Audrey Magee odmalowała barwny portret wyspiarskiego życia. Pokazała zarazem, jakie koszty niesie ze sobą imperializm w najróżniejszych – nawet pozornie niewinnych – formach. „Kolonia” to czuła, ale i pełna szorstkiego humoru powieść, celebrująca piękno i trwałość więzi między ludźmi.


1979 rok. Jedna z irlandzkich wysepek.

Anglik Lloyd jest malarzem. Na wyspę przybywa w poszukiwaniu wyjątkowego światła i przestrzeni. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało jego weny.

Francuz Jean-Pierre Masson jest językoznawcą. Na wyspę przybywa, żeby badać dialekt jej mieszkańców. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało wyników jego badań.

Irlandczycy z zainteresowaniem przyglądają się spotkaniu tych dwóch osobowości. Niektórzy dziwią się przybyszom, inni irytują ich nachalną obecnością, a jeszcze inni wiążą z nimi nadzieje na lepsze jutro.

Tymczasem w ogarniętej wojną domową Irlandii dochodzi do eskalacji przemocy i niemal codziennie giną niewinni ludzie.

***

Monotonne życie mieszkańców irlandzkiej wysepki przerywa przyjazd obcych, którzy drenują odnalezione tutaj oryginalne wartości, by je wykorzystać do własnych karier. W pięknie prowadzoną narrację ebooka «Kolonia» Audrey Magee mistrzowsko wplata akcenty polityczne, nadając swojej opowieści wymiar uniwersalny.
Anda Rottenberg

Audrey Magee urodziła się i mieszka w Irlandii. Studiowała filologię niemiecką i francuską na University College w Dublinie oraz dziennikarstwo na Dublin City University. Przez dwanaście lat pracowała jako dziennikarka, publikowała w „The Times”, „The Irish Times”, „The Observer” i „The Guardian”. Jej pierwsza powieść, The Undertaking, została nominowana między innymi do Women’s Prize for Fiction i Irish Book Awards. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a obecnie trwają prace nad ekranizacją. Kolonia znalazła się na liście nominowanych do Nagrody Bookera w 2022 roku.

Audrey Magee
Kolonia
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 13 marca 2024
 
 


Po­dał szta­lugę łód­ka­rzowi, się­ga­jąc z po­mo­stu w kie­runku mo­rza.
Trzy­masz?
Tak, pa­nie Lloyd.
Jego pędzle i farby znaj­do­wały się w ma­ho­nio­wej skrzyni owi­nię­tej war­stwami gru­bej bia­łej fo­lii. Za­niósł skrzy­nię na kra­wędź po­mo­stu.
Ta jest ciężka, po­wie­dział.
Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd. Niech pan poda.
Ukląkł na be­to­nie i po ścia­nie po­mo­stu spu­ścił skrzy­nię w stronę prze­woź­nika; biała fo­lia wy­śli­zgi­wała się z pal­ców.
Nie utrzy­mam jej, po­wie­dział.
Pro­szę pu­ścić, pa­nie Lloyd.
Przy­siadł na pię­tach i pa­trzył, jak łód­karz mo­cuje skrzy­nię i szta­lugę pod sie­dze­niem przy dzio­bie, przy­wią­zu­jąc je do sie­bie ja­skra­wo­nie­bie­skim sznur­kiem.
Są za­bez­pie­czone?
Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd.
Mam na­dzieję, że są za­bez­pie­czone.
Jak po­wie­dzia­łem, bę­dzie do­brze.
Wstał i otrze­pał kurz ze spodni.
Prze­woź­nik pod­niósł rękę, po­da­jąc mu dłoń.
Zo­stał tylko pan.
Lloyd ski­nął głową. Od­dał męż­czyź­nie paczkę z płót­nami i ostroż­nie wszedł na dra­binkę przy­mo­co­waną do roz­pa­da­ją­cego się po­mo­stu.
Pro­szę się od­wró­cić, pa­nie Lloyd. Ple­cami do mnie.
Spoj­rzał w dół, na nie­wielką łódkę, na mo­rze. Za­wa­hał się. Zwle­kał.
Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd.
Ob­ró­cił się, spu­ścił prawą nogę, szu­ka­jąc pierw­szego szcze­bla pod spodem, i zła­pał się rdze­wie­ją­cego me­talu, noga da­lej zwi­sała, po­wieki się za­ci­snęły, bo prze­cież mógł
otrzeć na­skó­rek
po­ra­nić palce
oszpe­cić dło­nie
po­śli­zgnąć się
na stop­niach
po­kry­tych glo­nami i szla­mem
spaść
spaść do mo­rza
Szcze­bel jest pod pa­nem, pa­nie Lloyd.
Nie mogę go zna­leźć.
Pro­szę roz­luź­nić ko­lano, pa­nie Lloyd. I wy­cią­gnąć nogę.
Nie mogę.
Wszystko bę­dzie do­brze.
Wy­pro­sto­wał ko­lano i od­na­lazł szcze­bel. Za­stygł, nie­ru­chomo trzy­ma­jąc się dra­binki.
Zo­stały tylko dwa, pa­nie Lloyd.
Prze­su­nął w dół dło­nie, po­tem nogi. Za­trzy­mał się na trze­cim stop­niu. Spoj­rzał w dół, na szcze­linę mię­dzy dra­binką i ni­sko cu­mu­jącą ło­dzią.
To za da­leko.
Pro­szę tylko wy­cią­gnąć nogę, pa­nie Lloyd.
Po­trza­snął głową, ca­łym cia­łem. Znów spoj­rzał w dół, na ple­cak, szta­lugę, skrzy­nię z far­bami przy­wią­zane już jedne do dru­gich na po­dróż przez mo­rze w ręcz­nie ro­bio­nej łódce. Spu­ścił prawą nogę, po­tem lewą, ale da­lej kur­czowo trzy­mał się dra­binki.
au­to­por­tret I: upa­dek
au­to­por­tret II: uto­nię­cie
au­to­por­tret III: znik­nię­cie
au­to­por­tret IV: pod wodą
au­to­por­tret V: ci, któ­rzy znik­nęli
Pro­szę pu­ścić, pa­nie Lloyd.
Nie mogę.
Bę­dzie do­brze.
Ru­nął na łódkę, prze­chy­la­jąc ją na bok, mo­cząc spodnie, buty i skar­pety, po­czuł wodę przy pal­cach u stóp, pod­czas gdy prze­woź­nik prawą nogą pró­bo­wał opa­no­wać mor­ską falę prze­chla­pu­jącą się nad burtą i ma­chał ener­gicz­nie, do­póki cur­rach nie od­zy­skał rów­no­wagi. Łód­karz na­chy­lił się do przodu, ukląkł. Ciężko dy­szał.
Mam prze­mo­czone stopy, oznaj­mił Lloyd.
Do­brze, że tylko stopy.
Łód­karz wska­zał na rufę.
Pro­szę tam usiąść.
Ale mam prze­mo­czone stopy.
Łód­karz uspo­koił od­dech.
Tak to jest na ło­dzi, pa­nie Lloyd.
Lloyd nie­pew­nie prze­su­nął się na tył ło­dzi i oparł się na po­kry­tych od­ci­skami dło­niach łód­ka­rza, by ob­ró­cić się i usiąść na wą­skiej, spę­ka­nej de­sce.
Nie­na­wi­dzę mieć mo­krych stóp, po­wie­dział.
Wy­cią­gnął ręce w stronę łód­ka­rza.
We­zmę już swój ple­cak. Dzię­kuję.
Męż­czy­zna po­dał ple­cak i Lloyd po­ło­żył go so­bie na ko­la­nach, z dala od wody wciąż po­chla­pu­ją­cej o dno łódki.
Nie będę pro­te­sto­wał, je­śli zmieni pan zda­nie, pa­nie Lloyd. I nie po­li­czę za to. Przy­naj­mniej nie całą sumę.
Kon­ty­nu­ujmy zgod­nie z pla­nem, dzię­kuję.
Już się tak nie robi. Nie prze­pra­wia w ten spo­sób.
Mam tego świa­do­mość.
Może być ciężko.
Czy­ta­łem o tym.
Cię­żej niż gdzie­kol­wiek in­dziej.
Dzię­kuję, nic mi nie bę­dzie.
Za­piął gu­ziki wo­sko­wa­nej kurtki i na­cią­gnął na głowę nową twe­edową czapkę, któ­rej zie­lone i brą­zowe barwy sto­piły się z resztą ubra­nia.
au­to­por­tret: przy­go­to­wa­nie do mor­skiej prze­prawy
Się­gnął w dół i strze­pał kro­pelki wody ze spodni, skar­pe­tek, sznu­ro­wa­deł.
Na długo pan przy­je­chał, pa­nie Lloyd?
Na lato.
To panu wy­star­czy.
Lloyd po­pra­wił ple­cak na ko­la­nach.
Je­stem go­towy.
W po­rządku.
Nie po­win­ni­śmy ru­szać?
Nie­długo.
Czyli kiedy?
Wkrótce.
Ale stra­cimy świa­tło dzienne.
Łód­karz się za­śmiał.
Mamy czer­wiec, pa­nie Lloyd.
I?
Na tym nie­bie zo­stało mnó­stwo świa­tła.
Jaka jest pro­gnoza?
Łód­karz spoj­rzał w niebo.
Spo­kojny dzień, dzięki Bogu.
Ale to się może zmie­nić.
Może, pa­nie Lloyd.
A zmieni się?
Pew­ni­kiem tak, pa­nie Lloyd.
A więc po­win­ni­śmy ru­szać. Za­nim się zmieni.
Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.
Lloyd wes­tchnął. Za­mknął oczy i pod­niósł twarz do słońca, za­sko­czony jego cie­płem, choć ocze­ki­wał tylko pół­noc­nego zimna, pół­noc­nego desz­czu. Przez kilka mi­nut chło­nął to cie­pło i otwo­rzył oczy. Łód­karz stał tam, gdzie po­przed­nio, spo­glą­dał w stronę lądu, jego ciało ko­ły­sało się w rytm wody, która de­li­kat­nie obi­jała się o ścianę na­brzeża. Lloyd wes­tchnął po­now­nie.
Na­prawdę są­dzę, że po­win­ni­śmy ru­szać, po­wie­dział.
Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.
Bar­dzo chciał­bym do­trzeć na miej­sce. Roz­pa­ko­wać się.
Jesz­cze wcze­śnie, pa­nie Lloyd.
Łód­karz się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki i wy­jął pa­pie­rosa. Ode­rwał filtr i strzep­nął go do mo­rza.
Ja­kaś ryba może to zjeść, za­uwa­żył Lloyd.
Może.
To prze­cież szko­dliwe dla ryb.
Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.
Na­stęp­nym ra­zem będą bar­dziej uwa­żać.
Lloyd za­mknął oczy, ale otwo­rzył je po­now­nie.
Chciał­bym ru­szać, po­wie­dział.
Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.
Dużo za­pła­ci­łem, do­dał.
W rze­czy sa­mej, pa­nie Lloyd, i je­stem wdzięczny.
A te­raz chciał­bym ru­szać.
Ro­zu­miem.
Ru­szajmy więc.
Jak mó­wi­łem, jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.
Ale dla­czego cią­gle nie? Je­stem go­towy.
Prze­woź­nik głę­boko za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. Lloyd wes­tchnął, wy­dy­cha­jąc po­wie­trze przez usta, i wbił ob­casy i palce w drew­nianą ramę ło­dzi okrytą płót­nem oraz smołą.
Pan ją zbu­do­wał?
Tak jest.
Długo to trwało?
Długo.
Jak długo?
Dość długo.
au­to­por­tret: roz­mowa z łód­ka­rzem
Z bocz­nej kie­szeni ple­caka wy­jął nie­wielki szki­cow­nik oraz ołó­wek. Otwo­rzył na czy­stej stro­nie i za­czął ry­so­wać molo, krót­kie i nie­ele­ganc­kie, ale ozdo­bione pą­klami i glo­nami lśnią­cymi w słońcu; muszle i listki wciąż wil­gotne od po­ran­nego przy­pływu. Na­ry­so­wał linę pro­wa­dzącą od po­mo­stu do ło­dzi, wła­śnie szki­co­wał ramę cur­rach, kiedy łód­karz się ode­zwał.
No jest. We wła­snej oso­bie.
Lloyd pod­niósł wzrok.
Kto?
Fran­cis Gil­lan.
Kto taki?
Łód­karz wrzu­cił nie­do­pa­łek do mo­rza. Zło­żył dło­nie i po­chu­chał w nie, po­cie­ra­jąc.
To da­leka droga, pa­nie Lloyd.
I?
Sam nie dam rady wio­sło­wać.
Mógł mnie pan uprze­dzić.
Wła­śnie to zro­bi­łem, pa­nie Lloyd.
Fran­cis ze­sko­czył z dra­binki na cur­rach, lekko wy­lą­do­wał na po­kła­dzie, a jego ru­chy le­d­wie zmarsz­czyły po­wierzch­nię wody.
Lloyd wes­tchnął
ta­necz­nie
do­stoj­nie
ina­czej niż ja
Ski­nął Fran­ci­sowi głową.
Dzień do­bry, po­wie­dział.
Fran­cis wy­cią­gnął linę z ob­rę­czy w po­mo­ście.
Dia is Mu­ire dhuit[1], rzu­cił.
Łód­karz się za­śmiał.
Nie ode­zwie się po an­giel­sku, stwier­dził. Przy­naj­mniej nie dziś rano.
Męż­czyźni pod­nie­śli dłu­gie, cien­kie kije; po jed­nym do każ­dej ręki.
No to ru­szamy, oznaj­mił łód­karz.
Lloyd scho­wał szki­cow­nik i ołó­wek do kie­szeni ple­caka.
Na­resz­cie, po­wie­dział.
Męż­czyźni za­nu­rzyli kije w wo­dzie.
Czy to są wio­sła?
W rze­czy sa­mej, pa­nie Lloyd.
Nie mają ło­pa­tek. Nie mają piór.
Nie­które mają. Inne nie.
Nie po­trze­bu­je­cie ich?
O ile do­trzemy na miej­sce, to nie.
Męż­czyźni ode­pchnęli się od ściany po­mo­stu i Lloyd zła­pał się burty po obu stro­nach, wbi­ja­jąc palce w płótno i smołę, w szorstką kru­chość ręcz­nie ro­bio­nej ło­dzi wy­pły­wa­ją­cej na Atlan­tyk, w nie­znane, nie­zna­jome
nie w
trzci­nowe rzeki
na­wo­ły­wa­nie ster­ni­ków
umię­śnione ra­miona, opa­lone ciało
oku­lary prze­ciw­sło­neczne, czapki, od­li­cza­nie
nie to
zna­jome
nie
Ru­szyli w stronę wyj­ścia z portu, mi­jali nie­wiel­kie traw­lery i ło­dzie wio­słowe z sil­ni­kami. Łód­karz wska­zał na jed­nostkę mniej­szą od traw­le­rów, ale więk­szą od cur­rach.
Taka przy­wie­zie pana ba­gaże, po­wie­dział.
Lloyd ski­nął głową.
Tak prze­pra­wiają się inni go­ście.
Jest ich wielu?
Nie.
To do­brze.
Le­piej by panu było na tam­tej, pa­nie Lloyd.
Lloyd za­mknął na mo­ment oczy, od­ci­na­jąc się od głosu łód­ka­rza. Otwo­rzył je po­now­nie.
W tej mi do­brze.
Ta więk­sza jest bez­piecz­niej­sza, pa­nie Lloyd. Ma sil­nik i ża­gle.
Nic mi nie bę­dzie.
W po­rządku, pa­nie Lloyd.
Opu­ścili port, mi­ja­jąc skały po­czer­nione i wy­gła­dzone fa­lami; mewy od­po­czy­wa­jące na nie­ru­cho­mej po­wierzchni ga­piły się, gdy prze­pły­wali obok nich.
au­to­por­tret: z me­wami i ska­łami
au­to­por­tret: z łód­ka­rzami, me­wami i ska­łami
Ile to zaj­mie?
Trzy, cztery go­dziny. Za­leży.
To dzie­sięć mil, prawda?
Dzie­więć. Ta moja druga łódź pły­nie tro­chę po­nad go­dzinę.
Ta mi się po­doba. Jest bli­żej mo­rza.
Łód­karz wcią­gnął wio­sła.
W po­rządku.
Lloyd po­chy­lił się na bok i wło­żył rękę do wody, roz­po­ście­ra­jąc palce i bu­rząc ta­flę.
au­to­por­tret: sta­jąc się wy­spia­rzem
au­to­por­tret: sta­wa­nie się tu­byl­cem
Wy­tarł wy­chło­dzoną rękę o spodnie. Pod­niósł ple­cak i po­ło­żył go za sobą.
To ry­zy­kowne, po­wie­dział łód­karz.
Nic mu nie bę­dzie, od­parł Lloyd.
Oparł się o ple­cak i za­czął ru­szać pal­cami tak, jakby ry­so­wał łód­ka­rzy pod­czas wio­sło­wa­nia
ma­łych męż­czyzn
drob­nych męż­czyzn
bio­dra, ra­miona, plecy
pły­nące
nad za­ko­twi­czo­nymi no­gami
Ta łódź ma inny kształt niż na ry­sun­kach w książce.
Na różne mo­rza są różne ło­dzie, pa­nie Lloyd.
Ta wy­daje się głęb­sza.
Głęb­sze ło­dzie na głęb­sze wody. Te płyt­kie na­dają się na wy­spy znaj­du­jące się w po­bliżu.
A na tę nie?
Nie, za da­leko.
Jest bez­pieczna?
Ta łódź?
Tak.
Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.
Tro­chę za późno na ta­kie py­ta­nia.
Lloyd się za­śmiał.
Pew­nie tak.
au­to­por­tret: sta­wa­nie się tu­byl­cem wśród wy­spia­rzy
A prze­cie­kają?
Prze­cie­kają, pa­nie Lloyd.
Smo­ło­wa­nie na da­chu mo­jego ga­rażu za­wsze prze­cieka, po­wie­dział.
Tak to już jest ze smołą.
A z tą ło­dzią?
Nie­dawno ją ła­ta­łem.
A toną?
Ależ tak.
A ta to­nęła?
Łód­karz po­woli po­krę­cił głową.
Cóż, pły­niemy nią, pa­nie Lloyd.
Tak, od­parł. Na to wy­gląda.
Się­gnął za sie­bie i po­now­nie wy­jął z kie­szeni ple­caka szki­cow­nik oraz ołó­wek. Spoj­rzał na niebo i za­czął ry­so­wać
mewy
wi­ru­jące i nur­ku­jące
za­wi­sa­jące i skrę­ca­jące
na
bez­chmur­nym błę­ki­cie
se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi I
Po­tem spoj­rzał na mo­rze
to­czące się do brzegu
do skał, do lądu
to­czące się z
oko­lo­nego bielą błę­kitu
do
oko­lo­nej zie­le­nią sza­ro­ści
se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi II
Z wody tuż obok uniósł się ptak
czarne pióra
ochla­pane bielą
czer­wone nogi
ja­skrawe
jedna wciąż ma­cha
se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi III
Za­mknął szki­cow­nik.
Czy to był ma­sko­nur?
Nu­rzyk, pa­nie Lloyd. Czarny.
Wy­gląda jak ma­sko­nur.
Tak pan są­dzi?
Bar­dzo chciał­bym zo­ba­czyć ma­sko­nura.
Może się panu uda. Je­śli zo­sta­nie pan wy­star­cza­jąco długo.
Jak długo?
Przy­naj­mniej mie­siąc.
W ba­gażu miał książkę o pta­kach, atlas z fo­to­gra­fiami, roz­mia­rami, na­zwami, od­gło­sami, in­for­ma­cjami o zi­mo­wym i let­nim upie­rze­niu, o roz­mna­ża­niu i od­ży­wia­niu, ze szcze­gó­łami na te­mat pta­ków nur­ku­ją­cych, nur­ku­ją­cych z po­wie­trza, nur­ku­ją­cych z wody, de­tale po­zwa­la­jące od­róż­nić ry­bi­twy od mew, kor­mo­rany czarne od czu­ba­tych, de­tale, które po­zwolą mu je ry­so­wać i ma­lo­wać, wto­pić w kra­jo­braz mor­ski, w kra­jo­braz lądu
two­rzyć je
tak jak wy­glą­dają
A czy ma­cie tu foki?
Po tej stro­nie cza­sem się ja­kaś trafi, za to na wy­spie żyje ko­lo­nia.
Wspa­niałe stwo­rze­nia.
Po­twor­nie chra­pią.
Na­prawdę?
Istna ko­cia mu­zyka.
Ło­dzią gwał­tow­nie za­trzę­sło, aż Lloyd wy­lą­do­wał przy ko­la­nach łód­ka­rza, a ple­cak ude­rzył go w krzyż. Wy­pro­sto­wał się, prze­su­nął ple­cak z po­wro­tem na ko­lana i wci­snął szki­cow­nik oraz ołó­wek do kie­szeni. Na głowę i twarz chlu­snęła mu woda. Łód­karz coś krzyk­nął.
Trzy­mać się!
Lloyd wbił pięty we wręgi ło­dzi i zła­pał się z obu stron. Od­krzyk­nął.
Mó­wi­łem, żeby wy­ru­szyć wcze­śniej.
To jest Atlan­tyk, pa­nie Lloyd! za­wo­łał łód­karz. W cur­rach.
Fale strą­ciły łódkę na lewo, po­tem na prawo, po­py­cha­jąc Lloyda z jed­nej strony na drugą, rzu­ca­jąc nim, obi­ja­jąc, prze­wra­ca­jąc, wy­krę­ca­jąc mu szyję, plecy.
Przy­zwy­czai się pan.
Moc­niej za­parł się pię­tami i za­ci­snął palce na bur­cie.
Nie chcę się do tego przy­zwy­cza­jać.
Mo­żemy za­wró­cić, pa­nie Lloyd.
Nie. Nie. Pły­niemy da­lej.
Le­piej by panu było w więk­szej ło­dzi.
Chcę pły­nąć w ten spo­sób.
No do­brze, pa­nie Lloyd. Pana de­cy­zja.
Lloyd pa­trzył na dwóch męż­czyzn wio­słu­ją­cych od jed­nej fali do dru­giej.
se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze I
mu­sku­larni
zwinni silni
w pła­sko­den­nej ło­dzi
se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze II
ręce po­pla­mione słoń­cem
cien­kie kije
ude­rza­jące w ocean
se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze III
po­chy­la­jący się ku lą­dowi
po­tem od lądu
w kie­runku i da­lej
se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze IV
spoj­rze­nie
na nad­cho­dzące mo­rze
nie­skoń­czo­ność
Za­mknął oczy.
Le­piej mieć otwarte oczy, pa­nie Lloyd.
Po­trzą­snął głową.
Wcale nie.
Jak pan chce.
Ze­rwał z głowy nową czapkę, prze­chy­lił się przez burtę i zwy­mio­to­wał. Rę­ka­wem no­wej kurtki otarł usta i brodę. Nad­le­ciały mewy i po­żarły, co było jego, tłu­kąc się raz po raz dzio­bami.
Obrzy­dliwe stwo­rze­nia, po­wie­dział.
Przy­naj­mniej nie są wy­bredne, od­parł łód­karz.
Lloyd po­now­nie za­mknął oczy.
Jak długo jesz­cze?
Do­piero wy­ru­szy­li­śmy, pa­nie Lloyd.
No tak, oczy­wi­ście.
I tak jak mó­wi­łem, pa­nie Lloyd, mo­żemy za­wró­cić, je­śli pan chce.
Nie, nic mi nie bę­dzie.
Bez­wład­nie opadł na rufę.
Nie zno­szę ło­dzi, po­wie­dział. Od za­wsze.
Mógł pan to wziąć pod uwagę wcze­śniej, pa­nie Lloyd.
Lloyd zwy­mio­to­wał po raz drugi. Mewy znowu się ze­brały.
Nie spo­dzie­wa­łem się, że bę­dzie tak wzbu­rzone, po­wie­dział.
Dziś mamy spo­kojny dzień, pa­nie Lloyd. Na mo­rzu tylko nie­wielki wiatr, i tyle.
Wy­gląda go­rzej.
Tak to jest w cur­rach.
Nad dzio­bem, tuż nad skrzy­nią z far­bami, prze­wa­liła się fala.
Czy moje farby są bez­pieczne?
Tak bez­pieczne jak my, pa­nie Lloyd.
Po­cie­sza­jące.
au­to­por­tret: na mo­rzu
Chciał­bym, że­by­ście za­śpie­wali, po­wie­dział.
My nie śpie­wamy, pa­nie Lloyd.
Ale mu­szę się na czymś sku­pić. Na li­cze­niu albo śpie­wa­niu.
Nie w tej ło­dzi.
Prze­czy­ta­łem gdzieś, że za­wsze śpie­wa­cie pod­czas wio­sło­wa­nia.
To w ta­kim ra­zie była kiep­ska książka, pa­nie Lloyd.
Z jej po­wodu tu je­stem.
Łód­karz spoj­rzał za plecy Lloyda, na ląd za nimi.
Po­trze­buje pan lep­szej książki, pa­nie Lloyd.
Naj­wy­raź­niej.
Lloyd spoj­rzał wo­kół na prze­stwór oce­anu.
A skąd wie­cie, do­kąd pły­nąć?
We mgle bywa trudno.
A je­śli na­dej­dzie znie­nacka?
To po nas.
A ktoś się do­wie?
Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.
Do­my­ślą się, jak nie wró­cimy do domu na ko­la­cję.
I tyle.
Tyle.
au­to­por­tret: to­nię­cie I
bia­ło­grzywe fale
po­chła­nia­jące łódź
au­to­por­tret: to­nię­cie II
zimna słona woda
wsią­ka­jąca w farby
w ciało
au­to­por­tret: to­nię­cie III
roz­cień­cza­jąca farbę
roz­bi­ja­jąca ciało
au­to­por­tret: to­nię­cie IV
smugi
sza­rego brązu
czer­wieni żółci
błę­kitu zie­leni
Jak długo jesz­cze?
Jesz­cze tro­chę, pa­nie Lloyd.

 
Wesprzyj nas