Przygotuj się na ekscytującą podróż do krainy smoków! W „Radzie Smoków” Barbara Sadurska zaprasza Cię w niezwykłą opowieść o przyjaźni, magii i odwadze. Czy Matylda i Sasza ocalą świat przed zagrożeniem?


Pamiętacie? W ostatnie wakacje Matylda trafiła na przedziwną i fascynującą wyspę.

Poznała tam swojego tajemniczego dziadka, znalazła przyjaciółkę Saszę, a przede wszystkim miała okazję spotkać prawdziwego srebrnego smoka, który zabrał ją do wspaniałej krainy mitów i opowieści.

Lato dobiega końca, a tymczasem zaczynają się tam dziać dziwne rzeczy…

Czyżby rozejm, jaki dawno temu zawarły smoki, przestawał obowiązywać? Pora zwołać radę smoków, a pomóc w tym mogą tylko Matylda i Sasza. O ile przetrwają niezwykły i pełen niebezpieczeństw rejs.

Barbara Sadurska wraca z drugą częścią swojej niezwykłej baśniowej opowieści, w której są i magiczne stworzenia, i wielka podróż, i odważne decyzje, i wielka siła przyjaźni!

Barbara Sadurska
Rada smoków
Ilustracje: Marcin Minor
Seria „Srebrny Smok”, tom 2
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 15 maja 2024
 
 


Rozdział 1. WIELKI OGIEŃ


 
W powietrzu czuło się już nadchodzącą jesień. Poranki wstawały zamglone, wieczory były coraz chłodniejsze, w sadzie dojrzały gruszki i śliwki. Dziadek z ogrodu przynosił dynie i robił z nich zupy z grzankami lub prażonymi nasionami słonecznika. Zniknął przydomowy rozgardiasz charakterystyczny dla długich letnich dni. Helena, mama Matyldy, nie zostawiała już niczego na trawie, bo wieczorna wilgoć wnikała w koce i leżaki, dziadek coraz rzadziej podawał deser na zewnątrz. Wieczorami rozpalali ogniska, na które zapraszali Saszę z mamą. Mamy dziewczynek przyjaźniły się od dziecka i podczas tych spotkań nie mogły się nagadać. Używały przy tym magicznego języka wyspy, który był zrozumiały dla wszystkich, jeśli tylko rozmówca tego chciał. Ale można go było także używać w taki sposób, że nikt go nie rozumiał. Helena i Sandra tak właśnie ze sobą rozmawiały, co chwilę wybuchając śmiechem. W tym czasie Sasza piekła ziemniaki i jabłka, a dziadek Matyldy bakłażany i paprykę. Matylda i Sasza na zmianę dokładały drew do ogniska.
– Ogień nie może być za duży – zauważyła Matylda, gdy Sasza chciała dorzucić grubą kłodę.
– Masz rację, moja ty strażniczko ognia – zażartował dziadek. – Siła ognia nie leży w jego wielkości – stwierdził. – Pamiętam, że smok ognia był najmniejszym i najwątlejszym smokiem, ot, takie chucherko. Miał cieniutkie ciałko, a z nosa czasem wydobywał mu się niewielki obłoczek dymu. Im dłużej jednak był taki niepozorny, tym bardziej marzył o tym, aby być smokiem potężnym. Jego mama śmiała się z niego i czochrała go po czerwonych włosach, a jej śmiech iskrzył się i błyszczał. „Ignisku, mój ty ognisty smoku, największą twoją potęgą jest to, że pomożesz mi dzisiaj ugotować obiad” – mówiła.
Smok gotował więc wodę, obierał warzywa i wrzucał na wrzątek. Rozgrzewał patelnię, by podprażyć na niej przyprawy. Potem parzył herbatę.
Pewnego razu niechcący strącił ulubiony czarny kubek swojej mamy.
„Był wypalany w temperaturze wulkanu, nie ma drugiego takiego” – westchnęła kobieta, zbierając porcelanowe resztki.
„Zrobię dla ciebie lepszy, chcesz?” – zaproponował Ignisek. I rzeczywiście, zbudował piec, który rozgrzał do temperatury bliskiej wnętrza ziemi. Z czarnej glinki ulepił kubek, ozdobił go motywem czerwonych płomieni i podarował go swojej matce na urodziny. Potem zrobił jeszcze taki sam talerz i miskę na ryż.
„Uważaj, mamo, nie oparz się” – mówił, gdy podchodziła za blisko pieca, a ona uśmiechała się i pozwalała mu wszystko robić samodzielnie. Choć był tylko małym i wątłym smokiem.
Z czasem smok ognia zasłynął w okolicy z wyrobu najpiękniejszej wulkanicznej ceramiki, na której serwował wyśmienite gorące potrawy. Wszyscy uwielbiali jego ryż na ostro i tłumnie odwiedzali dom na uboczu, w którym zawsze było przytulnie i ciepło, a z kuchni dochodził aromat pieczonych warzyw i ziół. Przyjaciele mówili, że Ignis osiągnął wyżyny sztuki kulinarnej, obcy podkreślali, że rozświetlał największą ciemność. Smok kiwał głową z zadowoleniem, ale w głębi serca marzył, by być smokiem ogromnym i potężnym, żeby wszyscy się z nim liczyli, a może nawet się go bali.
Pewnego razu, gdy stał na samotnej skale i patrzył tęsknie na chmury pędzone wiatrem, zawirował wokół niego Bora, smok powietrza.
„Na co patrzysz, Ignis?” – zagaił.
„Zazdroszczę chmurom, są wielkie i potężne i suną po niebie, jakby przestworza należały do nich. Ja też chciałbym być wielki i podróżować po świecie”.
„Pomogę ci, jeśli chcesz” – zaproponował smok powietrza, nachylił się do ucha ognistego i długo do niego szeptał.
Następnego dnia Ignis w tajemnicy przed matką poszedł do lasu, by tam ćwiczyć swoje wątłe ciało, żeby stało się choć odrobinę mocniejsze. Hartował się w ten sposób, że wystawiał rano swe długie nogi na chłód i wiatr, nacierał się żywicą, a potem karmił się chrustem i suchymi liśćmi. Wkrótce zauważył pierwsze efekty. Jego ciało zaczęło się zmieniać. Ćwiczył więc jeszcze intensywniej, jadł suche gałęzie i wciąż miał ochotę na więcej.
„Potężny jest ten, kto potrafi dla wszystkich ugotować jedzenie lub oświetlić drogę” – mówiła jego matka, ale on jej nie słuchał. Chodził codziennie do lasu, hartował się i pożerał wszystko, co napotkał na swojej drodze. Chciał być potężny i wszystko inne przestało się dla niego liczyć. Już nie wystarczały mu suche gałązki i zeszłoroczne liście. Pochłaniał całe drzewa i ciągle chciał więcej i więcej.
Pewnego dnia obudził się tak głodny, że za jednym zamachem połknął połowę lasu.
Wówczas ludzie przybiegli do jego matki.
„Co mamy robić? Jak tak dalej pójdzie, smok ognia spali wioskę. Stał się zbyt potężny!”
Smocza matka udała się więc po pomoc do matki smoka mórz i oceanów, który jako jedyny mógł ugasić wielkie pragnienie jej syna.
Matka wodnego smoka bardzo się zasmuciła.
„Kiedy dochodzi do starcia wielkich smoków, umiera jakaś część świata, cierpi wszystko, co żyje. Wojna zawsze jest porażką” – rzekła poważnie.
Nie było jednak innego wyjścia, gdyż ogień strawił potężny kawał lasu i zbliżał się do murów miast. Smok ognia szedł przed siebie i palił wszystko, co napotkał na swojej drodze. Z każdym dniem stawał się potężniejszy. Pomagał mu Bora. Wydawało się wręcz, że obaj są nie do zatrzymania.
Miałaś rację, Matyldo, mówiąc, że niedobrze, gdy ogień jest zbyt wielki…
Dziadek przerwał, by sięgnąć po cebulę, bakłażany i papryki, które opiekał w ognisku. Na niektórych skórka zbrązowiała i zaczęły smakowicie pachnieć.
– Ziemniaki też już prawie gotowe – mruknął.
– I co było dalej z tym smokiem? – dopytywała Matylda. Dziadek akurat się oparzył i dmuchał na palec.
– Jak to co? – Sasza wzruszyła ramionami. – Powódź. Wielki potop. Watatsumi zatopił trzy czwarte świata, by ocalić ziemię przed spaleniem, a przy okazji stracił oko, gdy Ignis w ostatnim akcie rozpaczy strzelił w jego stronę żarem. Potem obaj zniknęli na wiele lat. Ludzie mówią, że morza i oceany są słone od łez wypływających z wypalonego oka Watatsumi.
– Watatsumi? – Matylda podniosła głowę. – Uwielbiam go.
– Ja też! – stwierdziła Sasza.
– A ja Ignisa – wtrąciła Helena. – Prawie zginął w tej walce, ale uratował go smok powietrza. Bora przeniósł go, niemal umierającego, w głąb lądu. Dmuchał i chuchał na niego, aby podtrzymać w nim iskrę życia. Potem oddał go matce. I znów smok ognia był mały i chudy, a na świecie było zimno. Więc może jednak dołóż troszkę do ogniska. – Mama Matyldy puściła do niej oko.
Matylda się roześmiała.
– Z czego się śmiejecie? – zapytał dziadek, ale zajęte dziewczyny nie odpowiedziały.
Po chwili dziadek podał im parujące ziemniaki prosto z ogniska. Mama Saszy przyniosła masło i sól. I wtedy Sasza wpadła na pomysł, żeby Matylda została na wyspie na cały rok.

 
Mama Matyldy przyjechała do dziadka wcześniej, by zabrać córkę na ląd, ale dziewczyny nie mogły się rozstać. Ich łódź dumnie kołysała się przy pomoście, gotowa do wypłynięcia. Całe dnie spędzały, żeglując wokół wyspy. Na początku towarzyszył im dziadek, który okazał się nadzwyczajnym żeglarzem i instruktorem. Później, gdy on był zajęty, dziewczyny pływały pod opieką mam, które przecież wychowały się na wyspie, były przyjaciółkami i świetnie żeglowały. Podobno jako nastolatki brały udział w regatach. Raz wygrywała Helena, mama Matyldy, raz Sandra, mama Saszy.
Wakacje szybko dobiegały końca i Matylda ze smutkiem myślała o opuszczeniu przyjaciółki, dziadka, jachtu i wyspy.
Pewnego wieczoru, kiedy wszyscy jak zwykle siedzieli przy ognisku, Helena i Sandra wspominały swoje ostatnie regaty. Dopadła je flauta, a bez wiatru nawet najszybszy jacht nie popłynie.
– Przygotowywałem was wówczas w dłuższy rejs, a wyście stanęły zaraz po wyjściu z portu – mruknął dziadek.
– Zdawało nam się wtedy, że natknęłyśmy się na szklaną taflę, której nie mogłyśmy sforsować – powiedziała mama Saszy. Dziadek spoważniał.
– Nie mówiłaś mi tego, Kasandro – zwrócił się do niej pełnym imieniem.
– To było dziwne uczucie, jakby niewidzialna ręka nie chciała nas wypuścić. Prawda, Heleno?
– Zwłaszcza że tylko nasze łódki utknęły. Inni popłynęli, a myśmy kołysały się w miejscu – przypomniała sobie mama Matyldy.
– Na wszystko przychodzi właściwy czas – stwierdził dziadek.
Ognisko strzeliło tysiącem iskier w górę, zasyczała żywica w jednym z polan.
– I kto wygrał? – chciała wiedzieć Matylda.
– Od tamtej pory nie uczestniczymy w regatach – wyjaśniła jej mama. – Postanowiłyśmy, że nigdy nie staniemy naprzeciwko siebie, nawet w przyjacielskiej rywalizacji.
– Czyli morze okazało się lepszym nauczycielem niż ja – powiedział dziadek.
– Co ty opowiadasz, Argentusie! – roześmiała się głośno Sandra. – Nie ma lepszego nauczyciela niż ty! Pamiętasz, jak razem planowaliśmy wspaniały rejs dookoła świata i rysowaliśmy trasy? Masz jeszcze te mapy?
Dziadek wyraźnie ożywił się na te słowa.
– Mam. I nawet pokazywałem je Matyldzie i Saszy.
– A ja je bardzo dokładnie przerysowałam – wtrąciła Matylda.
– Gdybym mógł okrążyć świat, skorzystałbym z nich na pewno – westchnął dziadek.
– Ale, tato, gdybyś opuścił wyspę… – zaczęła Helena.
– Argentusie, przecież nie możesz nas zostawić – dodała Kasandra.
– Dlaczego? – zapytała Matylda.
– Oczywiście, że tego nie zrobię – odpowiedział dziadek. I dodał: – Pamiętasz, Matyldo, opowieść o srebrnym smoku? Garbaty smok długo tułał się po świecie, dźwigając na plecach dar od mistrza. Uniknął śmierci z rąk Don Kichota z La Manchy, co więcej, zmienił go w swego przyjaciela. Dzięki temu, że umiał udzielić pierwszej pomocy, uratował wielu rannych w bitwach. A ponieważ umiał opowiadać, przekonywał innych, by do bitew po prostu nie dochodziło. Nie zawsze mu się to udawało. Aż wreszcie śmiertelnie zmęczony długą tułaczką powrócił do swego mistrza i rzekł:
„Mistrzu, obdarzyłeś mnie mądrością, potrafię pomagać ludziom i słowami zmieniam świat. Zrozpaczonym daję nadzieję, z wrogów czynię przyjaciół, wojnom kładę kres. Ale dostrzegam także całe cierpienie i zło tego świata, wszystkie nieszczęścia i zagrożenia dźwigam na sobie jak garb. Zdejmij ten ciężar z mych ramion”.
„Ten garb to twój skarb” – powiedział mistrz, piórkiem maczanym w atramencie rysując maleńki archipelag wysp wyłaniających się z niezmiernego oblicza wód. „Ale jesteś smokiem i sam możesz go zrzucić. Gdziekolwiek jednak złożysz to srebro, które zrosło się z twym ciałem, zwiążesz z tym miejscem swój los i nie opuścisz tego miejsca, chyba że na moje wezwanie. Na zawsze staniesz się jego strażnikiem i opiekunem. Strażnikiem i opiekunem szlachetnego kruszcu, z którego wykuta jest twoja mądrość”. – Mistrz przerwał na chwilę, by dorysować jeszcze jedną wyspę ze skałą wychodzącą na pełne morze. „Mądrości wymaga podejmowanie decyzji, odwagi wymaga przyjęcie ich konsekwencji”. – Skończył swój rysunek i odłożył piórko, lecz gwałtowny podmuch wiatru przewrócił kałamarz i atrament zalał wyspy, pozostawiając na papierze tylko tę jedną, najdalszą.
Dziadek umilkł. Ogień nieco przygasł. Matylda poczuła zimny oddech wiatru na plecach. Obejrzała się, lecz to tylko w oddali szumiało morze. Wieczór był naprawdę chłodny, choć przy ognisku i w towarzystwie przyjaciół było ciepło i bezpiecznie.
– Przysiągłem, że tu zostanę, i słowa dotrzymam. Bądź spokojna, Heleno – dokończył dziadek.
Matylda z żalem pomyślała, że za kilka dni będzie musiała opuścić wyspę.
– Szkoda, że muszę wyjechać – powiedziała. – Wolałabym zostać z tobą, dziadku. Tak pięknie opowiadasz!
– To zostań z nami na ten rok! – Sasza aż klasnęła w dłonie z radości. – Uczyłybyśmy się razem i w ogóle – zawołała.
– Byłoby wspaniale – wykrzyknęła Matylda. – Mamo, mogę zostać?
– No nie wiem, córeczko. – Mama Matyldy miała zatroskany głos. – Obawiam się, że to będzie trudne, tutaj edukacja wygląda zupełnie inaczej, choć z drugiej strony… – słychać było, że Helena się zastanawia i waha.
Mama Saszy podchwyciła tę myśl.
– …choć z drugiej strony pomyśl, jakie by to było wspaniałe, gdyby Matylda została – rzekła ostrożnie, spoglądając badawczo na przyjaciółkę. – Dziewczyny mają talent do żeglowania… Kto wie, jak im się to może przydać w życiu…
Zapadła pełna napięcia cisza.
– Wiesz, Kasandro, że to dobry pomysł? – odezwał się w końcu dziadek i wtedy dziewczynki już wiedziały, że na pewno się uda.

 

 
Wesprzyj nas