Niezwykła książka o cudownym świecie starych, opowiadanych przez wieki baśni i o głębokich prawdach ludzkich, jakie nam ów świat przekazuje.


„Cudowne i pożyteczne” urzekło już niejednego czytelnika. Każdy, kto czyta tę książkę, przekonuje się, jak głęboki jest jej osobisty oddźwięk, i nieraz do niej wraca.

„Cudowne i pożyteczne” emanuje urokiem baśniowych opowieści znanych nam z dzieciństwa, a zarazem wprowadza nas w coś zupełnie nowego, nieoczekiwanego.

***

Książka Bettelheima to pełen konkretnych treści, czerpanych z różnych opowieści baśniowych, żywy, a nie akademicki, swoisty elementarz psychoanalityczny dla wszystkich. Osobiście poruszający, bo mimo że postacie są baśniowe, to jednak, dla naszej wyobraźni, są z ciała i krwi, dzięki czemu łatwiej też owe pojęcia i twierdzenia odnieść do siebie, powiązać z własnymi przeżyciami, zwłaszcza z wczesnych, najważniejszych i zarazem najtrudniejszych okresów życia.
Danuta Danek, fragment Wprowadzenia

Bruno Bettelheim (ur. 28 sierpnia 1903 w Wiedniu, zm. 13 marca 1990 w Silver Spring w stanie Maryland) – amerykański psychoanalityk, psycholog, psychiatra i pedagog, z pochodzenia austriacki Żyd.
Sformułował tezy na temat znaczenia baśni w wychowaniu i rozwoju dziecka:
– podstawą oddziaływania baśni na psychikę dziecka jest proces identyfikacji czytelnika z pozytywnym bohaterem;
– baśnie konfrontują dziecko z podstawowymi wewnętrznymi problemami życia, pomagają w rozpoznaniu trudności i od razu podają sposoby radzenia sobie z nim;
– baśnie sprawiają dziecku przyjemność, dostarczają mu objaśnień dotyczących jego psychiki i wspierają rozwój osobowości;
– pomagają w odkrywaniu jego osobowości i nadawaniu sensu życia;
– wspierają je w trudnościach związanych z psychologicznymi problemami dorastania i integracji osobowości;
– baśnie zachęcają do aktywnego pokonywania trudności i nawiązywania dobrych stosunków z przyrodą.

Bruno Bettelheim
Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni
Przekład: Danuta Danek
Seria „Biblioteka Myśli Współczesnej”
Państwowy Instytut Wydawniczy PIW
Premiera: 26 października 2023
 
 

WPROWADZENIE

Ta niezwykła książka o cudownym świecie starych, opowiadanych przez wieki baśni i o głębokich prawdach ludzkich, jakie nam ów świat przekazuje, urzekła już niejednego czytelnika. W wielu krajach, ponieważ przetłumaczono ją na wiele języków. A także u nas, skoro trzy wydania jej przekładu polskiego zostały już od dawna wyczerpane. Każdy, kto ją czyta, przekonuje się, jak głęboki jest jej osobisty oddźwięk, i nieraz do niej wraca.

Bo emanuje urokiem baśniowych opowieści znanych nam z dzieciństwa, a zarazem wprowadza nas w coś zupełnie nowego, nieoczekiwanego. Gdy śledzimy rozważania autora o tej czy innej, dobrze nam zwykle znanej baśni, zaczyna to nagle rzucać nowe, niespodziane światło na różne nasze przeżycia z dziecięcego okresu życia. Wiele z nich podczas lektury tych rozważań odżywa, czasem nawet bardzo intensywnie. I pod jej wpływem zaczynamy teraz dostrzegać, jak były ważne, jak wpłynęły na nasze dalsze życie, z czego nie zdawaliśmy sobie dotychczas sprawy. Zaczynamy je teraz lepiej rozumieć. Lepiej rozumieć siebie samych, a dzięki temu także innych ludzi.

I zarazem w coś jeszcze innego nas ta lektura wprowadza. W określoną dziedzinę nauki. We współczesną wiedzę o życiu psychicznym człowieka, o wielkiej jego złożoności. W wiedzę, która jest całkowicie odmienna od tego, jak życie to ujmowała dawna, tradycyjna psychologia, i od psychologicznych wyobrażeń potocznych. Zapoczątkowana przeszło wiek temu przełomowymi odkryciami dokonanymi w psychoanalizie, została od tego czasu, po początkowych oporach, przyswojona i rozwinięta czy zmodyfikowana w najważniejszych kierunkach współczesnej psychologii, które bez nich nie mogą się już obejść.

A owe przełomowe odkrycia psychoanalityczne są osobliwe. Nasze życie psychiczne okazało się osobliwe. Tym trudniej o powszechniejsze zrozumienie, o co w tych odkryciach naprawdę chodzi. A także o osobiste przekonanie się, że to, o czym w nich mowa, istotnie naszej rzeczywistości psychicznej odpowiada; że określone, doniosłe zjawiska psychiczne, które psychoanaliza wykryła, istotnie w nas zachodzą. Ujmowane są bowiem w pojęcia i twierdzenia, w sformułowania słowne – a jak przejść od pojęć i twierdzeń, od słów, do własnego, żywego doświadczenia?

To właśnie umożliwia lektura tej książki. Bo z podstawowymi odkryciami, pojęciami i twierdzeniami psychoanalitycznymi zapoznajemy się tu nie w sposób abstrakcyjny; są one przekazywane nie w samych sformułowaniach słownych. Poznajemy je ucieleśnione w konkretnych postaciach i zobrazowane w wydarzeniach baśniowych. I właśnie dzięki tym ucieleśnieniom i obrazom z łatwością zaczynamy owe odkrycia i pojęcia rozumieć. Książka to pełen konkretnych treści, czerpanych z różnych opowieści baśniowych, żywy, a nie akademicki, swoisty elementarz psychoanalityczny dla wszystkich1. Osobiście poruszający, bo mimo że postacie są baśniowe, to jednak, dla naszej wyobraźni, są z ciała i krwi, dzięki czemu łatwiej też owe pojęcia i twierdzenia odnieść do siebie, powiązać z własnymi przeżyciami, zwłaszcza z wczesnych, najważniejszych i zarazem najtrudniejszych okresów życia.

Dzieciństwo bowiem nie jest bynajmniej okresem życia „sielskim, anielskim”, nawet w okolicznościach zewnętrznych najbardziej pomyślnych. To najtrudniejszy dla nas, a nie najłatwiejszy okres życiowy, jak się nieraz wciąż jeszcze powierzchownie sądzi.

Najtrudniejszy nie tylko ze względów poznawczych, czyli dlatego, że dziecko mało wie, ale także i przede wszystkim z powodów emocjonalnych, ponieważ musi ono uporać się z pojawiającymi się wraz z kolejnymi fazami jego rozwoju, skomplikowanymi, często sprzecznymi i wywołującymi wewnętrzne konflikty uczuciami, łączącymi je z osobami w jego najbliższym otoczeniu, od których jego życie jest całkowicie zależne, bez których nie mogłoby przetrwać. I właśnie to należy też do najważniejszych odkryć, które zawdzięczamy psychoanalizie. Dokonane zostało w niej wtedy, gdy dzięki psychoterapeutycznemu wnikaniu w różnorodne, niemające uzasadnień fizycznych dolegliwości osób dorosłych, okazało się, że ich źródła – najczęściej, zdawałoby się, przez osoby te zapomniane – kryją się w określonych trudnościach emocjonalnych, wewnętrznych konfliktach czy psychicznych urazach z czasów dzieciństwa.

Dziś takie powiązanie to już w psychologii oczywistość i nawet nie pamiętamy, że jest to odkrycie twórcy psychoanalizy. Dla Freuda stanowiło z początku takie zaskoczenie, że jemu samemu najpierw trudno było w nie uwierzyć. Przecież owe przeżycia dziecięce dawno minęły, przecież najczęściej ich już nawet nie pamiętamy. Jak się to dzieje, że gdzieś w nas ‒ nie wiadomo gdzie ‒ przechowują się i wpływają na nasze młodzieńcze lub dorosłe życie, a my nie zdajemy sobie z tego sprawy? To właśnie pytanie miało doprowadzić Freuda do tego, co można nazwać sednem psychoanalizy, a o czym za chwilę.

Za pierwszymi odkryciami Freuda, dotyczącymi niezmiernej wagi dzieciństwa, poszły ‒ w miarę gromadzenia się psychoanalitycznego doświadczenia terapeutycznego ‒ dalsze. I kolejne lata rozwoju psychoanalizy stale wzbogacały wypracowywaną także przez innych badaczy wiedzę o tym, że w okresie dziecięcym nasza psychika rządzi się innymi prawami niż psychika człowieka dorosłego, że myślimy i czujemy wtedy inaczej niż w wieku dorosłym. Inaczej rozumujemy. Wykazały też, jakie pojawiają się w naszych kolejnych fazach rozwojowych potrzeby psychiczne, głównie właśnie emocjonalne, których zaspokojenie jest nam niezbędne do dalszego, pomyślnego rozwoju, a o których dawniej nie wiedziano. W końcu zaś nastąpiło coś, co podważyło samą podstawę naszego dotychczasowego myślenia o człowieku. Odkrycie, że aby móc żyć ‒ i chcieć żyć ‒ nie wystarczy urodzić się. I nie wystarczy otrzymywać pokarm fizyczny oraz opiekę fizyczną. Do tego, aby przetrwać ‒ i aby chcieć żyć ‒ równie niezbędny jest nam wszystkim określony pokarm psychiczny. A zapewnić go może jedynie wnosząca określone treści psychiczne więź z inną istotą ludzką.

W dawnych sierocińcach małe dzieci umierały, mimo że zaspokajano ich potrzeby fizyczne. Bo tylko fizyczne. O określonych potrzebach psychicznych nie wiedziano. Umierały, można powiedzieć, z psychicznej niemożności życia.

Książka ta stanowi wprowadzenie także do tej właśnie wiedzy, o której mowa. I mimo że napisana została wiele już lat temu, jej aktualność, jeśli chodzi o wartość społeczną ‒ a przy tym o wyjątkową dostępność intelektualną wszystkiego, co przekazuje ‒ nigdy może nie była większa niż obecnie, w czasach zatrważającej fali dziecięcych i młodzieńczych depresji i samobójstw, czyli właśnie stanów psychicznej niemożności życia.

Aby lepiej zrozumieć psychoanalityczne interpretacje postaci i wydarzeń baśniowych przeprowadzone w książce, warto uprzytomnić sobie, co jest sednem psychoanalizy, sednem jej przełomowych, dokonanych pod koniec XIX wieku odkryć, które zmieniły całkowicie nasz sposób pojmowania ludzkiego życia psychicznego, a wraz z tym oczywiście w ogóle ludzkiej kultury.

Jest to odkrycie osobliwej dwoistości ludzkiej psychiki. Tego, że nasze życie psychiczne toczy się nie tylko w jednej sferze, warstwie czy dziedzinie, którą nazywamy świadomością, ale w dwu, bo jednocześnie w innej jeszcze sferze, nieświadomej, czyli takiej, z której nie zdajemy sobie sprawy.

W badaniach psychoanalitycznych okazało się, że tylko część, i to niewielka, naszego życia psychicznego (myśli, uczuć, spostrzeżeń, wspomnień, pragnień, zamiarów itp.) jest świadoma, tworzy naszą psychiczną sferę świadomą, świadomy system psychiczny. Część zaś, i to znacznie większa, to treści psychiczne nieświadome, tworzące odrębną sferę naszej psychiki, rządzącą się też odrębnymi, zupełnie innymi prawami niż sfera świadoma, czyli tworzące odrębny system psychiczny. Są to więc myśli, uczucia, spostrzeżenia, wspomnienia, pragnienia, dążenia, które istnieją w naszym życiu psychicznym, ale poza naszą świadomością. A mimo to wpływają na nasze życie. Często w bardzo istotny sposób. A my nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Pojawia się oczywiście pytanie, skąd biorą się w nas owe treści nieświadome; dlaczego nie wszystkie mieszczą się w sferze świadomej?

Zdaniem Freuda, gdy przychodzimy na świat, całe nasze życie psychiczne jest nieświadome; sfera świadomości wytwarza się i rozwija dopiero w kolejnych fazach rozwojowych. Później zaś treści, które znajdują się w owym zbiorniku nieświadomym, biorą się w dużej mierze stąd, że z określonych powodów jakiejś myśli, uczucia, spostrzeżenia itp. nie możemy zaakceptować, bo albo sprawiają nam zbyt wielki ból, zbyt wielkie cierpienie, któremu nasza psychika nie jest w stanie podołać (zwłaszcza w wieku dziecięcym i w okresie dorastania, gdy jest jeszcze słaba), albo są niezgodne z jakimiś naszymi istotnymi wartościami lub przyjętymi normami społecznymi. Usuwamy je więc z naszej świadomości albo w ogóle ich do świadomości nie dopuszczamy, które to zjawiska psychiczne zostały nazwane wyparciem. Są to więc swoiste zjawiska obronne. A dokonują się w nas najczęściej lub w dużej mierze także nieświadomie, bez udziału naszej świadomej woli, bezwiednie.

Jednak ‒ i to jest kolejne wielkie odkrycie psychoanalityczne ‒ w naszej psychice nic nie ginie2. Treści, usunięte do sfery nieświadomej czy do świadomości w ogóle niedopuszczone, trwają w nas i oddziałują na nasze życie, a my nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Skoro zaś istnieją w nas jednocześnie dwie odrębne sfery życia psychicznego, świadoma i nieświadoma, to w każdym z nas działają też dwie pamięci ‒ świadoma i nieświadoma. To, czego nie znajdujemy w pamięci świadomej, może znajdować się w pamięci nieświadomej ‒ i bez naszej wiedzy o tym, wpływać na nasze życie.

I to wyjaśnia zagadkę zjawiska, o którym tu mowa, a które wydawać się może trudne do zrozumienia: jak się to dzieje, że przeżycia z czasów dzieciństwa, nawet już dawno zapomniane, mimo to oddziałują na całe dalsze życie. Zapomnienie to jest pozorne, ponieważ dokonało się tylko w pamięci świadomej; pamięć o tych zdarzeniach trwa w sferze nieświadomej. A gdy się do tej pamięci zdoła dotrzeć, co umożliwiają określone, odkryte w psychoanalizie metody poznawcze, wtedy okazuje się często, że w naszej dziecięcej przeszłości emocjonalnej kryć się mogą zepchnięte do sfery nieświadomej ‒ bo zbyt rujnujące, nie do udźwignięcia przez dziecięcą psychikę ‒ dramaty, a nawet prawdziwe tragedie. I że wywarły one ukryty, nierozpoznawany przez nas wpływ na nasze dalsze losy życiowe.

Przedstawiony tu obraz psychiki, w której istnieją dwa odrębne i rządzące się odrębnymi prawami systemy psychiczne, świadomy i nieświadomy, należy dopełnić o trzecie pojęcie. Freud wyróżnił jeszcze inną sferę w naszej psychice, jednak nie całkowicie odrębną, ale przynależną do pierwszego systemu psychicznego (bo rządzą w niej te same prawa, co w owym pierwszym systemie), którą nazwał sferą przedświadomości. Są to treści psychiczne, które tylko chwilowo nie są dostępne świadomości (a nie w sposób trwały, jak w przypadku treści przynależnych do systemu nieświadomości). Mogą w zwykłych okolicznościach życia i względnie łatwo stać się świadome (przeciwnie niż w przypadku treści nieświadomych). A nadto, gdy zyskają dostęp do świadomości, wówczas nasza świadomość je uznaje, nie okazują się dla niej obce (podczas gdy w przypadku treści nieświadomych nie mamy poczucia, że są nasze własne). Można powiedzieć, że treści przedświadome bliskie bywają treściom świadomym, choć w danym momencie z określonych powodów nie uświadamiamy ich sobie lub nie uświadamiamy w pełni.

Spośród licznych komplikacji naszego życia, związanych z osobliwą dwoistością psychiki, szczególnie ważne ‒ i związane ściśle z problematyką książki ‒ jest zjawisko, które polega na tym, że nasze relacje z drugim człowiekiem przebiegają nie tylko na poziomie świadomym; w relacjach tych reagujemy także nieświadomie na nieświadome treści ‒ myśli, uczucia, pragnienia ‒ kierowane ku nam przez drugiego człowieka. Z czego właśnie ani my nie zdajemy sobie sprawy, ani drugi człowiek. I to psychiczne zjawisko bywa źródłem bardzo wielu nieszczęść. Zwłaszcza między osobami najbliższymi. A szczególnie ‒ wielu nieszczęść dziecka. Jest bowiem wobec tego zjawiska z racji słabości swojej psychiki szczególnie bezbronne.

Ale jak o realności tego zjawiska przekonać? Niczego tu nie można zademonstrować, zmierzyć, zważyć; wszystko dzieje się wewnątrz nas.

Pojawia się jednak taka możliwość, gdy zwrócimy uwagę na to, że jednym ze środków wyrazu naszych myśli i uczuć, także ‒ a nawet przede wszystkim ‒ nieświadomych, jest mowa ciała.

Pokazać to może przykład zdarzenia międzyludzkiego opowiedzianego niegdyś przez znanego reżysera Roberta Wilsona:

Opowiada on [Wilson] taką historię. Kiedyś, gdy nie zajmował się jeszcze teatrem, robił we współpracy z pewnym antropologiem filmową analizę sytuacji matka–dziecko: dziecko płacze, matka bierze je na ręce. Rozbita na 300 klatek sekwencja tych działań ujawniła niespodziewanie, że w pierwszej fazie matka zwraca się ku dziecku agresywnie i że dziecko odpowiada na to zespołem ruchów i dźwięków wyrażających strach; wtedy dopiero działania matki stają się opiekuńcze. Kobieta, jak opowiada Wilson, nie chciała temu uwierzyć, nie przyjmowała do wiadomości. „Czyż ja mogłabym się rzucić na moje dziecko?”3.

Relacja między małym dzieckiem i matką przebiegała tu w pierwszej fazie, zarówno u dziecka, jak i matki, na poziomie całkowicie nieświadomym, wyrażając się w mowie ciała. Kobieta, mimo że reakcję swoją potem  w i d z i a ł a,  słusznie, by tak rzec, nie chciała przyjąć jej do wiadomości, a nawet to, że nie chciała jej przyjąć do wiadomości, potwierdza pochodzenie tej reakcji z jej sfery nieświadomej. Bo myśli i uczucia nieświadome są właśnie całkowicie obce naszej świadomości: nie poczuwamy się do nich, to znaczy nie poczuwa się do nich nasza świadomość. A mimo to oddziałują na nasze relacje z drugą istotą ludzką i to one, jeśli ich nie rozpoznajemy, mogą stać się źródłem największych międzyludzkich tragedii.

Tego rodzaju rozpoznania dokonywane we własnym życiu, choć mogą być jeszcze mgliste, przynieść może czytelnikowi także ta książka. Zostaje tu ukazane, że „baśń to elementarz, z którego dziecko uczy się czytać we własnym umyśle”. Ale nie jest to bynajmniej książka tylko o baśniach i o dzieciach. Z prowadzonych w niej rozważań może uczyć się czytać we własnym umyśle każdy człowiek. We własnym umyśle, co znaczy tutaj, zgodnie z tym, o czym cały czas mowa w książce, we własnym życiu psychicznym, które zawsze jest życiem międzyludzkim.

Jak już wspomniałam, dzięki określonym walorom pisarskim książka ta jest dostępna również dla czytelników, którzy z psychologią, a w szczególności z psychoanalizą dotychczas bliżej się nie zetknęli. Pojęcia psychoanalityczne, którymi autor się posługuje, stają się zrozumiałe w toku jego rozważań także dla takich osób. Jednak z myślą o czytelnikach z kręgów najszerszych, a przede wszystkim o zainteresowanej problemami psychologicznymi młodzieży, wprowadziłam do mojego przekładu, począwszy od drugiego wydania, pewne podawane w przypisach wyjaśnienia terminologiczne, gdy ważne pojęcie psychoanalityczne pojawia się w tekście po raz pierwszy, a najbliższy kontekst nie od razu pozwala ściśle uchwycić jego sens. W niniejszym wydaniu je uzupełniłam, gdy okazało się, że byłyby przydatne. A niektóre pojęcia, jak przede wszystkim pojęcie świadomości, przedświadomości i nieświadomości, przybliżam w tym wydaniu już w moim Wprowadzeniu.

Nadto, już w drugim wydaniu tego przekładu wprowadziłam pewne bardzo istotne zmiany terminologiczne, które obowiązana jestem w każdym kolejnym wydaniu wyjaśnić, dotyczą bowiem trzech najważniejszych ‒ po wymienionych przed chwilą ‒ pojęć Freudowskich. Choć zagadnienie jest o wiele szersze, wiąże się bowiem z problemami, jakie w ogólności stwarzać może tłumaczenie prac Freuda na języki obce. A więc z rozumieniem i przyswajaniem jego myśli.

Problemom tym ‒ na przykładzie tłumaczeń angielskich ‒ poświęcił Bettelheim osobną pracę4.

Był najbardziej kompetentną w tych kwestiach osobą, jako że język niemiecki był jego językiem ojczystym: urodził się i pierwszą część życia spędził w Wiedniu. Kiedy zaś mając trzydzieści sześć lat znalazł się w 1939 roku, jako emigrant, w Stanach Zjednoczonych, zaczął pisać, pracować i wykładać w języku angielskim, posługując się z konieczności przekładami prac Freuda na angielski. I uderzyło go, jak dalece różnią się one ‒ ich sens i duch ‒ od oryginałów. Po latach najważniejsze swoje uwagi o tych przekładach przedstawił w wymienionej tu niewielkiej książeczce. Są one pod wieloma względami równie istotne, jeśli chodzi o problemy, jakie stwarzają przekłady polskie, a zwłaszcza problem polskich odpowiedników najważniejszych pojęć Freudowskich.

Bettelheim pokazał w niej, jakim zniekształceniom uległa psychoanaliza Freuda ‒ a nawet sam wizerunek Freuda jako człowieka ‒ w tłumaczeniach jego pism na angielski. Przedstawił, jak najważniejsze pojęcia psychoanalityczne wprowadzone przez Freuda brzmią i co znaczą w oryginale niemieckim, a jak mylnie, nawet wbrew sensom i duchowi oryginału, przetłumaczono je na język angielski i wprowadzono w powszechne użycie w dziedzinie psychoanalizy na obszarze kultury anglosaskiej. Tu właśnie, jak podkreśla Bettelheim, w przekładach angielskich, nastąpiło to, co nie tylko stworzyło wprowadzający w błąd, a rozpowszechniony obraz psychoanalizy, ale nierzadko zniechęca do niej, i zupełnie słusznie, bo tłumacze angielscy zrobili z języka prac Freuda sztuczny, profesjonalny żargon, pełen wysilonych terminów, abstrakcyjnych pojęć i dogmatycznych twierdzeń. Żargon, który z tego względu nie może też budzić w nikim żadnego oddźwięku osobistego, nie mówiąc już o głębszym osobistym zaangażowaniu w psychoanalityczne samopoznanie. Żargon, dotyczący zawsze innych ludzi ‒ a nie mnie.

Tymczasem prawdziwy obraz psychoanalizy Freudowskiej i stworzone przez Freuda językowe środki wyrazu, służące ujmowaniu jego odkryć, są, jak pokazuje Bettelheim, inne.

Język ma w dziele Freuda przeogromne znaczenie; jest to najwspanialsze narzędzie jego kunsztu. Posługuje się on językiem niemieckim w sposób nie tylko mistrzowski, ale często poetycki; z reguły wyraża swoje myśli zgodnie z prawdziwą sztuką wymowy. Wiedzą to i uznają powszechnie ci, którzy poznali jego pisma w oryginale. […] Myśl Freudowska, odarta z właściwego słowa czy pozbawiona odpowiedniego ujęcia, zamienia się w grube uproszczenie, a nawet ulega całkowitemu zniekształceniu5.

Jaka zaś była podstawowa zasada językowa tworzonych przez Freuda, nowych psychoanalitycznych pojęć?

Wszędzie tam, gdzie w przekonaniu Freuda było to tylko możliwe, starał się on przekazywać swoje nowe idee za pomocą najzwyklejszych słów, z którymi czytelnik jego obeznany był od dzieciństwa; […]. Kiedy dla przekazania czegoś zwykłe, codzienne słowa okazywały się niewystarczające, z owych zwykłych słów tworzył nowe, często przez połączenie dwu takich słów, co jest nagminną praktyką w języku niemieckim. Jedynie wtedy, kiedy słowa będące w powszechnym użyciu – nawet wyposażone w nowe znaczenia albo połączone ze sobą czy uszeregowane – nie przekazywały w odpowiedni sposób tego, co chciał wyrazić, uciekał się do greki lub łaciny, jak w przypadku terminu „zespół edypalny”, który wiąże się z mitem greckim. Nawet wówczas jednak wybierał określenia, o których wiedział, że nie będą jego czytelnikowi obce i że dzięki temu czytelnik wyposaży je w te ważne składniki znaczeniowe, które w zamierzeniu Freuda służyć miały przekazywaniu zarówno jawnych sensów, jak sensów ukrytych, głębszych. Zakładał, że czytelnicy jego to osoby wykształcone, ludzie wychowani na klasykach, podobnie jak on sam. (Za czasów Freuda w Gymnasium greka i łacina były przedmiotami obowiązkowymi)6.

Tymczasem podstawową tendencją przekładów angielskich, jak pokazał Bettelheim, jest tendencja dokładnie przeciwna: zastępowanie zwykłych, codziennych słów oryginału niemieckiego sztucznymi terminami specjalistycznego języka medycznego, a przede wszystkim – równie sztucznymi zapożyczeniami z greki i łaciny. I to w czasach, gdy powszechniejsza znajomość obu tych martwych języków (i związanej z nimi starożytnej kultury europejskiej) jest praktycznie równa zeru, gdy są to więc języki martwe podwójnie. A psychoanaliza, przeciwnie, dotyczy żywego życia ludzkiego, życia naszego powszedniego.

Tendencja, o której mowa, doprowadziła do szczególnie dotkliwego zniekształcenia trzech najważniejszych pojęć Freuda, których mylne odpowiedniki, wprowadzone w tłumaczeniach angielskich, zostały stamtąd niestety przejęte w pierwszych powojennych tłumaczeniach pism Freuda na język polski w latach siedemdziesiątych, a pod ich wpływem przyjęły się w ogólności w polskich pracach psychoanalitycznych. Dlatego kwestia właściwego przekładu tych pojęć jest równie ważna, jeśli chodzi o tłumaczenia polskie: dotyczy polskiej terminologii psychoanalitycznej.

Te trzy terminy to id, ego i superego, utworzone ze słów łacińskich, które nie są bynajmniej, jak się u nas powszechnie sądzi, terminami wprowadzonymi w tym brzmieniu przez Freuda, lecz zostały wykoncypowane przez niefortunnych tłumaczy angielskich. Nie występują też w tłumaczeniach terminologii Freudowskiej na inne języki, poza angielskim – i polskim (ale w dawniejszych, przedwojennych polskich przekładach było inaczej). W języku francuskim na przykład stworzono odpowiedniki z najzwyklejszych zaimków należących do mowy codziennej: le ça, le moi, le surmoi, dokładnie na wzór Freudowskich terminów niemieckich; podobnie jest w języku włoskim i hiszpańskim.

Trzy najważniejsze pojęcia teoretyczne Freuda oddawane są w przekładach angielskich nie przez wyrażenia angielskie, ale w języku, którego w naszych czasach używa się powszechniej już tylko przy wypisywaniu recept lekarskich. Przedstawiając funkcjonowanie naszej psychiki, Freud posługuje się pojęciami tego, co świadome, przedświadome i nieświadome. Procesy psychiczne, o jakie mu chodzi, to procesy wewnętrzne i zindywidualizowane. Szukając odpowiednich nazw na ich określenie, Freud wybrał słowa, które należą do pierwszych słów, jakich uczy się każde dziecko mówiące po niemiecku. Na oznaczenie nieznanych, nieświadomych treści psychicznych wybrał zaimek osobowy es (ang. it, polskie „to, ono”), nadając mu formę rzeczownikową: das Es. Ale znaczenie tego terminu można w pełni uchwycić dopiero w zestawieniu z zaimkiem ich (ang. I, polskie „ja”), któremu Freud również nadał formę rzeczownikową: das Ich. O jakie treści chodziło mu w tych terminach, pokazuje on jasno w pracy Das Ich und das Es, w której po raz pierwszy wprowadził te przeciwstawne, a zarazem uzupełniające się pojęcia. To, że w przekładach angielskich stosuje się łacińskie odpowiedniki owych zaimków osobowych: ego i id, a nie odpowiednie wyrażenia angielskie, sprawia, iż mamy tu do czynienia z zimną terminologią techniczną, pozbawioną jakichkolwiek skojarzeń osobistych. W języku niemieckim zaimki, którymi posługuje się Freud, mają oczywiście głębokie znaczenie emocjonalne, jako że czytelnik niemiecki używa ich przez całe życie; starannie obmyślony przez Freuda wybór tych słów ułatwia mu intuicyjne zrozumienie przekazywanych sensów.

Żadne słowo nie ma tak bogatych i tak osobistych konotacji jak zaimek „ja”. Jest to jedno z najczęściej używanych słów w mowie codziennej, a co jeszcze ważniejsze, jest to słowo najbardziej indywidualizujące. Przez niewłaściwe oddanie das Ich jako ego, stworzono żargon, w którym całkowicie znika osobiste zaangażowanie, z jakim mówimy „ja” – nie wspominając już o tym, że znika nasza podświadoma pamięć głębokich przeżyć z czasów, gdy ucząc się mówić „ja”, odkryliśmy siebie samych. Nie wiem, czy Freud znał powiedzenie Ortegi y Gasseta, że tworzenie pojęć to zatracanie więzi z rzeczywistością, ale na pewno wiedział o tej prawdzie i starał się jak mógł uniknąć tego niebezpieczeństwa. Tworząc pojęcie das Ich, powiązał je z rzeczywistością – przez wybór słowa – tak ściśle, że w praktyce niemożliwością jest użyć tego terminu w sposób pozbawiający go owej więzi. Kiedy czytamy lub mówimy „ja”, zmusza nas to do introspekcyjnego spojrzenia na samych siebie. Inaczej jest natomiast w przypadku, gdy dowiadujemy się, że ego posługuje się w walce z id określonymi mechanizmami, takimi jak przemieszczenie czy projekcja – wówczas bowiem mamy do czynienia z czymś, co można badać z zewnątrz, obserwując innych. Tego rodzaju przekład – niewłaściwy i błędny, jeśli chodzi o budzony oddźwięk emocjonalny – sprawia, że psychologia o charakterze introspekcyjnym zostaje przekształcona w psychologię typu behawioralnego, w której obserwacje dokonywane są z zewnątrz. Rzecz prosta, w taki właśnie sposób większość ludzi w Ameryce pojmuje i stosuje psychoanalizę7.

Sprawa tych trzech terminów jest tak podstawowa, że z rozważań Bettelheima muszę przytoczyć przynajmniej jeszcze dwa fragmenty.

Wprowadzając terminy ego i id, stworzono sztuczny język konceptualny, a przecież psychoanaliza zmierza przede wszystkim do tego, aby pomóc nam w uporaniu się z najmniej konceptualnymi przejawami naszej psychiki – z tym wszystkim, co w nas najpierwotniejsze, najbardziej irracjonalne, a co daje się wyrazić (jeżeli jest to w ogóle możliwe) wyłącznie w języku najprostszym, najmniej wyszukanym. Rozróżnienie między ja a tym jest dla nas bezpośrednio zrozumiałe i jasne, i nie wymaga żadnych zgoła psychoanalitycznych wyjaśnień, bo znamy je z naszego sposobu mówienia o sobie. Gdy na przykład powiadamy: „ja poszedłem tam”, wiemy, co uczyniliśmy i z jakich powodów. Kiedy natomiast mówimy: „popchnęło mnie to w tym kierunku”, dajemy wyraz poczuciu, że coś w nas – nie wiemy, co – zmusiło nas do określonego działania. Jeśli osoba cierpiąca na depresję powiada: „znowu mnie to naszło”, daje jasny wyraz poczuciu, że ani jej intelekt, ani świadomość, ani wola nie mają udziału w tym, co się z nią dzieje – że jest ona w mocy sił będących poza zasięgiem jej wiedzy i kontroli8.

Bettelheim wyjaśnia także, dlaczego niewłaściwy jest wprowadzony przez tłumaczy angielskich termin superego:

W trzecim pojęciu, również wprowadzonym przez Freuda w pracy Das Ich und das Es – w pojęciu das Über-Ich, które czytelnicy przekładów angielskich znają jako superego, połączone są dwa słowa należące do potocznej niemczyzny. W złożeniu tym najważniejsza jest druga część, która uwydatnia, że pojęcie to odnosi się do czegoś, co stanowi integralną część każdej osoby – do pewnego wewnętrznego urządzenia kontrolnego (często sprawującego kontrolę nadmierną), które każda osoba sama w sobie wytwarza pod wpływem potrzeb wewnętrznych i uwewnętrznionego nacisku świata zewnętrznego. Funkcją przyimka über („ponad, nad”) jest oddzielenie sfery das Über-Ich od sfery das Ich.

Błędny odpowiednik superego wprowadzony do przekładów angielskich rychło się przyjął i obecnie częściej i powszechniej używa się tego słowa niż słów ego czy id. Ludzie, którym nigdy nie przyjdzie na myśl, aby mówić o swoim czy cudzym ego lub id, swobodnie mówią o swoim czy cudzym superego. Powodem jest tu może okoliczność, że nie było dotąd słowa, które zawierałoby nie tylko treści wyrażone w słowie „sumienie” – te treści owo stare słowo oddaje bardzo dobrze – lecz miało także szerszy sens, obejmujący zarówno świadome i w znacznej mierze uzasadnione przejawy tej kontroli wewnętrznej, jak przejawy nieświadome, nieuzasadnione, przejawy, które mają charakter przymusowy, prześladowczy i wiążą się z samoukaraniem.

W systemie pojęciowym Freuda ja, to i nad-ja są tylko różnymi czynnikami całości naszej psychiki, zawsze i nieodłącznie związanymi ze sobą; oddzielić je można wyłącznie w teorii. Każdy z nich pełni w sobie właściwy sposób doniosłą a odmienną rolę w funkcjonowaniu psychiki, acz ich działania na siebie zachodzą. W przypadku angielskiego terminu superego przeszkodą w emocjonalnym rozumieniu sensu pojęcia Freuda i roli, jaką przypisuje on temu czynnikowi, jest nie tyle cząstka „super”, co znów człon „ego”. W złożeniu das Über-Ich cząstka Ich ma przekazywać – tak bezpośrednio, jak to w ogóle w przypadku słowa jest możliwe – myśl, że dana osoba sama wytworzyła w swojej psychice takie urządzenie kontrolne, że jej nad-ja (czy ja nadrzędne) stanowi rezultat jej własnych doświadczeń, pragnień, potrzeb i lęków, rezultat tego, czym owe doświadczenia, pragnienia, potrzeby i lęki były dla niej samej, oraz że urządzenie to zyskało władzę nad nią dlatego, że sama umieściła w nim uwewnętrznione wymogi co do siebie samej, jakie sobie stawiała i stawia. Dzięki takiemu osobistemu zrozumieniu tego terminu łatwo pojmie ona, że u innych dzieje się podobnie i że nad-ja (czy ja nadrzędne) pełni tę samą rolę w psychice drugiego człowieka. Gdyby zamiast wprowadzać słowo superego, utworzono angielskie złożenie, w którego skład wchodziłoby „ja”, czytelnik łatwo i momentalnie wyczułby, że to on sam właśnie musi borykać się z tą częścią własnej psychiki. Cząstka słowna natomiast, która ma charakter dookreślający, über, przekazuje jedynie to, że pojęcie owo odnosi się do tych przejawów naszej psychiki, które roszczą sobie prawo do rządzenia nami w imię swojej nadrzędności9.

Dzięki przytoczonym wyjaśnieniom czytelnik, który chce przystąpić do lektury niniejszej książki, a z podstawowymi pojęciami, które tam napotka, nie był jeszcze obeznany, zyskał chyba najlepsze wprowadzenie do psychoanalitycznego rozumienia człowieka, które leży u podstaw rozważań autora o znaczeniach i wartościach baśni. Ale właśnie pozostaje jeszcze sprawa polskich odpowiedników podstawowych pojęć psychoanalitycznych, o których mowa.

Bettelheim, pisząc książkę o baśniach dla czytelników anglojęzycznych, posługiwał się w niej przyjętymi w psychoanalitycznej terminologii angielskiej łacińskiego pochodzenia terminami id, ego, superego. Gdy książkę tę przed laty tłumaczyłam, zachowałam owe terminy, skoro autor ich używał, co wydawało mi się tym bardziej właściwe, że, jak już wspomniałam, przyjęły się one ‒ choć istnieją już dawniejsze odpowiedniki polskie ‒ we współczesnej terminologii psychoanalitycznej u nas. Kiedy jednak poznałam rozważania Bettelheima w późniejszej jego pracy Freud i dusza ludzka, uznałam, że w przekładzie jego książki o baśniach nie mogę już tych terminów zostawić. Ale czym je zastąpić?

Ten problem terminologiczny stał się nie do uniknięcia przy tłumaczeniu właśnie pracy Bettelheima o Freudzie. Nie mogłam oczywiście posługiwać się terminami id, ego, superego, poddawanymi w niej miażdżącej krytyce. Ze względów gramatycznych nie dało się też zastosować dawniejszych odpowiedników polskich: das Es ‒ ono, das Ich ‒ jaźń, das Über-Ich ‒ nad-jaźń, które, choć bardzo bliskie intencjom znaczeniowym Freuda, mają też inne jeszcze mankamenty, nadto, kłóciłyby się z wywodami Bettelheima. Wprowadziłam więc, wyjaśniając to we wstępnej Nocie, odpowiedniki to, ja i nad-ja, wyróżniane kursywą dla odróżnienia ja w sensie węższym, Freudowskim, oznaczającym część psychiki, od „ja” w cudzysłowie, kiedy to zgodnie z powszechnym użyciem chodzi o całość czyjejś psychiki czy osobowości. Co wszakże zrobić z takim ja w języku mówionym? Gdy nie można zastosować żadnych odróżniających znaków graficznych? Już wtedy więc szukałam czegoś lepszego. I wspomniałam w owej Nocie, że sens Freudowski oddawałyby chyba najlepiej – przy wszystkich niemożliwościach gramatycznych polszczyzny – odpowiedniki to we mnie, ja we mnie i nad-ja we mnie. Proszę raz jeszcze wmyślić się w sens Freudowski, wyjaśniany tak przekonywająco przez Bettelheima – i porównać.

Wprowadzenie tak brzmiących terminów do przekładu Freuda i duszy ludzkiej byłoby zbyt nieporęczne. Mimo wszystko jednak sens (i wszystkie jego ukazane tutaj konsekwencje) jest ważniejszy od poręczności. Toteż już w drugim wydaniu tłumaczenia książki Bettelheima o baśniach dokonałam odpowiednich zmian. Nie są one radykalne, są bardzo łagodne.

Czytelnikom, którzy nawykli już do żargonu id, ego, superego, ułatwiam próbne przejście do terminologii to we mnie, ja we mnie, nad-ja we mnie (utworzonej ze zwykłych polskich słów, łatwych do intuicyjnego nawet zrozumienia i zastosowania bezpośrednio do siebie), podając ją w nawiasach, w formie dostosowanej do kontekstu, po danym terminie żargonowym. Natomiast czytelnikom, którzy przeciwnie, dotychczas nie zetknęli się z żargonem id, ego, superego, ułatwiam z kolei w ten sam sposób zrozumienie – i co równie ważne, odczucie – o co chodzi, gdy napotkają ten żargon w innych polskich tekstach psychoanalitycznych. I nie tylko psychoanalitycznych, bo rozpowszechnił się on u nas także poza samą psychoanalizą.

W każdym z kolejnych wydań tego przekładu dokonywałam pewnych zmian, które w moim przekonaniu jaśniej oddawały sens wywodów autora (prostowałam też drobne omyłki); tak jest także w niniejszym, czwartym wydaniu. Najważniejszą zmianą jest teraz oddawanie angielskiego repression w tekście Bettelheima przez wyparcie, a nie przez stłumienie, co objaśniam w odpowiednim miejscu tłumaczonych rozważań.

Już w drugim wydaniu wprowadziłam inną ważną zmianę pod wpływem tego, o czym pisze Bettelheim w pracy Freud i dusza ludzka. Wmyśliwszy się jeszcze raz uważnie w to, o czym mowa w tych fragmentach tekstu książki Cudowne i pożyteczne, w których Bettelheim posługuje się jeszcze sam ‒ zgodnie z krytykowanym później w książce o Freudzie zwyczajem psychoanalitycznym angielskim ‒ słowem mind, uznałam, że w niektórych przypadkach właściwsza jest psychika, a nie umysł, jak dawałam poprzednio. Jednak i wtedy, jak sądzę, nie popełniałam błędu.

Bo w tradycji europejskiej to, co rozumie się przez „umysł”, ma właśnie ten szeroki charakter, o który współcześnie chodzi w pojęciu „psychiki”: „umysł” to bynajmniej nie jest w tej tradycji tylko „intelekt”, czubek głowy człowieka, tak jak „myślenie” to nie jest tu tylko logiczno-pojęciowe rozumowanie czy tylko to, co w człowieku racjonalne. Wbrew rozpowszechnionym obecnie, a całkowicie mylnym wyobrażeniom, nie taki wąski, intelektualistyczny i racjonalistyczny sens miało dla Kartezjusza jego słynne „myślę, więc jestem”. Jak nie miało go w filozofii europejskiej jeszcze przez całe następne stulecie. W równie słynnej, osiemnastowiecznej Logice Condillaca czytamy według starego polskiego przekładu:

Myśleć jest to czuć, uważać, czyli dawać baczność, porównywać, sądzić, rozważać, imaginować, żądać, mieć namiętności, spodziewać się, obawiać się itd.

Toteż wszystko, o czym w tej książce mowa, tworzy szczególnego rodzaju elementarz człowieczy. Gdy się w jej lekturę nieśpiesznie zagłębiać, może stawać się, mówiąc szekspirowskimi słowami, „małą akademią sztuki istnienia, cichą i skupioną”. Pomagając nam w budowaniu i zachowywaniu własnego, dojrzałego, niezależnego „ja”, a przez to w obronie podstawowych ludzkich wartości.

Danuta Danek
2023

 
Wesprzyj nas