami. A teraz ta Olga, jakby mi z nieba spadła, właściwie sama mnie zaczepiła. Na dodatek taka miła. I nasi chłopcy w przyjacielskiej rozmowie, dwa kroki przed nami. Czy to się dzieje naprawdę?
Gdy minęłyśmy kościół Santa Giulia, Olga zatrzymała się przed jedną z bram i zapytała:
– Widziałaś już Gran Madre nocą? – po czym, nie czekając na odpowiedź, ciągnęła: – Tutaj mieszkamy, w kamienicy z galeriami od podwórza. Widok może nie jest olśniewający, ale jeśli pójdziesz tą ulicą dalej, a później skręcisz w lewo na Corso San Maurizio, dojdziesz aż do Murazzi, do bulwarów nad rzeką. Jeśli jeszcze tam nie byłaś, będziesz mogła zobaczyć Monte dei Cappuccini i Gran Madre. Gran Madre to taki turyński panteon, jak zwykliśmy tu mówić, jest ślicznie podświetlony nocą… A gdzieś w tamtym kierunku… – machnęła ręką w przeciwną stronę – jest Superga. Same wspaniałe miejsca, musicie kiedyś odwiedzić Supergę. W Sassi wsiada się do zabytkowej kolejki, a dokładniej kolei zębatej, która wjeżdża na samą górę. Wszyscy turyści tam jeżdżą, ja też się czasami od święta wybiorę, mają tam ładne msze – dodała nieco speszona. Nawet w ciemności dostrzegłam, że się zarumieniła i usiłowała zmienić temat, przybierając nagle wesoły ton: – No, chłopcy, pożegnajcie się, jutro rano trzeba wstawać do szkoły.
Nasi synowie szturchnęli się jakoś śmiesznie, wymamrotali półgębkiem ciao, salut, a później my też się pożegnałyśmy i Olga zniknęła w bramie.
Już wtedy wstydziłam jej się przyznać, a później, gdy dotarło do mnie, że wcale im się nie przelewa, że w czwórkę gnieżdżą się w dwupokojowym mieszkaniu od podwórka, co prawda ze służbówką, ale jednak, tym bardziej pragnęłam ukryć przed nią fakt, że mieszkamy na Piazza Vittorio, w wyremontowanym nowoczesnym apartamencie na poddaszu, na stu trzydziestu metrach kwadratowych, z widokiem na cały plac, na Mole Antonelliana, wspaniały kościół Gran Madre, Monte dei Cappuccini, Supergę i Pad. Krótko mówiąc, z widokiem na wszystko. Mogłam się na to gapić dniami i nocami, gdybym tylko chciała. Naturalnie, mieszkanie nie było nasze, tylko wynajęte przez koncern farmaceutyczny, dla którego pracował Marco. Tym lepiej dla nas, nie obchodził nas czynsz, podatki, nic. Pierwszy raz w życiu mogliśmy żyć na wysokiej stopie.
A kiedy kilka dni później Marco pakował się na wyjazd na jakąś konferencję do Lizbony i w drodze z sypialni rzucił przelotnie, że powinnam się rozejrzeć za sprzątaczką albo gosposią, „Nie mogłabyś popytać innych matek w szkole? Na pewno mogą kogoś polecić”, a ja nie odpowiedziałam, dodał żartem: „To przecież nie może być taki problem. Ostrzegam cię, że inaczej wszystko zostanie na twojej głowie…”.
Wymamrotałam coś bez przekonania, gdyż spoza pytania o gosposię wyłoniło się drugie, bardziej palące, mianowicie czy zamierzam się rozejrzeć za jakąś pracą. W Brukseli pracowałam, kiedyś byłam nawet asystentką parlamentarzysty, ale później zaczęły się moje ciąże, a po tej drugiej, zagrożonej, długi urlop macierzyński. Trzy lata temu Alessio poszedł do przedszkola, a ja nie czułam się już na siłach, żeby pójść do pracy na cały etat, robić coś wyczerpującego. Okazjonalnie tłumaczyłam, czasem nawet ustnie, gdy któraś znajoma potrzebowała zastępstwa, ale nie miałam stałego zajęcia. I oczywiście nie wszystko dało się usprawiedliwić. Ale wraz z przyjazdem do Turynu wymówki się skończyły. Emanuel miał już dwanaście lat, a Alessio siedem. Miałam się zasłaniać dziećmi do końca życia? A może postanowiłam, że już nigdy więcej nie pójdę do pracy? Co prawda pieniądze nie były problemem, Marco awansował na dobre stanowisko, ale co ze mną? Jeśli nie będę pracować, to co będę robić całymi dniami w nowym miejscu? Podziwiać widok z okna? W przerwach między czyszczeniem toalety a telenowelą?
Weszłam do pokoju Emanuela, leżał na łóżku przebrany w piżamę, wpatrzony w tablet. Na ścianie nad jego głową wisiały plakaty z gry Assassin’s Creed i serialu Trzynaście powodów, z którymi na początku walczyłam, ale w końcu się poddałam. Gdzie te czasy, kiedy podobały mu się dinozaury i rakietoplany, a wieczorami czytywaliśmy Harry’ego Pottera? Usiadłam obok niego, trochę się przesunął, ale nie oderwał oczu od tabletu. Co on tam znów ogląda?
– W szkole wszystko w porządku, Manu? – zagaiłam.
– Co? – spytał trochę zbyt głośno.
Dopiero wtedy zauważyłam, że ma słuchawki. Zdjął je i zapytał:
– Co mówiłaś?
– Czy w szkole wszystko w porządku? – powtórzyłam.
Emanuel skinął głową, „spoko”, i zamierzał z powrotem zamknąć się w swoim świecie, ale go powstrzymałam. Chciałam podpytać, jak nowi koledzy, czy kogoś już poznał, czy ma na oku kogoś, z kim chciałby się zaprzyjaźnić, co myśli o nauczycielkach, jakie są, czy są wyrozumiałe, jeśli chodzi o jego znajomość włoskiego, czy nie jest mu ciężko, jak sobie daje radę z chodzeniem po mieście – w ogóle jedna myśl goniła drugą, ale ostatecznie wydusiłam tylko:
– Manu, proszę cię, nie siedź do jedenastej. Za każdym razem, gdy budzę cię do szkoły, jesteś strasznie zmęczony.
Kiwnął głową i z powrotem założył słuchawki. Mruknęłam jeszcze „dobranoc”, ale już nie słyszał. Zostałam u niego jeszcze chwilę. Co powiedzieć, żeby mnie usłyszał? Żeby zwrócił na mnie uwagę? Ach, dorastanie! A będzie tylko gorzej. Ale kiedyś minie, w końcu to tylko etap. Ze ściany po drugiej stronie, znad biurka, spoglądało na mnie zombie. W ręce trzymało mózg, z którego skapywała krew, przez okno błyskały światła Mole.
Alessio, moja mała iskierka, to zupełnie co innego. Przykryłam go aż pod brodę i położyłam się obok niego na skrawku łóżka, a on zaczął mi opowiadać wszystkie nowinki i ploteczki ze szkoły:
– Biedny Cesare, wyobraź sobie, wszystkie dziewczyny ciągle tylko ochy i achy. „Cesare, ożenisz się ze mną?” Elles sont folles, maman, zupełnie im odbiło.
Uśmiechnęłam się.
– A Cesare nie chce się z nimi żenić?
– Nie, no coś ty, na podwórku zawsze go z Paolem ostrzegamy, uważaj, Cesare, Amalia się zbliża, uciekaj, Cesare, Marina chce cię pocałować… Czemu dziewczyny są takie głupie?
– No to w końcu głupie czy im odbiło?
– Jedno i drugie! – oświadczył zdecydowanym tonem.
Sięgnęłam ręką przez poduszkę po pana Dina, gumowego dinozaura, jego ulubioną zabawkę, i zmieniłam głos:
– A to ci dopiero! A to ci dopiero, paniczu Alessio! A zatem dziewczętom podoba się niejaki Cesare?! Niesłychane, mają po osiem lat, a już myślą o żeniaczce. Któż to widział?
A Alessio, cały uradowany:
– Panie Dino, to okropne, dziewczyny z klasy o niczym innym nie mówią.
– I wszystkie są zakochane w Cesarem?
– Nie wiem, panie Dino.
– A panicz Alessio w nikim się nie zakochał?
– Maman! – wykrzyknął oburzony Alessio. – Pan Dino nigdy nie spytałby o taką bzdurę. – Zauważyłam, że się zarumienił.
– Przepraszam, przepraszam – śmiałam się i zarzekałam na wszystkie świętości, że już nigdy więcej (nie powiem niczego tak żenującego), dałam mu buziaka w policzek, a później leżałam obok niego bez ruchu, dopóki nie zasnął przy świetle lampki nocnej, szczypiąc się od czasu do czasu w łokieć, żeby przypadkiem nie uciąć sobie drzemki – musiałam jeszcze włożyć naczynia po kolacji do zmywarki.