Pełna humoru satyra jednego z największych amerykańskich pisarzy XX wieku. Wydane po raz pierwszy w 1926 roku Wiosenne wody to przezabawna parodia i przejmująca opowieść o niespełnieniu.


Ernest Hemingway, jakiego nie znacie! Wyczekiwana powieść jednego z największych amerykańskich pisarzy XX wieku, której od lat nie było na polskim rynku.

Północne Michigan. Dwóch pracowników fabryki pomp – weteran pierwszej wojny światowej Yogi Johnson i pisarz Scripps O’Neill – szuka idealnej kobiety, choć każdy na swój sposób.

O’Neill wyrusza z rodzinnego miasta i trafia do Petoskey. W tamtejszej jadłodajni zaprzyjaźnia się z kelnerką Dianą i natychmiast prosi ją o rękę. Diana próbuje zaimponować ukochanemu, czytając książki z list „New York Timesa” i modne czasopisma, ale uczucia O’Neilla są płoche i daje się on oczarować innej kelnerce, Mandy, która jak z rękawa sypie literackimi (prawdopodobnie zmyślonymi) anegdotami.

Z kolei Yogi Johnson cierpi, ponieważ po powrocie z frontu w ogóle nie pożąda kobiety. Czy w końcu spotka taką, która wyleczy go z impotencji?

Wydane po raz pierwszy w 1926 roku Wiosenne wody to przezabawna parodia i przejmująca opowieść o niespełnieniu.

 
Ernest Hemingway
Wiosenne wody
Romantyczna powieść na cześć przemijania wielkiej rasy
Przekład: Adam Pluszka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 22 lutego 2023
 
 


Może dla­tego au­to­rowi utwo­rów ko­micz­nych nie wolno pod żad­nym po­zo­rem od­chy­lać się od na­tury. Au­tor utwo­rów po­waż­nych byłby mniej od­po­wie­dzialny za ta­kie od­chy­le­nie, gdyż nie­czę­sto spo­tyka się z tym, co wiel­kie i godne po­dziwu. Ży­cie po­wsze­dnie zaś na każ­dym kroku do­star­cza by­stremu ob­ser­wa­to­rowi oka­zji do śmie­chu.[1]
Henry Fiel­ding

I
Czer­wony i czarny śmiech


 
Mnie się wy­daje, że je­dy­nym źró­dłem praw­dzi­wej śmiesz­no­ści jest uda­wa­nie.
Henry Fiel­ding

1

Yogi John­son stał i wy­glą­dał przez okno du­żej fa­bryki pomp w Mi­chi­gan. Wkrótce bę­dzie wio­sna. Czy moż­liwe, za­sta­na­wiał się Yogi John­son, żeby to, co po­wie­dział ten gry­zi­pió­rek Hut­chin­son[3] – „su­rowa Zima, lecz czy jej śla­dem nie mknie Wio­sna nowa?” – także w tym roku oka­zało się prawdą? Nie­da­leko Yogiego, nie przy tym obok, tylko przy na­stęp­nym oknie, stał Scripps O’Neil, wy­soki, szczu­pły męż­czy­zna o po­cią­głej, szczu­płej twa­rzy. Obaj pa­trzyli na pu­sty plac fa­bryki pomp. Śnieg po­kry­wał skrzy­nie z pom­pami, które wkrótce miały zo­stać stąd za­brane. Gdy przyj­dzie wio­sna i za­czną się roz­topy, ro­bot­nicy z fa­bryki wy­rwą usta­wione w stosy i skle­jone śnie­giem pompy i prze­trans­por­tują je na sta­cję GR&I, tam tra­fią one na plat­formy ko­le­jowe i od­jadą. Yogi John­son wy­glą­dał przez okno na za­śnie­żone pompy, a jego od­dech ma­lo­wał baj­kowe wzorki na zim­nej szy­bie. Yogi John­son po­my­ślał o Pa­ryżu. Być może to wła­śnie baj­kowe wzorki przy­po­mi­nały mu o ra­do­snym mie­ście, w któ­rym spę­dził kie­dyś dwa ty­go­dnie. Naj­szczę­śliw­sze dwa ty­go­dnie w ży­ciu. To było już za nim. To i wszystko inne.

 
Scripps O’Neil miał dwie żony. Kiedy pa­trzył przez okno, taki wy­soki, szczu­pły i wy­trzy­mały tą swoją wąt­pliwą krzep­ko­ścią, my­ślał o nich obu. Jedna miesz­kała w Man­ce­lo­nie, druga w Pe­to­skey. Żony, która miesz­kała w Man­ce­lo­nie, nie wi­dział od ze­szłej wio­sny. Spoj­rzał na po­kryty śnie­giem plac z pom­pami i po­my­ślał, co ozna­cza wio­sna. Z żoną z Man­ce­lony Scripps czę­sto się upi­jał. Kiedy był pi­jany, oboje czuli się szczę­śliwi. Cho­dzili ra­zem na sta­cję ko­le­jową i szli wzdłuż to­rów, a po­tem sia­dali ra­zem, pili i pa­trzyli na prze­jeż­dża­jące po­ciągi. Sia­dali pod so­sną na nie­wiel­kim wzgó­rzu, z któ­rego roz­cią­gał się wi­dok na li­nię ko­le­jową, i pili. Cza­sami pili całą noc. Cza­sami pili przez ca­lutki ty­dzień. Do­brze im to ro­biło. Dzięki temu Scripps był silny.
Scripps miał córkę, na którą w żar­tach mó­wił Lipa O’Neil. Na­prawdę na­zy­wała się Lucy O’Neil. Pew­nej nocy Scripps stra­cił żonę po tym, jak pił z nią na to­rach przez trzy albo cztery dni. Nie wie­dział, gdzie się po­działa. Kiedy do­szedł do sie­bie, wszystko spo­wi­jała ciem­ność. Szedł wzdłuż to­rów w kie­runku mia­sta. Pod­kłady pod jego sto­pami były sztywne i twarde. Pró­bo­wał iść po szy­nach. Nie po­tra­fił. Od razu się zo­rien­to­wał. Wró­cił do mar­szu po pod­kła­dach. Do mia­sta było da­leko. W końcu do­tarł w miej­sce, z któ­rego mógł zo­ba­czyć świa­tła sta­cji roz­rzą­do­wej. Zszedł z to­rów i mi­nął li­ceum w Man­ce­lo­nie. Był to bu­dy­nek z żół­tej ce­gły. Nie miał w so­bie nic z ro­koko, jak te bu­dynki, które wi­dział w Pa­ryżu. Nie, ni­gdy nie był w Pa­ryżu. To nie on. To jego przy­ja­ciel Yogi John­son.
Yogi John­son wy­glą­dał przez okno. Wkrótce na­dej­dzie czas, żeby po­za­my­kać fa­brykę pomp na noc. Ostroż­nie otwo­rzył okno, tylko odro­binę. Tylko odro­binę, ale to wy­star­czyło. Śnieg na placu za­czął top­nieć. Wiała cie­pła bryza. Wiatr chi­nook, jak na­zy­wali go pom­pia­rze. Cie­pły chi­nook wtar­gnął przez okno do fa­bryki. Wszy­scy ro­bot­nicy zło­żyli na­rzę­dzia. Wielu z nich to In­dia­nie.
Bry­ga­dzi­sta był ni­skim męż­czy­zną o że­la­znej szczęce. Kie­dyś wy­brał się aż do Du­luth. Du­luth znaj­do­wało się da­leko za błę­kit­nymi wo­dami je­ziora, na wzgó­rzach Min­ne­soty. Przy­da­rzyła mu się tam cu­downa rzecz.

 
Bry­ga­dzi­sta wło­żył pa­lec do ust, żeby go zwil­żyć, i uniósł. Po­czuł na nim cie­płą bryzę. Po­trzą­snął głową ze smut­kiem i uśmiech­nął się do męż­czyzn, może na­wet tro­chę po­nuro.
– No cóż, chłopcy, to zwy­kły chi­nook – po­wie­dział.
Ro­bot­nicy, w więk­szo­ści bez słowa, od­wie­sili na­rzę­dzia. Na wpół ukoń­czone pompy po­wę­dro­wały na półki. Męż­czyźni je­den za dru­gim skie­ro­wali się do umy­walni, jedni roz­ma­wiali, inni mil­czeli, kilku mam­ro­tało coś pod no­sem.
Z ze­wnątrz przez okno dał się sły­szeć in­diań­ski okrzyk wo­jenny.

2

Scripps O’Neil stał przed li­ceum w Man­ce­lo­nie i pa­trzył w oświe­tlone okna. Było ciemno i pa­dał śnieg. Pa­dał, od­kąd Scripps pa­mię­tał. Prze­cho­dzień za­trzy­mał się i wle­pił wzrok w Scrip­psa. Ale kimże był dla niego ten czło­wiek? Ru­szył da­lej.
Scripps stał w śniegu i wpa­try­wał się w oświe­tlone okna li­ceum. W środku lu­dzie uczyli się róż­nych rze­czy. Pra­co­wali do póź­nej nocy, chłopcy ry­wa­li­zo­wali z dziew­czę­tami w zdo­by­wa­niu wie­dzy, tej żą­dzy przy­swa­ja­nia rze­czy, która ogar­nęła Ame­rykę. Uczyła się tam jego dziew­czynka, mała Lipa, dziew­czynka, która kosz­to­wała go kon­kretne sie­dem­dzie­siąt pięć do­la­rów, bo tyle po­szło na opła­ce­nie le­ka­rzy. Scripps czuł dumę. Dla niego na na­ukę już było za późno, ale Lipa, dzień po dniu i noc po nocy, się tam uczyła. Ta dziew­czyna coś w so­bie miała.
Scripps po­szedł do domu. Nie był to duży dom, ale dla sta­rej Scrip­psa wiel­kość nie miała zna­cze­nia.
– Scripps – po­wta­rzała czę­sto, gdy pili ra­zem. – Nie chcę pa­łacu. Chcę je­dy­nie miej­sca, w któ­rym nie hula wiatr.
Scripps wie­rzył jej na słowo. Te­raz, gdy szedł póź­nym wie­czo­rem przez śnieg i zo­ba­czył świa­tła wła­snego domu, ucie­szył się, że uwie­rzył jej na słowo. Tak było le­piej, niż gdyby wra­cał do pa­łacu. On, Scripps, nie był ty­pem fa­ceta, który chciał mieć pa­łac.
Otwo­rzył drzwi swo­jego domu i wszedł do środka. Coś tłu­kło mu się po gło­wie. Pró­bo­wał się tego po­zbyć, ale na próżno. Co na­pi­sał ten po­eta, któ­rego jego kum­pel Harry Par­ker spo­tkał kie­dyś w De­troit? Harry czę­sto to re­cy­to­wał: „Przez roz­ko­sze i pa­łace czło­wiek się te­le­pie. Kiedy coś tam, coś tam, lecz w domu naj­le­piej”. Nie pa­mię­tał słów. Nie wszyst­kich. Uło­żył do nich pro­stą me­lo­dię i na­uczył Lucy ją śpie­wać. W cza­sach jego pierw­szego mał­żeń­stwa. Gdyby Scripps miał szansę pójść tą drogą, mógłby zo­stać kom­po­zy­to­rem, jed­nym z tych go­ści, któ­rzy pi­szą rze­czy grane po­tem przez Chi­ca­gow­ską Or­kie­strę Sym­fo­niczną. Dziś wie­czo­rem sprawi, że Lucy za­śpiewa tę pio­senkę. Już ni­gdy nie bę­dzie pił. Pi­cie ode­brało mu słuch mu­zyczny. W cza­sach pi­jań­stwa gwizdy noc­nych po­cią­gów prze­jeż­dża­ją­cych przez pa­górki Boyne Falls wy­da­wały się pięk­niej­sze niż wszystko, co kie­dy­kol­wiek na­pi­sał ten ko­leś Stra­wiń­ski. Pi­cie to spra­wiło. To było złe. Po­wi­nien był uciec do Pa­ryża. Jak ten cały Al­bert Spal­ding, który grał na skrzyp­cach.
Scripps otwo­rzył drzwi. Wszedł.
– Lucy – za­wo­łał – to ja, Scripps.
Już ni­gdy nie bę­dzie pił. Ko­niec z no­cami na to­rach. Może Lucy po­trze­bo­wała no­wego fu­tra. Może mimo wszystko za­miast tego miej­sca chciała mieć pa­łac. Ni­gdy nie wiesz, jak trak­to­wać ko­bietę. Może jed­nak w tym miej­scu hu­lał wiatr. Wspa­niale. Za­pa­lił za­pałkę.
– Lucy! – za­wo­łał, a z jego ust do­była się nuta nie­mego prze­ra­że­nia.
Jego przy­ja­ciel Walt Sim­mons usły­szał kie­dyś wła­śnie taki wizg ogiera, kiedy ude­rzył w niego prze­jeż­dża­jący au­to­bus na placu Ven­dôme w Pa­ryżu. W Pa­ryżu nie było wa­ła­chów. Wszyst­kie ko­nie były ogie­rami. Nie ho­do­wali kla­czy. Nie od wojny. Wojna wszystko zmie­niła.
– Lucy! – za­wo­łał. I jesz­cze raz: – Lucy!
Od­po­wiedź nie na­de­szła. Dom był pu­sty. Gdy Scripps tak stał sa­mot­nie, wy­soki i szczu­pły, we wła­snym opusz­czo­nym domu, do jego uszu przez opró­szane śnie­giem po­wie­trze do­biegł od­le­gły in­diań­ski okrzyk wo­jenny.

 
Wesprzyj nas