Większość z nas wie o Wisławie Szymborskiej tylko tyle, że została laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. O życiu poetki wiemy na ogół niewiele, w czym duża zasługa samej Szymborskiej, nie lubiącej wywiadów, wystąpień publicznych i obecności w mediach. Anna Bikont i Joanna Szczęsna w książce “Pamiątkowe rupiecie” podjęły próbę przybliżenia czytelnikom nie tylko “portretu zewnętrznego” ale także życia prywatnego poetki.


Pierwsze wydanie biografii Wisławy Szymborskiej ukazało się w 1997 roku, rok po przyznaniu poetce Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, który to fakt przez samą Szymborską był określany jako “tragedia sztokholmska”. Co wcale nie dziwi, jako że poetka nie lubiła bycia osobą publiczną, odpowiadania na pytania dotyczące jej życia, wścibstwa dziennikarzy i mediów, stroniła od ludzi, bała się wystąpień publicznych i dzwoniącego telefonu. Wpadła w panikę, gdy dowiedziała się, że dwie dziennikarki – Anna Bikont i Joanna Szczęsna, planują napisać o niej książkę.

Jak wspominają autorki, praca z Szymborską nie była łatwa. Okazało się, że poetka nie pamiętała wielu szczegółów, myliły jej się daty i chronologia. Jak piszą autorki – “W czasie naszych rozmów okazało się, że jej biografię zewnętrzną znamy chyba lepiej niż ona sama”. To był oczywiście efekt żmudnej pracy dziennikarek – wielu spotkań i rozmów z poetką, jej bliskimi, przyjaciółmi i znajomymi, przeszukiwania archiwów, szuflad z zapiskami i zdjęciami, albumów i listów poetki oraz udostępnionych przez wiele osób fotografii, pocztówek i zapisków.

Nieocenioną pomocą w początkowej fazie zbierania materiałów i systematyzowania biograficznych detali okazały się “Lektury nadobowiązkowe”, felietony o książkach pisane przez Szymborską mniej lub bardziej regularnie przez ponad trzydzieści lat, najpierw do „Życia Literackiego”, później do „Pisma” i „Odry”, wreszcie do „Gazety Wyborczej”. “Ich lektura przyniosła nadspodziewanie dużo informacji o autorce, jej gustach, poglądach, przyzwyczajeniach” – wspominają autorki, podając kilka przykładów: “A więc Wisława Szymborska podziwia malarstwo Vermeera z Delft, nie cierpi gry w monopol, nie lubi hałasu, nie gardzi oglądaniem filmów grozy, ochoczo odwiedza muzea archeologiczne, nie wyobraża sobie, by ktoś mógł nie mieć w domowej bibliotece Dickensowskiego Klubu Pickwicka, wielbi Michela de Montaigne’a i z przyjemnością obcuje z dziennikiem Samuela Pepysa, nie przepada za Napoleonem, ceni pedanterię, nie uważa, że przysłowia są mądrością narodów, w czołówce wdzięku i nonszalancji umieszcza pajączka przędziorka, pisze w pozycji półleżącej, jest miłośniczką indeksów, przypisów, cytatów, odnośników, odsyłaczy, skorowidzów i bibliografii, chadza czasem do opery, ma ciepły stosunek do ptactwa, psów, kotów i w ogóle przyrody, upiera się, że jesteśmy jedynakami w kosmosie”. I tak dalej, i tak dalej – co stało się tematem rozmów, zgłębiania zagadnień i zaowocowało wieloma ciekawostkami, anegdotami i dygresjami zawartymi później w biografii Szymborskiej.

Po początkowych obawach co do książki i stresującej końcówce roku 1996, związanej z koniecznością odbioru Nagrody Nobla, Szymborska wciągnęła się w prace nad biografią – chętniej rozmawiała, wykazywała dużo cierpliwości odpowiadając na szczegółowe pytania, korygując błędy i redagując swoje wypowiedzi.

Efektem benedyktyńskiej pracy Anny Bikont i Joanny Szczęsnej jest obszerna biografia, po raz pierwszy pokazująca prywatne życie Wisławy Szymborskiej, bogata w fakty, ciekawostki i anegdoty, bogato ilustrowana, z wplecionymi fragmentami wierszy odnoszących się do konkretnych wydarzeń. Autorki sięgają do dzieciństwa poetki, opisują jej relacje z ojcem, Wincentym Szymborskim, politykiem, wiceprezydentem Rzeczypospolitej Zakopiańskiej i zarządcy dóbr hrabiego Władysława Zamoyskiego w Zakopanem i okolicach, co zresztą zaowocowało wieloletnią miłością Wisławy do Tatr i Podhala. Nie brak w książce wspomnień z młodości – nastoletnich zauroczeń, stosunku do edukacji, ówczesnych lektur i kulis poetyckiego debiutu w 1945 roku.

Kolejne strony książki to kolejne wydarzenia, opisy życia literackiego na przestrzeni lat, zmieniających się mód literackich, małżeństwa i związków, stosunku Szymborskiej do wydarzeń politycznych i jej w nich udziału – od osobistego zaangażowania, poprzez zmianę nastawienia do rządzącej partii aż po wycofanie się z politycznej sfery życia publicznego. Autorki bez patosu, bez stawiania noblistce pomnika pokazują ją taką, jaką była na co dzień – kobietą skromną, nieśmiałą, ufającą tylko przyjaciołom i znajomym, unikającą rozgłosu i bycia gwiazdą, piętnującą w swoich wierszach i tekstach absurdy zgrzebnej rzeczywistości. Cennym elementem książki jest obszerne kalendarium życia Szymborskiej, porządkujące fakty i zdarzenia na podstawie dokumentów, wypowiedzi Szymborskiej i wspomnień przyjaciół.

Tytułowe “Pamiątkowe rupiecie” – to co według Szymborskiej należy pominąć milczeniem pisząc życiorys, trafnie oddają zawartość biografii napisanej przez Annę Bikont i Joannę Szczęsną. To dzięki nim – osobistym drobiazgom, zapiskom, wyciągniętym na światło dzienne listom, fotografiom, wspomnieniom znajomych, ulotnym opowiastkom i fragmentom wierszy – powstała książka pozwalająca lepiej poznać, ocenić, zachować w pamięci i zrozumieć twórczość Noblistki. Nikodem Maraszkiewicz

Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej, Wydawnictwo Agora, Premiera w tej edycji: 17 maja 2023
 
 

Anna Bikont, Joanna Szczęsna
Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej
Wydawnictwo Agora
Premiera w tej edycji: 17 maja 2023
 
 

rozdział
1
PORTRET WEWNĘTRZNY,
PORTRET ZEWNĘTRZNY

Wisława Szymborska nie lubiła wścibstwa, nawet zaświatowego.
Nigdy nie chciała mieć „biografii zewnętrznej”, zawsze uważała, że wszystko, co ma do powiedzenia o sobie, jest w jej wierszach. Kiedy po przyznaniu Nagrody Nobla oblegli ją dziennikarze, usłyszeli, że laureatka nie lubi odpowiadać na pytania dotyczące swojego życia i nie rozumie ludzi, którzy zwierzają się ze wszystkiego. Z jakimi zasobami wewnętrznymi oni zostają? Przy różnych okazjach powtarzała, że publiczne mówienie o sobie zubaża wewnętrznie.
„Zwierzanie się publiczne to jest jakieś gubienie swojej własnej duszy. Coś trzeba zachować dla siebie. Nie można tak wszystkiego rozsiewać”1.
„Wbrew panującej teraz modzie nie sądzę, żeby wszystkie wspólnie przeżyte chwile nadawały się do wyprzedaży. Niektóre przecież tylko w połowie są moją własnością. Ponadto jestem wciąż przekonana, że moja pamięć o bliskich nie jest jeszcze zamknięta w ostatecznym kształcie. Często rozmawiam z nimi w myślach, a w tych rozmowach padają nowe pytania i nowe odpowiedzi”2.
„Cóż poradzę, tylko tyle mogę o sobie, i to dosyć bezosobowo, ale proszę zrozumieć, cała reszta, małowiele, to sprawy prywatne, moje, twoje, jego… Takie teczki zastrzeżone. Czyli nic do opowiadania”3.
„Na pewno wiem o sobie rzeczy niedobre, dużo mam do siebie pretensji. Wcale nie jestem zadowolona z siebie i mojego życia, przynajmniej z niektórych jego epizodów. Ale to bardzo osobiste, nie potrafię o tym mówić publicznie. To takie zubożające wewnętrznie. Próbuję – przynajmniej w części – pewne doświadczenia zmieścić w wierszu. Czasem się to udaje, czasami nie. Ale mówić o nich wprost to nie moja rola”4.
Mówiła nam: – Jestem bardzo staroświecką osobą, która ma hamulce i opory przed opowiadaniem o sobie. A może przeciwnie, może ja jestem awangardowa, może w następnej epoce minie moda na publiczne odsłanianie się?5
Poetka Urszula Kozioł opowiadała nam, że ich rozmowy często zaczynały się od zdania: „A teraz opowiem ci całe moje życie”. To był taki ich prywatny żart, znak porozumiewawczy, że ich przyjaźń nie opiera się na wzajemnych zwierzeniach.
Zanim dostała Nagrodę Nobla, czyli przez pierwsze siedemdziesiąt trzy lata życia, udzieliła nie więcej niż dziesięciu wywiadów, i to w większości krótkich. Było w nich zresztą niewiele informacji, którymi mógłby się pożywić biograf: Szymborska nie podawała faktów, nie pamiętała dat. Nic dziwnego, że jej oficjalny życiorys w słownikach i leksykonach był bardziej niż skromny.
Edward Balcerzan, poeta i profesor polonistyki, w początkach lat dziewięćdziesiątych zaczął zbierać materiały do książki o Szymborskiej i zwrócił się do niej z prośbą, by pomogła mu ustalić prostą faktografię. Zastrzegł przy tym, że nie szuka żadnych intymnych, osobistych informacji, ale danych typu: kiedy pierwszy raz wyjechała za granicę, kiedy zaczęła, a kiedy zerwała współpracę z jakimś pismem. Szymborska w miarę jego nalegań stawała się coraz bardziej nieprzychylna, wreszcie oświadczyła: „Skoro czytał pan moje wiersze, powinien pan wiedzieć, jaki mam stosunek do tego typu pytań”6. Balcerzan książki nie skończył, choć uściślenia potrzebne do kalendarium jej życia i twórczości w końcu od poetki wydobył. Szukał ich dla nas wśród swoich papierów – bezskutecznie.
Zresztą w 1995 roku całkowicie przeszedł na stronę Szymborskiej i w mowie laudacyjnej z okazji przyznania jej doktoratu honoris causa na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu oświadczył, że każdy, kto przeczyta „Pisanie życiorysu”, „nie zazna już spokoju w żadnym dziale kadr”7.

Trzeba napisać podanie,
a do podania dołączyć życiorys.
Bez względu na długość życia
życiorys powinien być krótki.
Obowiązuje zwięzłość i selekcja faktów.
Zamiana krajobrazów na adresy
i chwiejnych wspomnień w nieruchome daty.
Z wszystkich miłości starczy ślubna,
a z dzieci tylko urodzone.
Ważniejsze kto cię zna, niż kogo znasz.
Podróże tylko jeśli zagraniczne.
Przynależność do czego, ale bez dlaczego.
Odznaczenia bez za co.
Pisz tak, jakbyś z sobą nigdy nie rozmawiał
i omijał z daleka.
Pomiń milczeniem psy, koty i ptaki,
pamiątkowe rupiecie, przyjaciół i sny.

(„Pisanie życiorysu”, Ludzie na moście, 1986)

Gdy zabrałyśmy się do pisania tej książki – jej pierwsza wersja ukazała się w 1997 roku – nasze poszukiwania biograficznych detali zaczęłyśmy od przeczytania Lektur nadobowiązkowych, felietonów o książkach pisanych przez Szymborską mniej lub bardziej regularnie przez ponad trzydzieści lat, najpierw do „Życia Literackiego”, później do „Pisma” i „Odry”, wreszcie do „Gazety Wyborczej”. Ich lektura przyniosła nadspodziewanie dużo informacji o autorce, jej gustach, poglądach, przyzwyczajeniach.
A więc Wisława Szymborska podziwia malarstwo Vermeera z Delft, nie cierpi gry w monopol, nie lubi hałasu, nie gardzi oglądaniem filmów grozy, ochoczo odwiedza muzea archeologiczne, nie wyobraża sobie, by ktoś mógł nie mieć w domowej bibliotece Dickensowskiego Klubu Pickwicka, wielbi Michela de Montaigne’a i z przyjemnością obcuje z dziennikiem Samuela Pepysa, nie przepada za Napoleonem, ceni pedanterię, nie uważa, że przysłowia są mądrością narodów, w czołówce wdzięku i nonszalancji umieszcza pajączka przędziorka, pisze w pozycji półleżącej, jest miłośniczką indeksów, przypisów, cytatów, odnośników, odsyłaczy, skorowidzów i bibliografii, chadza czasem do opery, ma ciepły stosunek do ptactwa, psów, kotów i w ogóle przyrody, upiera się, że jesteśmy jedynakami w kosmosie.
Poza tym kochała się kiedyś w Bohunie i Sherlocku Holmesie, do jej ulubionych reżyserów należał Federico Fellini, była entuzjastką Elli Fitzgerald, o której kiedyś chciała nawet napisać wiersz, ale skończyło się na felietonie (w końcu zresztą powstał i wiersz, ale to dopiero w XXI wieku). No i wielbiła Jonathana Swifta, Marka Twaina oraz Tomasza Manna, jedynego pisarza, któremu wprost złożyła hołd w wierszu. Jego istnienie – wśród swoich młodzieńczych lektur na pierwszym miejscu wymieniała Czarodziejską górę – uznawała za swego rodzaju cud. Za który chwaliła jednak ewolucję.

Dobrze, że choć dopuszcza do scen tak zbytkownych,
jak dziobak mlekiem karmiący pisklęta.
Mogłaby się sprzeciwić – i któż by z nas odkrył,
Że jest obrabowany?
A najlepsze to,
że przeoczyła moment, kiedy pojawił się ssak
z cudownie upierzoną watermanem ręką.

(„Tomasz Mann”, Sto pociech, 1967)

Choć z Lektur nadobowiązkowych i wierszy dowiedziałyśmy się niemało, białe plamy w jej biografii zaczęły tak naprawdę znikać dopiero dzięki opowieściom znajomych i przyjaciół z różnych okresów jej życia (miałyśmy przyjemność poznać ponad sto takich osób). Wyłoniły się obrazy z przeszłości utrwalone na starych fotografiach. Szymborska objawiła się nam jako autorka limeryków i pracowicie wycinanych pocztówek kolaży, wysyłanych zamiast listów.
Układana z okruchów, anegdotek, obrazków biografia stawała się coraz bogatsza, coraz więcej było faktów, wydarzeń, a nawet dat. Brakowało tylko głosu samej poetki, która co prawda na prośbę o spotkanie nie powiedziała „nie” – pewnie dlatego, że list protegujący nas napisał do niej Jacek Kuroń – ale też nie spieszyła się z wyznaczeniem terminu i od razu zastrzegła, że najpierw musi napisać noblowskie przemówienie.
Dopiero gdy opublikowałyśmy w styczniu 1997 roku w „Gazecie Wyborczej” fragmenty przygotowywanego pierwszego wydania tej książki8, z odtworzonym przez nas drzewem genealogicznym i nieznanymi jej zdjęciami rodziców, zadzwoniła.
– To straszne uczucie – usłyszałyśmy – czytać o sobie, ale skoro panie już się tyle napracowały, to dobrze, będziemy „uściślać”. A Lektury nadobowiązkowe to panie wyssały do ostatniej kosteczki.
Kiedy już się z nami w początkach 1997 roku umówiła, wykazała dużo cierpliwości i wielkoduszności, by odpowiedzieć na różne szczegółowe pytania. Skorygowała kilka błędów, coś dodała, coś poprawiła, redagowała zresztą głównie pod kątem uważności, żeby nikogo nie urazić. Do tego, co napisałyśmy, miała jedną generalną uwagę.
– Uświadomiłam sobie, że ta cała moja historia pozbawiona jest dramatyzmu. Tak jakbym prowadziła życie motylka, jakby życie tylko głaskało mnie po głowie. To jest mój portret zewnętrzny. Ale skąd taki obraz? Czy ja naprawdę taka jestem? Życie miałam właściwie szczęśliwe, jednak było w nim wiele śmierci, wiele zwątpień. Ale oczywiście ja o sprawach osobistych mówić nie chcę, a też nie lubiłabym, żeby mówili inni. Co innego po mojej śmierci. Ja mam do ludzi inną twarz, dlatego pokazują mnie od strony anegdotycznej, jako osobę wesołą, która nic, tylko wymyśla gry i zabawy. To, że inni tak mnie widzą, to moja wina. Pracowałam długo na ten wizerunek. Bo jak mam ciężkie zapaści, ciężkie zmartwienia, to do ludzi nie wychodzę, żeby nie pokazywać ponurej twarzy.
Od czasu tej rozmowy z Szymborską do pierwszego wydania Pamiątkowych rupieci widziałyśmy się z nią wiele razy – i służbowo, i towarzysko – więc przez cały czas przyrastał nam materiał już to do tekstów publikowanych w „Gazecie”, już to do kolejnych wydań i – mamy nadzieję – wyszłyśmy daleko poza obraz osoby „prowadzącej życie motyla”.
„Można by przypuścić – mówiła – że cierpię na swoiste rozdwojenie jaźni. Inna jestem wobec miłych mi ludzi, a zupełnie inna, kiedy zostaję sama ze sobą. Ponura, obolała, z pretensjami do siebie. I z niewesołym przekonaniem, że poezja może potrafi czasem towarzyszyć ludzkim cierpieniom, ale zapobiec im nie potrafi”9.
Wątek „trzymania fasonu” pojawia się również w wierszach.

Wiem, jak ułożyć rysy twarzy,
by smutku nikt nie zauważył.

(„Do zakochanej nieszczęśliwie”, „Nowa Kultura”, 20 czerwca 1954)
albo:
O nie! O nie! W godzinie złej
nie trzeba spadać z miny swej!

(„Koloratura”, Sól, 1962)

Profesor i redaktor Włodzimierz Maciąg, z którym przez ponad ćwierć wieku pracowała w redakcji „Życia Literackiego”, opowiadał nam, że nigdy nie była wylewna, zawsze się kontrolowała, chowała za zasłonami dobrego wychowania:
– Ona ma w sobie coś arystokratycznego. Uważa, że nie należy uzewnętrzniać emocji. To są geny plus wychowanie.
Zaprzyjaźniona z poetką profesor polonistyki Teresa Walas też uważała, że potrzebę nieujawniania emocji musiała Szymborska wynieść z domu:
– Gdybym miała Wisławę przypisać do jakiejś epoki, umieściłabym ją w XVIII wieku, w kulturze francuskiej, tylko bez jej zepsucia. Klasycystyczny duch w stylu Corneille’a. Żadnych bebechów, żadnych łez. Ona jest szalenie higieniczna. Wychowywał ją stary ojciec, który chciał mieć syna, i podejrzewam, że mógł ją traktować jak chłopaka: nie becz, nie maż się.
Podobnie widział ją Adam Zagajewski: „Czasem wydawało mi się, że na moment wyszła z któregoś z salonów osiemnastowiecznego Paryża. Jak wiadomo, w salonach tych prym wiodły kobiety. Wisława ceniła oświecenie i rozum; w naszej przenikniętej romantyczną gorączką kulturze reprezentowała inne wartości, inne temperatury. Była w niej elegancja, w jej gestach, ruchach, w jej słowach, w jej wierszach. Ceniła sobie formę, myślę, że nie znosiła chaosu. I jej doskonałe poczucie humoru także było poniekąd oświeceniowe”10.
Poeta Artur Międzyrzecki powiedział nam:
– Wisława jest osobą o naturalnej dyskrecji, której coś takiego jak postulat „wstydu uczuć”, głoszony z takim zapałem przez naszych kolegów z awangardy, musiał się wydać żenująco prostacki. Wstyd uczuć? Przecież to sama poetycka kondycja Wisławy.
Ten wstyd uczuć jednak łączyła poetka z ich niebywałą intensywnością.
Mój cień, jak błazen za królową.
Kiedy królowa z krzesła wstanie,
błazen nastroszy się na ścianie
i stuknie w sufit głupią głową.
(…)
Ten prostak wziął na siebie gesty,
patos i cały jego bezwstyd,
to wszystko, na co nie mam sił
– koronę, berło, płaszcz królewski.
Będę, ach, lekka w ruchu ramion,
ach, lekka w odwróceniu głowy,
królu, przy naszym pożegnaniu,
królu na stacji kolejowej.
Królu, to błazen o tej porze,
królu, położy się na torze.

(„Cień”, Sól, 1962)

Z Lektur nadobowiązkowych wiemy, że Szymborska podziwiała Chopina, który „zwierzał się rzadko, bo jego dusza była bardzo dzielna”, oraz Chaplina i jego wstrzemięźliwość w opisywaniu twórczych katuszy: „Artysta nie ma nigdy w swojej naturze nadmiaru niefrasobliwości. (…) Małomówność Chaplina na temat bólów porodowych imponuje mi bardzo”11.
Wzorem dla niej była też pani Roland, ofiara rewolucji francuskiej. Jej pamiętnik pisany w więzieniu, w oczekiwaniu na szafot, w którym spokojnie opisuje swoje dzieciństwo i młodość, „jest przecież obrazem codziennej zwycięskiej walki, jaką toczyć musiała autorka z własną słabością, udrękami więziennymi i lękiem śmiertelnym. Nie to w nim najważniejsze, co wyraziły słowa, ale to, czego nie wyraziły. Czego autorka surowo sobie zabroniła, aby trzymać się prosto aż do końca”12.
Z uznaniem pisała Szymborska o żonie Tomasza Manna Katii, która w swoich wspomnieniach okazała się lojalną wdową i bardzo się pilnowała, żeby nie wykroczyć poza wyznaczone przez męża granice szczerości. „Znała zapewne zwierzenia innych pań, Tołstojowej, Dostojewskiej, Conradowej, i powiedziała sobie krótko: co to, to nie”13.
Czy zatem należy się dziwić, że kiedy poetka opowiadała w wierszu o swojej dziecinnej miłości, to miała poczucie, jakby zdradzała „tę małą dziewczynkę, którą była”?
Opowiadam,
jak kochała się w studencie,
to znaczy chciała,
żeby spojrzał na nią.
(…)
Najlepiej, gdybyś wróciła,
skąd przyszłaś.
Nic ci nie jestem winna,
zwyczajna kobieta,
która tylko wie,
kiedy
zdradzić cudzy sekret.

(„Śmiech”, Sto pociech, 1967)

W czasie naszych rozmów okazało się, że jej „biografię zewnętrzną” znamy chyba lepiej niż ona sama. Jej pamięć wydobywała z przeszłości jakiś pojedynczy obraz, niewielki detal, drobny szczegół. Nie opowiedziała nam „całego swojego życia”. Z „biografii wewnętrznej” pokazała tylko tyle, ile chciała. Czasem powtarzała: „moja pamięć szybko wyrzuca takie rzeczy” albo „o tym to już po mojej śmierci”. A w którymś momencie opowiedziała nam następującą historię:
– Zobaczyłam kiedyś w filmie Buñuela osobliwą scenę. Fernando Rey, ulubiony aktor Buñuela, zawsze z bródką, zawsze lekko lubieżny, idzie ulicą, a w załomie muru siedzi starucha z rozpuszczonymi siwymi włosami. W ręku trzyma tamborek, na który naciągnięta jest ociekająca pomyjami szmata. Chichocząc w bezzębnym uśmiechu, cudownym jedwabiem haftuje na tej szmacie lilie. Oto scena, która usprawiedliwia istnienie kina – powtarzałam przyjaciołom. A potem ten film pokazano w telewizji. Patrzę, idzie ulicą Rey, żadnej staruchy nie ma, jest kobieta, dosyć młoda, która rozciąga na ramach ślubne welony. Tak że przestrzegam: w najlepszej wierze mogę opowiadać rzeczy, których nie było.

rozdział
2
O OJCU I MATCE ORAZ BLIŻSZYCH
I DALSZYCH PRZODKACH, RÓWNIEŻ TYCH
ODKRYTYCH PODCZAS WYKOPALISK

Zaczęło się to wszystko tak. Potężne wichury zwaliły tysiące świerków w rozciągających się aż po Bukowinę i Kuźnice zakopiańskich dobrach hrabiego Władysława Zamoyskiego. Jego rządca Wincenty Szymborski musiał się nieźle nagłowić, jak usunąć szkody i powalone drzewa przewieźć do tartaku. Trzeci już rok trwała wojna, nazwana potem pierwszą światową, i miał wielkie problemy z siłą roboczą. Żalił się w liście do generalnego plenipotenta hrabiego: „Wprawdzie mamy 60 jeńców (moskali), ale to bardzo kłopotliwy robotnik, zwłaszcza że strasznie dużo chcieliby jeść, a o artykuły żywności trudno, (…) a i z powodu niedostatecznego obucia nie chcą wychodzić na robotę”, zaś „wobec niedostatecznej paszy” konie też „zupełnie się nie opłacają”. I nieoczekiwanie puentował: „Z powodu tych wszystkich kłopotów straciłem głowę i… ożeniłem się”1.
Jakieś osiemdziesiąt lat później Wisława Szymborska pisała:
Niewiele brakowało,
a moja matka mogłaby poślubić
pana Zbigniewa B. ze Zduńskiej Woli.
I gdyby mieli córkę – nie ja bym nią była.
(…)
Niewiele brakowało,
a mój ojciec mógłby w tym samym czasie poślubić
pannę Jadwigę R. z Zakopanego.
I gdyby mieli córkę – nie ja bym nią była.
(…)
Może by obie spotkały się nawet
w tej samej szkole i tej samej klasie.
Ale żadna z nich para,
żadne pokrewieństwo,
a na grupowym zdjęciu daleko od siebie.

(„Nieobecność”, Dwukropek, 2005)

Kancelaria księcia Kazimierza Lubomirskiego schroniła się z powodu działań wojennych do leżących w pobliżu Zakopanego Kuźnic. I tam właśnie Anna Maria Rottermundówna, „dorodna panna”, która pracowała w kancelarii, wpadła Wincentemu Szymborskiemu w oko. „Dziewczynie zdawało się, że po wojnie mężczyzn nie będzie, przeto postanowiła wyjść za mąż za starszego, byle tylko starą panną nie zostawać – tłumaczył dalej w liście decyzję Anny Marii sam Szymborski. – No i ponieważ co kobieta chce, to i Pan Bóg tego chce, więc 17 lutego [1917] ożeniłem się. Posagu naturalnie nie wziąłem”2.
Pan młody miał lat czterdzieści siedem, panna młoda – dwadzieścia osiem. Nie wyglądało to na wielką miłość, ale przecież jak po latach napisze ich córka:
Wspaniałe dziatki rodzą się bez jej pomocy.
Przenigdy nie zdołałaby zaludnić ziemi,
zdarza się przecież rzadko.

(„Miłość szczęśliwa”, Wszelki wypadek, 1972)

Ślub i wesele odbyły się na plebanii w Szaflarach, gdzie stryj panny młodej Maurycy Rottermund był proboszczem. Znali się z panem młodym ze wspólnej działalności partyjnej w Narodowej Demokracji. Przyszłego ojca poetki przygnał do Zakopanego strach przed gruźlicą, na którą zmarła jego matka Stanisława (z domu Psarska). Osiedlił się tam na początku lat dziewięćdziesiątych XIX wieku i szybko zadomowił, szybko też zawarł znajomość z hrabią Władysławem Zamoyskim, właścicielem zakopiańskich włości, które ten kupił, by wyrwać je z „obcych rąk”. Gdy tereny zakopiańskie w 1888 roku nabył na licytacji wiceburmistrz Nowego Targu i właściciel tamtejszej papierni Jakub Goldfinger, polska opinia publiczna zaraz podniosła larum, że „Żyd będzie rąbać lasy”, co doprowadzi do katastrofy, dziś byśmy powiedzieli: ekologicznej.
Transakcję więc unieważniono i rok później Zakopane ponownie wystawiono na sprzedaż. Warszawskie „Słowo” opublikowało opis licytacji pióra K. Dobrzańskiego, pod którym to pseudonimem ukrywał się częsty w tamtych czasach gość Zakopanego Henryk Sienkiewicz3.
Pełnomocnik hrabiego otrzymał dyspozycję, by cenę podbijać o jednego centa, więc i Goldfinger podnosił stawkę o centa. Odpadł przy kwocie 460 002 złote i 2 centy… Zakopane wraz z przyległościami – terenami dzisiejszego Tatrzańskiego Parku Narodowego – przeszło na własność hrabiego Zamoyskiego.
„Gdybym dziesięć lat temu nie przyszedł do Zakopanego – pisał w liście hrabia Zamoyski, wspominając tę licytację – siedziałby na najwyższych w Polsce górach niemiecki Żyd i stamtąd by na Polskę pluł. Może by Zakopane się stało małą Szczawnicą, galicyjską Jerozolimą. Zadłużyłem się po uszy, aby ten jedyny w kraju naszym zakątek z żydowskich szpon wydrzeć. Zapłaciłem tyle, że mnie najbliżsi waryiatem ogłosili (…). Wszystko zastałem w żydowskich łapach, fabryki, lasy, urzęda w powiecie, handlu, propinacji (…). Żydzi powiatem trzęśli, a starosta starą Żydówkę w łapę całował”4.
Stan jego nowo nabytych włości nie przedstawiał się najlepiej (Sienkiewicz: „Setki morgów zrębów leżą odłogiem, a na nich resztki zgniłych kloców”), a tu należało jeszcze sprostać patriotycznym oczekiwaniom. Potrzebny był sprawny i energiczny zarządzający. W 1904 roku hrabia powierzył tę funkcję Wincentemu Szymborskiemu. Dla trzydziestoczteroletniego biuralisty, który od 1892 roku pracował w administracji jego dóbr, był to wielki awans. Odtąd niemal każda inwestycja w Zakopanem – kościół, szkoła, Muzeum Tatrzańskie, elektrownia, schronisko, wodociąg, kolej Chabówka – Zakopane – korzystać będzie ze szczodrej pomocy hrabiego i ciężkiej pracy jego rządcy.
Pierwszy zachowany list Szymborskiego do Zamoyskiego, datowany 28 marca 1901 roku, dotyczył zakupu szyn, śrub i gwoździ na budowę kolejki do projektowanej elektrowni, która z czasem zasilać miała Zakopane. Znalazłyśmy go na zamku w Kórniku obok setki innych, adresowanych do hrabiego Zamoyskiego albo jego plenipotenta, a zarazem dyrektora kórnickiej biblioteki, doktora Zygmunta Celichowskiego. Szymborski skrupulatnie i drobiazgowo informował hrabiego o wszystkim, co się działo w jego dobrach. O zalesianiu ogołoconych przez poprzednich właścicieli z drzewostanu zboczy, o halnym, który zwalił piętnaście tysięcy świerków, o funkcjonowaniu papierni i tartaku, o kłopotach z robotnikami, o finansowaniu założonego przez matkę hrabiego generałową Zamoyską Zakładu Pracy Domowej Kobiet (jego przełożona Julia Zaleska zostanie chrzestną matką Wisławy).
Zza suchych, rzeczowych informacji przezierają idee, które kierują krokami Szymborskiego, wspólne dla niego i jego pracodawcy. Patriotyzm Polaków, którym bliska była Narodowa Demokracja, przesycony był antysemityzmem – tak było i w przypadku Zamoyskiego, i Szymborskiego. Na zlecenie Zamoyskiego prowadził Szymborski budowę drogi bitej z Zakopanego do Morskiego Oka i Kościeliska, aby komunikacja ze Spiszu i Orawy szła przez Podhale. Chodziło o to, by „ludność polska z terenów węgierskich przez częstsze stosunki z ludnością polską szybciej uświadomiła sobie swoją polskość”. Z kolei założenie wytwórni wody sodowej, uzyskanie propinacji, czyli zgody na wyszynk, zorganizowanie Spółki Handlowej, za której pośrednictwem przyznawano tanie kredyty polskim przemysłowcom, czy budowa Domu Handlowego Bazar Polski – wszystko to miało stworzyć konkurencję dla handlu prowadzonego przez Żydów. I stworzyło. W którymś momencie Szymborski pisał hrabiemu, że Żydzi zakopiańscy chodzili ze skargą na niego do cudotwórcy rabina w Bobowej, „prosząc o radę w wojnie z Zarządem Dóbr, który zmierza do ich zniszczenia”.
Gdy sąsiadujące z posiadłością Zamoyskiego dobra jaworzyńskie kupił magnat węgierski Christian Hohenlohe Öhringen, zaognił się trwający od niemal stulecia spór między Cesarstwem Austriackim a Królestwem Węgier o to, do kogo ma należeć Morskie Oko. Szymborski zaangażował się w ten konflikt, w którym tak naprawdę szło o wytyczenie linii granicznej w Tatrach, tak by – w razie odzyskania niepodległości – to Polsce przypadło Morskie Oko.
Książę Hohenlohe kazał usunąć galicyjskie tablice graniczne, a leśniczówkę na spornym terenie obsadził węgierskimi żandarmami. Szymborski przez zaufanych dowiadywał się o każdym jego kroku i informował Zamoyskiego. W końcu posłom polskim w galicyjskim sejmie krajowym udało się w 1902 roku zwołać sąd polubowny w Grazu ze Szwajcarami w roli arbitrów. Szymborski miał relację z pierwszej ręki od zaprzyjaźnionego Medarda Kozłowskiego, który pojechał tam jako obserwator.
Trudno sobie wyobrazić, by Szymborski nie brał udziału w patriotycznych manifestacjach górali, które towarzyszyły wizji lokalnej przeprowadzonej na polecenie sądu. Zapewne też, po wygranym procesie, intonował wraz z zakopiańczykami: Jeszcze Polska nie zginęła,/ Wiwat plemię lasze,/ Słuszna sprawa górę wzięła,/ Morskie Oko nasze.
Szymborski intensywnie uczestniczył w życiu Zakopanego. W 1909 roku podpisał deklarację powołania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Rok później został członkiem Galicyjskiego Towarzystwa Leśnego. Włączył się też w budowę toru bobslejowego. I nie stronił od polityki, działaczem Narodowej Demokracji został jeszcze przed pierwszą wojną. Musiał znać Dmowskiego, który od kiedy osiedlił się w 1900 roku w Krakowie, przyjeżdżał na odczyty do Zakopanego.
W Bibliotece Kórnickiej PAN znalazłyśmy zdjęcie Wincentego Szymborskiego z partyjnymi kolegami: późniejszym wójtem Zakopanego i posłem na sejm Medardem Kozłowskim oraz Franciszkiem Kosińskim, kupcem, prezesem zakopiańskiej Spółki Handlowej, pochodzące z czerwca 1911 roku. Szymborski ubrany w pumpy (ale w marynarce, kamizelce i pod krawatem) oraz sznurowane buty, dobre do górskiej wspinaczki, przysiadł na jakimś wzgórku, pozując do fotografii.
W latach 1892–1922, kiedy Wincenty Szymborski pracował dla hrabiego Zamoyskiego, przez Zakopane przewinęła się niemal cała artystyczno-naukowa Polska. Jednak w rodzinnych przekazach nie zachowało się, ani kogo znał, ani z kim się spotykał. Na pewno musiał się zetknąć z Janem Kasprowiczem, w czasie pierwszej wojny komisarzem chlebowym Zakopanego, czy Kazimierzem Przerwą-Tetmajerem, który prowadził propagandę na rzecz Legionów Piłsudskiego. W Zakopanem, gdzie tłoczyli się zaskoczeni tam przez wojnę Polacy ze wszystkich zaborów, zbiegały się wtedy nitki najrozmaitszych patriotyczno-wojskowych przedsięwzięć. Z zapałem kontynuowano zapoczątkowany w atmosferze względnej swobody politycznej lat dziewięćdziesiątych XIX wieku zwyczaj celebrowania najrozmaitszych narodowych rocznic: wybuchu powstań, uchwalenia konstytucji majowej czy urodzin wieszczów. Hrabia popierał wszelkie niepodległościowe projekty, a za ich realizacją stał jego rządca. Zarządzanie majątkiem w czasie wojennych niedoborów i trudności z pozyskaniem siły roboczej wiązało się dla Szymborskiego z ogromnymi kłopotami. Musiał się też sporo nabiedzić, aby uchronić dobra hrabiego przed konfiskatą – przebywający w Paryżu Zamoyski był wszak obywatelem Francji, kraju w stanie wojny z Austro-Węgrami.
O zakopiańskiej działalności ojca Szymborska wiedziała niewiele.
Paradoksalnie, więcej wiedziała o dziadku, Antonim Szymborskim, który zmarł ponad czterdzieści lat przed jej urodzeniem – w domu rodziców przechował się jego spisany na stare lata pamiętnik. Znalazła go w walizeczce na pawlaczu siostra poetki, gdy robiła porządki po śmierci matki. Dziadek Antoni urodził się w 1831 roku jako pogrobowiec – jego ojciec, też Antoni, poległ w bitwie pod Grochowem. Wychowała go matka, i to ona, chcąc seksualnie uświadomić syna, na szesnaste urodziny zabrała go do Warszawy i zaprowadziła do szpitala dla wenerycznie chorych.
– Choć obejrzał tam straszne widoki, jednak do kobiet się nie zraził – opowiadała nam Szymborska. – Dużo ich jest w jego pamiętniku. Pisał na przykład, jak jakąś dziewczynę podającą w knajpie „wziął szczyptą za policzek”. No więc brał je „szczyptą za policzek”. Lubił kobiety. Miał siedemnaście lat, gdy przyszła Wiosna Ludów i uciekł z domu, by wziąć udział w powstaniu poznańskim. Szlify oficerskie zdobył w kampanii węgierskiej generała Bema5. Potem włóczył się po całej Europie – Niemcy, Włochy, Szwajcaria, Francja, Hiszpania – a nawet po Ameryce, gdzie dotarł do ogarniętej gorączką złota Kalifornii. Po powrocie do Polski chciał się ustatkować (nabył nawet starostwo opoczyńskie), ale zaraz wybuchło powstanie styczniowe, więc rzucił wszystko, by stanąć na czele powstańczego oddziału.
Gdy jeszcze przed opublikowaniem pierwszego wydania biografii Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny opublikowałyśmy w „Gazecie Wyborczej” fragment o powstańczych tradycjach w rodzinie noblistki, zaatakowało nas prawicowe „Arcana”. W obronę wziął nas Jerzy Pilch, który skwitował złośliwie, że „znalazłyśmy Wisławie Szymborskiej zbyt wielką liczbę narodowo zasłużonych dziadków i pradziadków”6.
W setną rocznicę wybuchu powstania obszerne fragmenty pamiętnika Antoniego Szymborskiego ukazały się w „Życiu Literackim”. Musiał być niezłym gawędziarzem, bo jego opisy powstańczego losu są rzeczowe i pełne smakowitych detali. Ale pisał nie tylko o walkach i potyczkach, sporo miejsca poświęcił też „polskiej anarchii”: „Potworzonych samowolnie komitetów za dużo, intryg czynnych dużo, wyzyskiwania łatwowiernych jeszcze więcej. Pieniądze narodowe szły najczęściej na pohulanki. Pobyt mój w Krakowie tak mnie przysposobił, że czułem, iż lepiej umrzeć, jak patrzeć na zbrodnię lub słuchać fałszu. Trzy razy wysyłano pieniądze na broń i trzy razy Prusacy zabierali skrzynie próżne. O czynach podobnych, walkach i kłótniach w komitetach ze zgrozą wspomnieć mi przychodzi i nie chcę tutaj brudzić opisami. Nieszczęśliwy naród polski, żyjąc już wiek w niewoli, nie mógł zdobyć wiedzy godności swojej. Anarchizm trwa ciągle”7.
Poetka nie podała wtedy, że autorem pamiętnika jest jej własny dziadek (tekst opatrzyła tylko adnotacją, że pochodzi z archiwum prywatnego) i że to ona przygotowała go do druku.
– To prekursor Apollinaire’a – żartowała. – Pisał bez przecinków czy kropek. Przekręcał nazwiska. Wobec opisów krajobrazów i miast był bezradny jak dziecko. „Przyjechałem do Florencji, miasto duże, czyste”, o innych miastach też miał tyle do powiedzenia, że duże i czyste.

 
Wesprzyj nas