Argentyński dziennikarz i podróżnik postanowił przedstawić ogólny obraz społeczeństw Ameryki Łacińskiej – od wielkich metropolii po wioski, od reggaetonu i piłki nożnej po nierówności społeczne i emigrację.


Po znakomitym i wielokrotnie nagradzanym “Głodzie” Martín Caparrós zmienia taktykę: już nie zajmuje się globalnym zjawiskiem, wybiera region, który doskonale zna – część świata, w której czterysta milionów ludzi w dwudziestu różnych krajach mówi jednym językiem, dzieli wspólną historię i kulturę, miewa podobne nadzieje i troski.

Argentyński dziennikarz i podróżnik postanowił przedstawić ogólny obraz społeczeństw Ameryki Łacińskiej – od wielkich metropolii po wioski, od reggaetonu i piłki nożnej po nierówności społeczne i emigrację. Na kartach Ñameryki zabiera nas w podróż do Meksyku, Caracas, Bogoty, Hawany, Buenos Aires, La Paz czy El Alto.

Odwiedzimy kopalnie, wysypiska śmieci, plantacje bananów, skupiska slumsów i targowiska, miejsca, gdzie działały narkotykowe kartele, a także te, w których notorycznie brakowało wody. Nauczymy się wrażliwości i uodpornimy na konsumpcyjne pozory. A przede wszystkim wyjdziemy poza powierzchowne stereotypy, kulturowe kalki i folklor.

Poznamy Amerykę Łacińską w XXI wieku – taką, jaka jest naprawdę.

***

Tu po­ja­wia się py­ta­nie: czym jest La­ty­no­ame­ryka, co ozna­cza by­cie La­ty­no­ame­ry­ka­ni­nem?
Wy­daje się ono głup­ko­wate, ja jed­nak na­uczy­łem się pod­cho­dzić z sza­cun­kiem przede wszyst­kim do py­tań głup­ko­wa­tych. Są­dzę, że je­śli ktoś ta­kie za­daje, to za­czyna na­prawdę zgłę­biać za­gad­nie­nie, zbli­żać się do sedna. Dla­tego py­ta­nia po­zor­nie głup­ko­wate oka­zują się za­sad­ni­cze.

Martín Caparrós (ur. 1957) – argentyński dziennikarz i pisarz. Pracował w radiu, telewizji i prasie. Od lat stale podróżuje. Jest autorem ponad dwudziestu książek tłumaczonych na wiele języków. Mieszkał w Paryżu, gdzie studiował historię, Madrycie i Nowym Jorku.
Tłumaczył również dzieła Woltera, Szekspira, Queveda.

Martín Caparrós
Ñameryka
Przekład: Wojciech Charchalis
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 8 marca 2023
 
 


Dnieje. Po rynku nie­sie się woń ko­len­dry i ce­buli, świe­żego mięsa i su­szo­nych ryb, sma­żo­nych kur­cza­ków i kwia­tów, a naj­bar­dziej czuć ku­ku­ry­dzą z tor­tilli. Wszę­dzie roz­brzmie­wają ude­rze­nia ko­bie­cych dłoni, które te tor­tille ukle­pują, i liczne na­wo­ły­wa­nia:
– Le­czy bóle, se­ñor, ból głowy, ko­lana! Nerwy też panu wy­le­czy!
Krzy­czy chło­pak w bar­dzo czy­stej bia­łej ko­szuli, po­trzą­sa­jąc ja­kąś ma­ścią, a drugi obok prze­krzy­kuje go, że jego maść le­czy na­gniotki, zgru­biały pa­zur, siny pa­zur, a do tego za­ćmę. Na­stępny nie­opo­dal:
– Po­maga na po­rost wło­sów, uro­sną pani włosy! I za­ła­twi każdy łu­pież: su­chy, mo­kry, pró­szący!…
Woła, a po­tem po­wta­rza to samo w ję­zyku, z któ­rego ro­zu­miem tylko słowo „łu­pież”. Chłopcy są ni­scy, mie­dzia­no­licy i pro­po­nują roz­wią­za­nia, które ko­biety ku­pują. Te ko­biety – ty­siące ko­biet – przy­by­wały o brza­sku roz­kle­ko­ta­nymi ba­ga­żów­kami, w któ­rych miesz­czą się – cho­ciaż nie­zu­peł­nie się miesz­czą – po pięt­na­ście albo po dwa­dzie­ścia. To ko­biety krępe i ni­skie; wy­sia­dały i za­rzu­cały na plecy torby z ko­lo­ro­wej wełny – je­śli nie miały tam aku­rat dziecka – a w rę­kach dźwi­gały ko­lejne torby: białe, ko­nopne, z tym, co przy­wio­zły na sprze­daż. I roz­sy­py­wały się po uli­cach Chi­chi w po­szu­ki­wa­niu do­brego miej­sca, gdzie sia­dały na ziemi, roz­kła­dały owoce albo kwiaty i cze­kały.
– Chcia­ła­bym być blon­dynką – mówi do mnie Ma­nola i uśmie­cha się, jak­bym miał to za­apro­bo­wać.
Ma­nola ma ciemną skórę i włosy, świe­tli­sty uśmiech i ma­lutki pie­przyk; mówi, że chcia­łaby mieć ja­sne włosy. Chyba że by­cie blon­dynką to nie to. Wtedy matka stro­fuje ją w qu­iché. A do mnie zwraca się po ka­sty­lij­sku:
– Niech pan jej nie słu­cha. Po­doba nam się to, ja­kie je­ste­śmy.
Py­tam, ja­kie są, a ona milk­nie, wska­zuje rę­kami na sie­bie i wzru­sza ra­mio­nami, jakby mó­wiła: ta­kie, jak pan wi­dzi. Ko­bieta ma około trzy­dziestki i po­ważną twarz matki; Ma­nola ma lat czter­na­ście, iskierki w oczach i tego po­ranka obie sprze­dają jabłka. Wcze­śniej Ma­nola oznaj­miła mi, że szybko wyj­dzie za mąż, ale nie od­po­wie­działa, gdy spy­ta­łem, czy jest z tego po­wodu za­do­wo­lona.
– Pew­nie, że po­doba nam się to, ja­kie je­ste­śmy, niech pan mnie nie słu­cha, z tą blon­dynką tylko żar­to­wa­łam – mówi Ma­nola i do­daje, że jej mama ma ra­cję, i że ona jest młoda, to dla­tego; zresztą może blon­dyni to w su­mie dziwni lu­dzie.
Obie no­szą wy­szy­wane i ko­lo­rowe ma­jań­skie bluzki oraz pa­su­jące do nich spód­nice; obie sie­dzą na nie­rów­nej ka­mie­ni­stej ziemi przy wi­kli­no­wym ko­szu z nie­fo­rem­nymi jabł­kami. Wo­koło ty­siące ko­biet w po­dob­nych ubra­niach sprze­dają, co po­pad­nie; wo­koło ry­nek w Chi­chi kipi od za­pa­chów i ko­lo­rów; wo­koło, jak mó­wią, ma uno­sić się duch.

 
Chi­chi­ca­ste­nango to mia­sto ko­lo­nialne le­żące po­śród zie­lo­nych gór i mil­czą­cych wul­ka­nów; jest naj­bar­dziej za­lud­nio­nym spo­śród miast Qu­iché, naj­bar­dziej ma­jań­skiego re­gionu Gwa­te­mali, i sły­nęło kie­dyś z tego, że przed trzema wie­kami to wła­śnie tu po raz pierw­szy trans­kry­bo­wano Po­pol Vuh. Dzi­siaj sły­nie ze swo­jego rynku.
Tu­tej­sze tra­dy­cyjne tar­go­wi­sko od­bywa się dwa razy w ty­go­dniu, we czwartki i w nie­dziele: to wtedy roi się od przy­by­szów. Dzi­siaj, bar­dzo wcze­śnie we czwar­tek, ry­nek prze­peł­niają tłumy. Ty­siące lu­dzi sprze­dają tu i ku­pują, wcho­dząc w za­leż­no­ści ty­powe dla ostat­nich dwóch czy trzech ty­siąc­leci – „ja ci coś dam, ty mi coś dasz” – jak w tylu in­nych miej­scach świata do­kład­nie w tej sa­mej chwili. Tyle że to, czym tu­taj się han­dluje, zo­stało wy­two­rzone w po­bliżu i jest sprze­da­wane zwy­kle przez tych, któ­rzy to wy­pro­du­ko­wali, a do tego han­dlarki ubie­rają się w od­mienny spo­sób. Ry­nek w Chi­chi­ca­ste­nango jest re­zer­wa­tem, po­zo­sta­ło­ścią sprzed cza­sów uni­fi­ka­cji w stylu made in China; kul­turą, którą świat stop­niowo po­łyka.

 
Wszystko się zwęża i wije – nie jest ła­two po­ru­szać się po tych uli­cach prze­peł­nio­nych sprze­daw­czy­niami i sprze­daw­cami, stra­ga­nami, psami, za­le­wem ciał.
– Taka, co się kła­dzie na ziemi, je­śli jest sama, po­tem do końca nie wsta­nie. Dłuży się ko­niec tej, która jest sama – mówi do mnie z ziemi, zza ko­szyka z dwoma tu­zi­nami cy­tryn, ja­kaś star­sza pani.
Na rynku pa­nuje po­dział na klasy, rzecz ja­sna: na sa­mym spo­dzie hie­rar­chii znaj­dują się te ko­biety, które przy­je­chały wcze­śniej i zna­la­zły so­bie ka­wa­łek ziemi, po­zwa­la­jący im spę­dzić dzień, pa­trząc na wszystko z dołu. Wy­żej stoją ci, któ­rzy roz­ło­żyli swoje stra­gany na wła­snym miej­scu, ze swoim da­chem, swoim bo­gac­twem to­waru, swo­imi ła­wecz­kami. Ale naj­ni­żej są oni: tra­ga­rze. Nie ma tu miej­sca na sa­mo­chody, nie ma wo­zów, nie ma wóz­ków. Ci lu­dzie są krępi i ni­scy: kiedy się z nimi uga­dasz, za­rzu­cają na plecy to­bół, żeby go unieść i prze­nieść, ugi­na­jąc się pod nim. Nie mu­szą chwy­tać cię­żaru rę­kami; przy­trzy­mują go so­bie sznu­rem prze­pa­sa­nym wo­kół głowy i utrzy­mują czo­łem, szmata po­mię­dzy sznu­rem a skórą, żeby nie wży­nał się w skórę – w ten spo­sób zo­stają im wolne ręce, go­towe na do­dat­kowy ła­du­nek.

 
(W Chi­chi i oko­li­cach żyje po­nad dwie­ście ty­sięcy lu­dzi, nie­mal wszy­scy z de­par­ta­mentu Qu­iché. Po ka­sty­lij­sku mówi się tu mało, rzadko.
– Ja się go na­uczy­łam w szkole i z te­le­wi­zji, ale bar­dziej z te­le­wi­zji… – Ma­nola się uśmie­cha. Świet­nie po­słu­guje się ka­sty­lij­skim, gdy chwalę ją za to, znów się uśmie­cha: – To bar­dzo trudny ję­zyk. Ma tyle słów, kto to wie, skąd się wszyst­kie biorą?
W oko­licy, jak mi po­wie­dziano, nie­wiele jest prze­mocy, bar­dzo mało za­bójstw: „ma­jań­ska spra­wie­dli­wość” uśmier­ca­jąca mor­der­ców w lu­do­wych lin­czach sku­tecz­nie po­mo­gła z nimi skoń­czyć, jak zo­sta­łem po­in­for­mo­wany).

 
W za­le­wie ko­lo­rów nie­mal wszyst­kie ko­biety mają na so­bie wy­róż­nia­jące się lu­dowe stroje, jak ich babki, pra­babki i pra­pra­babki: czer­wony, czarny, złoty; ele­gan­cja. Męż­czyźni dla od­miany no­szą się w ty­pie zglo­ba­li­zo­wa­nego bie­daka: dżinsy, ko­szulka z ob­raz­kiem albo na­pi­sem, adi­dasy, czapka z dasz­kiem, bluza z kap­tu­rem. Tra­dy­cja, zdaje się, trwa w ko­bie­tach: to one cią­gle są przy­wią­zane do prze­szło­ści i przez nią wy­róż­nione. Męż­czyźni, któ­rzy mogą wy­bie­rać, sta­wiają na te­raź­niej­szość, wta­piają się w tłum.

 
Duch się chowa,
ale jest.

 
Ścieżki po­mię­dzy sta­no­wi­skami są ciemne i wą­skie; zie­mia, nie­równe ka­mie­ni­sko; ze sta­rych ko­ścio­łów wci­śnię­tych w różne miej­sca rynku są­czą się pie­śni, woń ka­dzi­dła. Prze­cho­dzi tra­garz z wor­kami ziarna ku­ku­ry­dzy: sto kilo ku­ku­ry­dzy na ple­cach, sznur wrzy­na­jący się w czoło; drobi, sta­wia krót­kie kroczki czło­wieka, który nie ma pew­no­ści, czy do­trze tam, do­kąd zmie­rza, ale chciałby, żeby na­stą­piło to jak naj­szyb­ciej.

 
– A pan skąd?
– Nie wiem. Uro­dzi­łem się w Ar­gen­ty­nie, ale miesz­kam w Hisz­pa­nii.
– O, ale faj­nie, to zna­czy, że po­trafi pan mó­wić dwoma ję­zy­kami.
Cie­szy mnie, że na­gle sta­łem się po­li­glotą.

 
Na tym rogu, dla od­miany, dzie­siątki ko­biet trzy­mają w ra­mio­nach ko­guty: sprze­dają je po 50–60 qu­et­zali, to mniej niż 10 do­la­rów, i in­te­res się kręci. Tar­go­wa­nie się w qu­iché; li­cze­nie po ka­sty­lij­sku. Co chwila ko­lejna ko­bieta od­cho­dzi z ko­gu­tem pod pa­chą, a inna, która się wy­prze­dała, że­gna się i do­kądś wraca. Tu sprze­daje się rze­czy ze wsi albo dla wsi: po­mi­dory, awo­kado, grzyby, li­czi, ocote, zioła, fa­solę, kwiaty, chili, mięso, róż­nego ro­dzaju zwie­rzęta, ziarno dla tych zwie­rząt, na­wozy i na­siona. Sprze­daje się też po­szu­ki­wane przez tu­ry­stów tka­niny. Są one sy­gna­turą tu­tej­szych, marką; praw­do­po­dob­nie nic nie de­fi­niuje ich bar­dziej; praw­do­po­dob­nie dla reszty świata nie de­fi­niuje ich nic wię­cej. I oczy­wi­ście jest rę­ko­dzieło.

 
– Do­bra, ko­lego, to tu­taj sprze­daję. Rę­ko­dzieło, ko­lego, to wła­śnie ci sprze­dam.

 
Sys­tem działa tak: na rynku utrzy­muje się rdzeń han­dla­rek – tak jak za­wsze się sprze­da­wało – ofe­ru­ją­cych swoje kwiaty i kur­czaki, i owoce, i ja­rzyny, i tka­niny, wy­roby wła­sne. Ubie­rają się tak jak za­wsze i mó­wią tak jak za­wsze. Do tego mamy osoby z in­nych miejsc, zwa­bione tym gi­ną­cym fe­no­me­nem (przy­jeż­dżają go zo­ba­czyć), a przede wszyst­kim tymi wy­two­rami, które mimo ro­sną­cej se­ryj­nej pro­duk­cji sprze­dają się wła­śnie dla­tego, że są ro­bione ręcz­nie (zwy­kle na­zywa się je rę­ko­dzie­łem).
Rę­ko­dzieło i tu­ry­styka: na­być coś, co ci bę­dzie przy­po­mi­nać, że gdzieś tam by­łeś, że nie za­wsze je­steś tym z biura, z ja­kie­goś banku.

 
Ana Ma­riana, tuż po dwu­dzie­stce, sprze­daw­czyni w pie­karni, po­daje mi kawę i śmieje się ner­wowo, kiedy re­la­cjo­nuję jej po­ga­wędkę z Ma­nolą, dziew­czyną, która chce być blon­dynką:
– Może się wsty­dzi, że jest In­dianką?
Ra­czej pyta niż stwier­dza. I że ona prze­ciw­nie, jest dumna i bar­dzo jej się po­doba no­sze­nie stroju qu­iché, cho­ciaż do pracy musi za­kła­dać spodnie.
– Pew­nie chce być la­dina – mówi to nie­mal z po­gardą.
Za­daję jej oczy­wi­ste py­ta­nie, a ona od­po­wiada, że tak, że la­di­nos to osoby nie­bę­dące In­dia­nami.
– Na przy­kład ja?
– Oczy­wi­ście, że pan.
– Po­doba mi się by­cie la­dino.
– Cóż, przed chwilą nie wie­dział pan, kim pan jest, ale te­raz już pan wie.

 
Na rynku w Chi­chi­ca­ste­nango roi się od tu­ry­stów. Oni oczy­wi­ście wie­dzą, po co przy­jeż­dżają, opo­wie­dziano im, jak się mają sprawy. W jed­nym z prze­wod­ni­ków prze­czy­ta­łem: „Je­śli chcesz do­świad­czyć praw­dzi­wego du­cha Ame­ryki Ła­ciń­skiej, wy­bierz się na ry­nek w Chi­chi­ca­ste­nango”. Wtedy rze­czy­wi­ście po­szu­ki­wa­łem du­cha Ame­ryki Ła­ciń­skiej, więc po­sta­no­wi­łem po­je­chać mu na spo­tka­nie. Idea du­cha czwartku i nie­dzieli wpra­wiała mnie w nie­po­kój, ale by­łem go­tów pod­jąć wy­zwa­nie. Choć tak na­prawdę za­nę­cił mnie ten wy­bit­nie in­diań­ski ry­nek, po­ło­żony w kraju o naj­wyż­szym wskaź­niku In­dian w Ame­ryce, z naj­wyż­szym wskaź­ni­kiem chło­pów w Ame­ryce oraz z naj­wyż­szym wskaź­ni­kiem nie­do­ży­wie­nia i śmier­tel­no­ści nie­mow­ląt w hisz­pań­skiej Ame­ryce, z roz­bu­chaną prze­mocą. Ła­two my­śleć sche­ma­tycz­nie o Ame­ryce Ła­ciń­skiej.

 
To znane la­ty­no­ame­ry­kań­skie po­wie­dze­nie: mamy du­szę.

 
(Po­strzega się ją jako dziką i nie­bez­pieczną prze­strzeń albo, w naj­lep­szym wy­padku, jako miej­sce, w któ­rym po­winno się chro­nić to, co reszta za­chod­niego świata za­częła tra­cić. Prze­strzeń, gdzie naj­waż­niej­sze to kon­ser­wo­wać).

 
I nie­odmien­nie nie­po­koi mnie ta po­wszechna ten­den­cja my­śle­nia, że au­ten­tyczne jest to, co ro­bi­li­śmy „kie­dyś” – przed ja­kąś zmianą, przed ja­kimś prze­mie­sza­niem się – a to, co ro­bimy „te­raz”, jest nie­czy­ste i zwy­rod­niałe, więc trzeba szu­kać po­zo­sta­ło­ści tego „kie­dyś” tam, gdzie po­ja­wia się szansa od­na­le­zie­nia. Czyli oczy­wi­ście w tych mniej lub bar­dziej pry­mi­tyw­nych spo­łe­czeń­stwach.
Je­śli ktoś chce zo­ba­czyć, jaka jest „Eu­ropa”, ra­czej nie wy­my­śla so­bie, żeby tłuc się do La­po­nii oglą­dać pa­stwi­ska re­ni­fe­rów albo han­del dziew­czę­tami w Moł­da­wii, albo bez­ro­bot­nych ne­apo­li­tań­czy­ków w ich blo­kach so­cjal­nych. Wielu oso­bom wpada do głowy je­chać do Chi­chi albo do Cuzco, żeby po­znać „Ame­rykę Ła­ciń­ską”. Po­dział ról w glo­bal­nym fil­mie jest dość ja­sny: ci, któ­rzy jadą do Pa­ryża, idą oglą­dać wieżę Eif­fla, wiel­kie osią­gnię­cie mo­der­ni­stycz­nej ma­chiny, a w No­wym Jorku tłum­nie gro­ma­dzą się przed ekra­nami na Ti­mes Squ­are, szczy­tem tech­niki, albo w lśnią­cych ga­le­riach han­dlo­wych. Z ko­lei przy­jeż­dża­jący tu­taj po­szu­kują prze­szło­ści w stylu folk. I nie cho­dzi tylko o tu­ry­stykę; ogól­nie wiele mi­lio­nów lu­dzi przy­by­wa­ją­cych z da­leka do­strzega au­ten­tycz­ność w czymś, czego już nie ma; gdzie in­dziej lo­kalni miesz­kańcy nie tasz­czą tego brze­mie­nia.

 
Jed­nak miej­scowi też mają ja­kąś ideę Ame­ryki Ła­ciń­skiej: do mnie, osoby dość bia­łej i dość wy­so­kiej, mó­wią po an­giel­sku; wi­dać, że ka­sty­lij­ski to do­mena in­nych lu­dzi. Ni­ski stary męż­czy­zna przy­gląda się, jak ro­bię no­tatki, i pyta mnie po ka­sty­lij­sku, w ja­kim ję­zyku pi­szę. Mó­wię, że po ka­sty­lij­sku, a on od­po­wiada, że nie, że to musi być inny ję­zyk. Wpra­wia mnie to w kon­ster­na­cję. Mie­dzia­no­lica dziew­czyna chce wi­dzieć sie­bie jako blon­dynkę, a blon­dyni chcą nas wi­dzieć jako mie­dzia­nych wie­śnia­ków; co za szczę­ście, że świat na­dal jest bez­mia­rem nie­po­ro­zu­mień. Dla­tego cią­gle jesz­cze pi­szemy książki: w na­dziei – za­wsze płon­nej – że kie­dyś coś zro­zu­miemy.

 
(Po po­łu­dniu na ry­nek spada ulewny deszcz i wszy­scy się roz­bie­gają; la­ty­no­ski duch roz­pusz­cza się w wo­dzie).

 
Ko­lejna prze­grana sprawa: chciał­bym się do­wie­dzieć, czym jest Ña­me­ryka, ale wy­kra­cza­jąc poza folk­lor, rze­mio­sło czy inne no­stal­gie. Chciał­bym spró­bo­wać zro­zu­mieć, co i jak dzieje się te­raz, po tylu zmia­nach, wy­kra­cza­jąc poza ko­mu­nały i rze­kome du­chy. Spró­bo­wać to zro­zu­mieć, pa­trząc ra­czej na rze­czy po­spo­lite ani­żeli na nie­by­wałe. Uciec od tel­lu­rycz­nych klisz, sil­nego zna­mie­nia tego co „la­ty­no­ame­ry­kań­skie”, żeby pod­glą­dać ży­cie, re­la­cje, idee. Ob­ser­wo­wać, słu­chać, my­śleć, przy­po­mi­nać so­bie, opo­wia­dać: może za­sko­czyć sa­mego sie­bie, wy­obra­zić so­bie, że coś zro­zu­mia­łem.
To jest – pod­kre­ślam – po­szu­ki­wa­nie: próba zro­zu­mie­nia, co Ña­me­ryka mo­głaby ozna­czać, czy ist­nieje, co ją kon­sty­tu­uje. Ja­kie są ce­chy wspólne po­zwa­la­jące mó­wić o jed­nym re­gio­nie – i ja­kie są róż­nice, te my­lące i kom­pli­ku­jące, i te do­peł­nia­jące. O tym będą trak­to­wać ko­lejne strony. Od de­kad ją prze­mie­rzam, oglą­dam, sta­ram się ją opo­wie­dzieć; te­raz, wresz­cie, chciał­bym się o tym wszyst­kim prze­ko­nać.

 
To nie jest fajka, na­pi­sał Ma­gritte – i mi­nęło sto lat.

KON­TY­NENT

Po­win­ni­śmy nim być i cią­gle
tak się nie dzieje: je­ste­śmy
swoją naj­więk­szą klę­ską.

 
Czę­sto wy­daje się, że by­cie La­ty­no­ame­ry­ka­ni­nem jest po­win­no­ścią, która się nie re­ali­zuje: roz­cza­ro­wuje, nie wy­da­rza się.

 
I ża­łu­jemy tego – po wie­lo­kroć ża­łu­jemy – jakby to był błąd ko­goś albo cze­goś. Wie­rzymy, że ta po­win­ność jest nam przy­pi­sana na stałe i dzi­wimy się, sta­jąc wo­bec cze­goś roz­człon­ko­wa­nego, że wcale tak nie jest. Wy­daje nam się, że po­no­simy cią­głe fia­sko, bo nie je­ste­śmy tymi, któ­rymi po­win­ni­śmy być, za­miast za­ak­cep­to­wać to, kim je­ste­śmy obec­nie.
Nie my­ślimy na przy­kład o tym, że od dwóch wie­ków wal­czymy za­wzię­cie i wy­trwale o dez­in­te­gra­cję, z któ­rej je­ste­śmy tak ab­so­lut­nie dumni. Od dwóch wie­ków naj­zu­chwal­sze za­da­nie na­szych państw, in­te­li­gen­cji, na­szych spo­łe­czeństw i ka­tów po­lega na do­szu­ki­wa­niu się i/lub two­rze­niu róż­nic po­mię­dzy te­ry­to­riami i ludźmi, któ­rzy nie­zu­peł­nie zo­stali do tego prze­ko­nani: znisz­czyć Ame­rykę, po­dzie­lić ją na oj­czy­zny.

 
Wy­my­śla­nie oj­czyzn to przede wszyst­kim usta­la­nie róż­nic po­mię­dzy kra­inami, które były kie­dyś toż­same. Prze­ko­ny­wa­nie nas, że zwy­czajny Ar­gen­tyń­czyk mó­wiący w gu­araní to ktoś zu­peł­nie inny od Pa­ra­gwaj­czyka mó­wią­cego w gu­araní, ży­ją­cego po dru­giej stro­nie rzeki, i że trzeba na­wet iść prze­ciw niemu na wojnę, a po­tem roz­pa­mię­ty­wać ją i opie­wać, gdy do­bie­gnie końca. I że Pe­ru­wiań­czyk mó­wiący w ke­czua na jed­nym brzegu je­ziora Ti­ti­caca jest wro­giem Bo­li­wij­czyka mó­wią­cego w ke­czua na dru­gim brzegu. Albo że Ko­lum­bij­czyk mó­wiący po ka­sty­lij­sku w Cúcuta po prze­kro­cze­niu mo­stu w San An­to­nio po­wi­nien zwal­czać i od­trą­cać po­dob­nie mó­wią­cego We­ne­zu­el­czyka – i tak bez końca, na ca­łym kon­ty­nen­cie. Na­rody: wielki no­wo­cze­sny mit. Ich gra­nice.

 
(Tak długo trwały czasy, kiedy gra­nice nie ist­niały, bo nie ist­niały też pań­stwa. Gra­nice się za­cie­rały, a prze­strze­nie i te­ry­to­ria były płynne. Gra­nice to ko­lejna rzecz, którą się nam sprze­daje jako wieczną, na­tu­ralną – jakby świat nie mógł bez nich ist­nieć. To fałsz – tak wy­glą­dała więk­sza część Ziemi przez więk­szą część hi­sto­rii.
To samo – albo coś po­dob­nego – dzieje się z pań­stwami. Zdrowy roz­są­dek udaje, że to ele­menty nie­zmienne – że oj­czy­zna jest „wieczna” po­nad wszystko – a jed­nak na­sze oj­czy­zny przed dwoma wie­kami nie ist­niały i nie ma żad­nej gwa­ran­cji, ab­so­lut­nie żad­nej, na szczę­ście, że będą ist­nieć za na­stępne dwa. Pań­stwa to nie­sły­cha­nie skom­pli­ko­wane pakty, bar­dzo kru­che, które zwy­kle za­wiera się i zrywa, i które aby ist­nieć, i do­póki ist­nieją, mu­szą cię prze­ko­ny­wać, że tak było od za­wsze – nie są przej­ściowe, lecz trwałe po wieki. Że ja­cyś bo­go­wie albo prze­zna­cze­nie czy inny wszech­mocny byt tchnął w nie esen­cję nie­śmier­tel­no­ści).

 
W Ame­ryce Ła­ciń­skiej przez trzy stu­le­cia nie było oj­czyzn, bo oku­po­wała ją garść in­nych da­le­kich oj­czyzn. Przed­tem Ame­ryka nie ist­niała. Czy nam się to po­doba, czy nie, Ame­ryka jako idea jest wy­my­słem tej in­wa­zji; Ame­rykę wy­my­ślono.

 
Dla miesz­kań­ców sprzed eu­ro­pej­skiej in­wa­zji Ame­ryka nie ist­niała. Były to czasy, kiedy więk­szość lu­dzi znała tylko świat naj­bliż­szy so­bie – dwa­dzie­ścia albo trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów wo­koło domu, sto albo dwie­ście w naj­lep­szym wy­padku. Tylko nie­liczni od­by­wali po­dróże poza ten krąg; ci, któ­rzy wie­dzieli, że ist­nieje ja­kiś dal­szy świat, wie­dzieli o tym dla­tego, że ktoś im o tym opo­wie­dział – a zda­rzały się całe spo­łe­czeń­stwa, któ­rym nie opo­wia­dał tego nikt; nie wie­działy więc o tym albo nie przy­wią­zy­wały do tego wagi.
Po­dob­nie tu­taj. Każdy znał swoje naj­bliż­sze oto­cze­nie i nie­wielu mo­gło do­my­ślać się ist­nie­nia ja­kie­goś re­gionu: Andy Pe­ru­wiań­skie, me­seta mek­sy­kań­ska albo ko­lum­bij­skie do­liny, dżun­gle Pa­namy albo Ama­zo­nii. Idea, że to two­rzy pewną jed­ność, za­częła się od tych Ibe­rów, któ­rzy wszystko w ca­ło­ści opa­no­wali. Pewne jest, cho­ciaż może wy­da­wać się dziwne, że to, co dzi­siaj na­zy­wamy Ame­ryką, jest kon­struk­tem – kon­ty­nen­tem za­sie­dlo­nym przez mie­szankę In­dian, bia­łych i czar­nych, gdzie mówi się przede wszyst­kim dwoma ję­zy­kami i czci się tego sa­mego Boga w nie­znacz­nie róż­nią­cych się wa­rian­tach.

 
Hisz­pa­nia wy­brała dla sie­bie to, co naj­lep­sze. Mu­siała zre­zy­gno­wać tylko z nie­wiel­kiej czę­ści na rzecz Por­tu­ga­lii, ale bez wąt­pie­nia nie na rzecz Fran­cji czy An­glii: im zo­sta­wiła to, co nie­in­te­re­su­jące. Hi­spa­no­ame­ryka jest naj­lep­szą czę­ścią Ame­ryki – albo przy­naj­mniej taką się wy­da­wała na po­czątku XVI wieku. Hisz­pa­nia za­trzy­mała miej­sca, w któ­rych było dość siły ro­bo­czej, dość uprzed­nio wy­ko­na­nej pracy i dość złota albo sre­bra czy ka­mieni szla­chet­nych. Por­tu­ga­lia mu­siała zre­kom­pen­so­wać so­bie dzi­kość swo­jej czę­ści, za­pew­nia­jąc pań­stwu po­moc afry­kań­skich nie­wol­ni­ków – któ­rych po­zo­stali także po­tem przy­jęli. Hisz­pa­nom nie przy­szło jed­nak do głowy ani opa­no­wy­wać wy­brzeży Pół­nocy, ani pod­bi­jać wy­brzeży po­łu­dnio­wych: Pa­ta­go­nii, Man­hat­tanu. Wy­da­wało się, że po­wy­żej albo po­ni­żej 35. stop­nia sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej – pół­noc­nej czy po­łu­dnio­wej – nie ma nic god­nego uwagi.

 
To oczy­wi­ste, że przez trzy­sta lat hisz­pań­ska Ame­ryka sta­no­wiła część tego sa­mego pań­stwa, tej sa­mej re­li­gii, tej sa­mej kul­tury. Jej te­ry­to­rium prze­trwało dłu­żej w tej jed­no­ści niż w póź­niej­szym roz­pro­sze­niu na dwa­dzie­ścia kra­jów. Coś po tym po­winno po­zo­stać. Przy­zwy­cza­jono nas do my­śle­nia o tej jed­no­ści jako o gor­se­cie, który nam na­ło­żono i który udało się nam z sie­bie zrzu­cić dzięki na­ro­do­wym nie­pod­le­gło­ściom – to mi­tyczny kon­strukt, jak każdy inny.

 
Aby go do­peł­nić, nie­które kraje hi­spa­no­ame­ry­kań­skie wy­ko­rzy­stują dawne in­diań­skie im­pe­ria; ich hi­sto­ria po­zwala na wy­ka­za­nie, że obecne pań­stwa ist­niały jesz­cze przed hisz­pań­skimi. Nie ma jed­nak żad­nego po­wodu, by są­dzić, iż im­pe­rium Ma­jów czy im­pe­ria Az­te­ków, To­to­na­ków, Chio­lów, Yaqui, Pu­répe­cha czy setki in­nych czu­łyby się ra­zem „mek­sy­kań­skie”. Mię­dzy in­nymi dla­tego, że coś ta­kiego jak „mek­sy­kań­skość” nie ist­niało.
A po­tem na­de­szły „nie­pod­le­gło­ści” i te­raz poj­mu­jemy je jako po­czą­tek nie­od­wra­cal­nego pro­cesu; dla ów­cze­snych hisz­pań­skich wła­ści­cieli te po­wsta­nia były jed­nak przej­ścio­wymi za­miesz­kami wy­ko­rzy­stu­ją­cymi czyn­niki ze­wnętrzne – in­wa­zję fran­cu­ską – które po ich prze­zwy­cię­że­niu zo­staną stłu­mione i wszystko wróci do nor­mal­no­ści z trzech po­przed­nich wie­ków.
Tak się nie stało. Z całą siłą lo­giki owi pa­no­wie re­wo­lu­cjo­ni­ści zbun­to­wali się prze­ciw hisz­pań­skiej tra­dy­cji. I po­wiedzmy, że każdy zna­lazł so­bie swoją – albo też żad­nej nie szu­kał. Nie­pod­le­gło­ści zo­stały stwo­rzone w opo­zy­cji do tego uni­fi­ku­ją­cego pryn­cy­pium – je­dy­nego, które ist­niało – i w ten spo­sób dały asumpt do bu­do­wa­nia róż­nic.
Jako an­ty­hisz­pań­skie, re­wo­lu­cje w Ame­ryce stwo­rzyły wiele państw. Hisz­pań­skość ozna­czała kon­cen­tra­cję wła­dzy w rę­kach cen­tral­nej biu­ro­kra­cji; ame­ry­kań­skość miała być czymś prze­ciw­nym. Może bez tego pre­ce­densu Ame­ryka zbu­do­wa­łaby sie­bie ina­czej. A gdyby bab­cia miała wąsy, toby była dziad­kiem.

 
(Bu­do­wa­nie róż­nic: nie ist­niały pań­stwa same z sie­bie ani kró­le­stwa same z sie­bie, ani w ogóle nic samo z sie­bie. Nie było uprzed­niej le­gi­ty­ma­cji, bo nie­pod­le­głość po­le­gała na jej znie­sie­niu; wszystko trzeba było zbu­do­wać od po­czątku. Dla­tego tak ważne było wy­my­śle­nie państw: stwo­rze­nie róż­nic w od­nie­sie­niu do reszty te­ry­to­rium i ar­gu­men­tów prze­ma­wia­ją­cych za tym, że do tego miej­sca je­ste­śmy my, a da­lej już są oni. Jest to pro­ces nie­by­wale ory­gi­nalny: wy­my­śle­nie oj­czyzn na te­ry­to­rium, gdzie po­wody tych prze­mian nie były oczy­wi­ste, gdzie ję­zyk był ten sam, re­li­gia ta sama, je­dy­nie rząd nie był ten sam).

 
Chwi­lowo, bez wcho­dze­nia w dys­ku­sję o tym, jak two­rzyły się te pań­stwa: na przy­kład przez in­ter­wen­cje ów­cze­snych im­pe­ria­li­zmów – bry­tyj­skiego, ame­ry­kań­skiego – które sprzy­jały po­dzia­łom i bez wąt­pie­nia uła­twiły im za­da­nie.

 
Nie­któ­rym po­doba się to, że są oj­czy­zny. In­nym, do któ­rych ja sam się za­li­czam, po­doba się to mniej, ale to już dzi­siej­szy punkt wi­dze­nia. Poza tym, nie­za­leż­nie od tego, czy nam to od­po­wiada, czy nie, nie pod­lega dys­ku­sji fakt, że one ist­nieją. I że ja­ka­kol­wiek myśl o la­ty­no­ame­ry­kań­sko­ści musi wziąć pod uwagę ten po­dział, róż­nice wy­pra­co­wane z ta­kim mo­zo­łem. Nasz naj­więk­szy suk­ces po­lega na prze­ko­na­niu sa­mych sie­bie, że ta­kie wła­śnie są: na­tu­ralne, rze­czy­wi­ste – bę­dąc jed­no­cze­śnie, jak pra­wie wszystko, dzie­łem ję­zyka, dys­kursu. Od dwu­stu lat w pa­trio­tycz­nym unie­sie­niu dą­żymy do zwal­cza­nia la­ty­no­ame­ry­kań­skiej jed­no­ści, a po­tem ża­łu­jemy, że ona nie ist­nieje.

 
Cho­ciaż wła­śnie wspólna prze­szłość i mło­dość na­szych kra­jów po­zwa­lają na my­śle­nie o la­ty­no­ame­ry­kań­sko­ści, jakby ist­niała. Nie ma in­nego kon­ty­nentu, który tak jak ten cią­gle żyłby pod wpły­wem wspól­nej prze­szło­ści: który miałby na­dal tyle cech wspól­nych. Re­giony, na które zwy­kle dzie­limy świat, naj­czę­ściej po­wstają w opar­ciu o geo­gra­ficzną bli­skość. My­ślimy o Eu­ro­pie i tą samą ideą spa­jamy Wło­chy, Nor­we­gię, Ru­mu­nię i Niemcy, Ro­sję i Por­tu­ga­lię. Łą­czy je to, że są ogra­ni­czone tymi sa­mymi mo­rzami i, być może, różne kształty krzyża; cała reszta je dzieli. My­ślimy o czar­nej Afryce i wrzu­camy do jed­nego worka Ni­ge­rię z Etio­pią, Su­dan i RPA. A łą­czą je: geo­gra­fia i ko­lory skóry. Tu­taj jed­na­ko­woż mó­wimy o jed­no­ściach, które za­nim po­wstały, doj­rze­wały w tym sa­mym ję­zyku, tej sa­mej re­li­gii i kul­tu­rze, tym sa­mym spo­łe­czeń­stwie, w po­dob­nych hi­sto­riach.
Two­rzy to ilu­zję moż­li­wej ca­ło­ści i, od czasu do czasu, mocną po­trzebę zro­zu­mie­nia, czym je­ste­śmy, kiedy się my­śli o nas jako o jed­no­ści. Co nie ozna­cza, że La­ty­no­ame­ryka jest po­trzebą by­cia dla przy­szło­ści w stylu: „w 2000 roku albo bę­dziemy zjed­no­czeni, albo pod­po­rząd­ko­wani”. La­ty­no­ame­ryka to nie ha­sło; to hi­sto­ryczna rze­czy­wi­stość, którą warto roz­plą­tać, zro­zu­mieć.

 
(Po­myślmy o me­ta­fo­rze chóru: chór to ze­staw od­dziel­nych gło­sów, które w osta­tecz­nym roz­ra­chunku two­rzą je­den głos).

 
Tu po­ja­wia się py­ta­nie: czym jest La­ty­no­ame­ryka, co ozna­cza by­cie La­ty­no­ame­ry­ka­ni­nem?
Wy­daje się ono głup­ko­wate, ja jed­nak na­uczy­łem się pod­cho­dzić z sza­cun­kiem przede wszyst­kim do py­tań głup­ko­wa­tych. Są­dzę, że je­śli ktoś ta­kie za­daje, to za­czyna na­prawdę zgłę­biać za­gad­nie­nie, zbli­żać się do sedna. Dla­tego py­ta­nia po­zor­nie głup­ko­wate oka­zują się za­sad­ni­cze.

 
Wszystko spro­wa­dza się za­tem do zro­zu­mie­nia, na czym mia­łoby po­le­gać by­cie La­ty­no­ame­ry­ka­ni­nem, czyli co poza oj­czy­znami – tymi róż­ni­cami wy­pra­co­wa­nymi z ta­kim mo­zo­łem – czyni nas do sie­bie po­dob­nymi, łą­czy nas, jed­no­czy.
Mó­wiąc bez ogró­dek: co, do cho­lery, mamy ze sobą wspól­nego?

 
Wesprzyj nas