Powrót do świata bestsellerowych „Kronik królobójcy”. Oto wspaniale ilustrowana historia Basta, najbardziej czarującej postaci tego cyklu. Ta opowieść zachwyci zarówno nowych czytelników, jak i zagorzałych fanów twórczości Patricka Rothfussa.
Bast umie się targować. Wymiana przysług jest dla niego równie naturalna jak oddychanie. Obserwo-wanie go podczas negocjacji przypomina oglądanie artysty przy pracy. Ale nawet mistrzowi przytra-fiają się wpadki.
Towarzyszymy Bastowi przez jeden dzień, od świtu do północy, przyglądając się jego sprawdzonym sposobom działania. Przemyślne plany i ukradkowe podchody zawsze są wirtuozerskim balansowa-niem na granicy kłopotów, z których jednak zwykle udaje mu się wyślizgnąć z niespotykaną gracją.
W końcu jaki pożytek z ostrożności, jeśli trzyma z dala od niebezpieczeństw i… spełniania pragnień?
Patrick Rothfuss studiował m.in. chemię, psychologię i literaturę angielską. Jest wykładowcą akademickim w Wisconsin. Gdy nie czyta (nałogowo) i nie pisze, marnuje czas na gry komputerowe i eksperymenty z formułami alchemicznymi.
Wąska droga między pragnieniami
Przekład: Mirosław P. Jabłoński
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 27 lutego 2024
Wstęp autora
Możecie nie chcieć kupić tej książki.
Wiem, że nie to powinien mówić autor. Ale od samego początku wolę być z wami szczery.
Po pierwsze, jeśli nie czytaliście innych moich powieści, prawdopodobnie nie zechcecie zacząć od tej.
Moje pierwsze dwie książki to Imię wiatru i Strach mędrca.
Jeśli interesuje was moje pisarstwo, zacznijcie od nich. To najlepsze wprowadzenie do moich słów i do mojego świata. Ta książka mówi o Baście, postaci z tamtej serii. I chociaż dołożyłem wszelkich starań, aby ta historia była odrębną całością, to jeśli zaczniecie od niej, umknie wam sporo kontekstu.
Po drugie, jeśli czytaliście inne moje powieści, powinniście wiedzieć, że wersja tej historii została opublikowana w zamierzchłych czasach. Dawno, dawno temu. Przed pandemią koronawirusa. Kiedy Twitter był zabawny, a świat zielony i nowy.
Czyli trochę mniej niż dziesięć lat temu. Opublikowałem wersję tego opowiadania pod tytułem The Lightning Tree w antologii zatytułowanej Rogues. Mówię o tym trochę w posłowiu.
Dość powiedzieć, że historia, którą trzymacie w ręku, jest zupełnie inna: obsesyjnie ją przerabiałem, dopisałem ponad 15 tysięcy słów i współpracowałem ze wspaniałym Nate’em Taylorem, aby zamieścić ponad 40 ilustracji.
W związku z tym, jeśli w tamtych czasach czytaliście The Lightning Tree, to znacie kształt tej opowieści. Mnóstwo rzeczy jest w niej innych, wiele zmieniono, dużo dodano, ale szkielet pozostał taki sam. Jeśli więc szukacie czegoś zupełnie nowego, tutaj tego nie znajdziecie.
Z drugiej strony, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o Baście, to ta opowieść ma wiele do zaoferowania. Jeżeli jesteście ciekawi baśniowych transakcji i sekretnych pragnień skrywanych w sercach. Jeśli jesteście ciekawi magii, jedynie przelotnie obecnej w innych moich książkach. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tym, co Bast robi w wolnym czasie w miasteczku Newarre…
Cóż, wtedy ta książka może być dla was.
Świt: Kunszt
Bast prawie wyszedł tylnymi drzwiami gospody Waystone.
Praktycznie był na zewnątrz. Obie jego stopy znajdowały się za progiem, a drzwi od zamknięcia dzieliła tylko szczelina.
Wtedy usłyszał głos swojego mistrza i zamarł. Wiedział, że się nie zdradził. Znał dokładnie każdy subtelny dźwięk, jaki mogła wydać karczma. Znał nie tylko proste sztuczki, które dziecko mogłoby uznać za sprytne, jak niesienie butów w ręku, wcześniejsze otwarcie skrzypiących drzwi, tłumienie kroków na dywanie…
Nie. Bast był lepszy. Potrafił się przemieszczać, ledwie poruszając powietrze. Wiedział, które schody stękają, gdy poprzedniej nocy padał deszcz, które okna łatwo się otwierają, a którymi okiennicami szarpie wiatr. Potrafił stwierdzić, kiedy okrężna droga przez szczyt dachu wywoła mniej hałasu niż zwykłe przejście górnym korytarzem.
Niektórym by to wystarczyło. Ale podczas rzadkich okazji, kiedy naprawdę mu na tym zależało, Bast uznawał sukces za równie nieciekawy jak woda w rowie. Niech inni zadowolą się zwykłą doskonałością. On był artystą.
Z tego powodu wiedział, że prawdziwa cisza jest nienaturalna. Dla uważnego ucha brzmi jak nóż w ciemności.
Kiedy więc sunął przez pustą karczmę, grał na deskach podłogi jak na instrumencie. Westchnienie, pauza, kliknięcie, skrzypnięcie. Dźwięki, które gościa mogłyby wybić ze snu. Ale dla kogoś, kto tam mieszkał… to nie było nic nadzwyczajnego. Mniej niż nic. To był przyjemny odgłos ciężkich belek osiadających powoli w ziemi, łatwy do zignorowania, jak poufała kochanka obracająca się obok ciebie w łóżku.
Wiedząc to wszystko, Bast spojrzał na drzwi. Pilnował, żeby mosiężne zawiasy były zawsze naoliwione, ale i tak przesunął swój chwyt i uniósł drzwi, by ich ciężar nie opierał się na zawiasach. Dopiero wtedy powoli zamknął je za sobą. Ćma narobiłaby więcej hałasu.
Wyprostował się i uśmiechnął, wyraz twarzy miał miły, przebiegły i dziki. W tym momencie wyglądał mniej jak dziarski młodzieniec, a bardziej jak niegrzeczne dziecko, które ukradło księżyc i zamierzało go zjeść jak cienkie blade srebrne ciastko. Jego uśmiech przypominał znikający sierp księżyca – ostry, biały i niebezpieczny.
– Bast! – Z karczmy ponownie dobiegło wołanie, tym razem głośniejsze.
Nic tak prostackiego jak krzyk. Jego mistrz nie wrzeszczał niczym rolnik nawołujący krowy, ale głos niósł się jak dźwięk myśliwskiego rogu. Bast poczuł, że ciągnie go na podobieństwo dłoni zaciśniętej wokół serca.
Westchnął, po czym otworzył drzwi i żwawo wszedł z powrotem do środka. Jego chód przypominał taniec. Był ciemnowłosy, wysoki i piękny. Kiedy się krzywił, twarz nadal miał milszą niż ci, którzy się uśmiechali.
– Tak, Reshi? – zawołał promiennie.
Po chwili karczmarz wszedł do kuchni.
Miał rude włosy, a na sobie czysty biały fartuch. Okazywał beznamiętny spokój, jak wszyscy znudzeni oberżyści świata. Mimo wczesnej pory wyglądał na zmęczonego.
Wręczył Bastowi oprawioną w skórę książkę.
– Prawie o niej zapomniałeś – powiedział bez cienia sarkazmu.
Bast udał zaskoczenie.
– Och! Dziękuję, Reshi!
– Nie ma sprawy, Bast. – Usta karczmarza ułożyły się w uśmiech. – Skoro wychodzisz, nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby przynieść kilka jajek?
Wsuwając książkę pod pachę, Bast skinął głową.
– Coś jeszcze? – zapytał.
– Może trochę marchewek? Myślę, że dziś wieczorem zrobimy gulasz. Jest Felling, więc musimy być przygotowani na tłum.
Uniósł lekko kącik ust.
– Jajka i marchewka – powtórzył Bast.
Karczmarz zaczął się odwracać, po czym się zatrzymał.
– Och, wczoraj szukał cię tutaj chłopak Tilmanów.
Bast z wyrazem zdziwienia na twarzy przechylił głowę.
– To chyba syn Jessoma? – poddał oberżysta, trzymając rękę mniej więcej na wysokości klatki piersiowej. – Ciemne włosy. Nazywa się… – Urwał i zmrużył oczy, próbując sobie przypomnieć.
– Rike. – Bast podrzucił imię jak bryłkę rozżarzonego żelaza, po czym szybko mówił dalej, mając nadzieję, że jego mistrz niczego nie zauważy: – Tilmanowie to drwale na południe od miasta. Nie mają żon ani dzieci. Czy to był Rike Williams? Ciemne oczy. Niechlujny. – Bast namyślał się chwilę, zastanawiając się, jak inaczej mógłby opisać chłopca. – Prawdopodobnie zachowywał się nerwowo. Jakby starał się niczego nie ukraść.
Ostatnie słowa sprawiły, że na twarzy karczmarza pojawił się błysk rozpoznania, skinął głową.
– Szukał cię, ale nie zostawił żadnej wiadomości… – Uniósł brew, patrząc na Basta. Jego spojrzenie mówiło więcej niż słowa.
– Nie mam zielonego pojęcia, czego chce – rzekł Bast, co zabrzmiało szczerze. I był szczery. Jednak wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, ile to jest warte. Nie wszystko złoto, co się świeci, a czasem warto się trochę postarać, żeby wydać się tym, kim się jest naprawdę.
Kiwnąwszy głową, karczmarz wydał nieartykułowany dźwięk i ruszył z powrotem do ogólnej izby. Jeżeli powiedział coś więcej, Bast już tego nie usłyszał, gdyż biegł lekko po zroszonej trawie w zaskakująco niebieskoszarym świetle świtu.