“Segretario” to porywająca, pełna współczesnych odniesień historia o przekraczaniu granic i binarnych podziałów. Awanturnicze losy dwojga cudzoziemców w fascynującym, wielokulturowym Krakowie końca XV wieku.


Gredechin Specht z Heidelbergu, by spełnić ambitne marzenia i móc zdobywać wiedzę, decyduje się na ryzykowny krok. Mając 14 lat, wyrusza na podbój świata w chłopięcym przebraniu, jako Georg Starkfaust.

Po dwóch latach wędrówek po Europie, swoje miejsce odnajduje w Krakowie, na stancji u Filipa Kallimacha, włoskiego poety i polityka, zasłużonego doradcy Kazimierza Jagiellończyka, a po jego śmierci – Jana Olbrachta.

Już jako student(ka) medycyny na Akademii Krakowskiej, Gredechin regularnie pisuje do swojej przyjaciółki z dzieciństwa, Enneleyn. Zawierza jej swoje największe tajemnice, opowiada o problemach codzienności w męskich szatach i o dramatycznych wydarzeniach, których jest świadkiem, a nierzadko i uczestniczką.

Opisuje życie studentów Akademii oraz społeczności żydowskiej. W swoich listach nie przemilcza również kontrowersyjnych i intrygujących faktów z życia swojego mistrza Kallimacha – począwszy od jego szalonej młodości w Rzymie, zakończonej udziałem w spisku na życie papieża Pawła II, i ucieczki przed pościgiem przez pół Europy, aż po bezpieczną przystań w Krakowie i perypetie miłosne w Toruniu.

Maciej Hen
Segretario
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 8 lutego 2023
 
 


LIST I

Gre­de­chin Specht
naj­zac­niej­szej i sercu stale
naj­droż­szej En­ne­leyn We­ide­mann
mno­gie prze­syła po­zdro­wie­nia.

Ach, do­bry Boże, ileż to dni mi­nęło od owego mgli­stego po­ranka, kiedy opusz­cza­łam ro­dzinne strony, wie­dząc, że może już ni­gdy tam do was nie po­wrócę? Ile też wody mu­siało się od tego czasu prze­to­czyć przez ko­ryto na­szego Nec­karu, w któ­rym la­tem – pa­mię­tasz? – plu­ska­ły­śmy się bez opa­mię­ta­nia, pod­czas gdy oj­ciec twój drze­mał po obie­dzie, aż za któ­rymś ra­zem ska­le­czy­łaś so­bie stopę o ster­czący z dna ka­mień. Tu­szę, że te wspo­mnie­nia nie cał­kiem ci się w gło­wie za­tarły, choć nie mogę być na­wet pewna, czy moje imię coś ci jesz­cze mówi.
Ba, na­wet je­śliś nie bez reszty mnie za­po­mniała, masz, przy­znaję, do­bre po­wody, by wspo­mi­nać mnie źle – jako istotę pło­chą, nie­stałą i nie­słowną – a to dla­tego, że ci przez wszyst­kie te lata, co ich, je­śli do­brze li­czę, dzie­więć w przy­szłym mie­siącu upły­nie, nie da­łam żad­nego znaku ży­cia. Mogę so­bie tylko wy­obra­zić, jak go­rącz­kowo mu­sia­łaś cze­kać na wie­ści ode mnie w pierw­szych ty­go­dniach po moim znik­nię­ciu, i nie myśl, że nie zdaję so­bie sprawy, jak bar­dzo ci się one od sa­mego po­czątku na­le­żały, choćby i naj­krót­sze, na ko­la­nie skre­ślone, że­byś tylko wie­działa, że żyję i nie przy­da­rzyło mi się nic złego. I to na­le­żały ci się nie tylko jako przy­ja­ciółce od serca, ale też jako tej, która w isto­cie ob­my­śliła dla mnie ów sza­tań­ski plan, dzięki któ­remu moje ży­cie po­to­czyło się o wiele cie­kaw­szą drogą niż ta, co mi była przy­pi­sana z uro­dze­nia. Uwierz mi, pro­szę, moja droga, nie­za­po­mniana i wiel­ko­duszna, że i mnie samą do­pro­wa­dzały do roz­pa­czy i wręcz do łez (które jed­nak mu­sia­łam ukry­wać) nie­zli­czone prze­szkody, ja­kie mi stale unie­moż­li­wiały prze­sła­nie ci cze­go­kol­wiek przez wszyst­kie te lata, choć mu­szę też przy­znać ze skru­chą, że z cza­sem do tej nie­moż­no­ści przy­wy­kłam i nie­omal się z nią po­go­dzi­łam.
Ostat­nio jed­nak stan rze­czy w tej mie­rze uległ zmia­nie, z czego te­raz z wielką ra­do­ścią ko­rzy­stam, aby pró­bo­wać się przed tobą z tak dłu­giego mil­cze­nia uspra­wie­dli­wić i zdać ci po­krótce sprawę z tego, co się ze mną przez cały ten czas działo.
Pa­mię­tasz, kie­dy­śmy się w wi­lię mego wy­jazdu że­gnały, wśród łez i obiet­nic tak wielu, są­dzi­ły­śmy obie, iż wy­pra­wia­jąc się w nie­znane u boku pana Cel­tisa, po to, by pod jego skrzy­dłami zgłę­biać wyż­sze dzie­dziny wie­dzy, mogę się spo­dzie­wać, że mi ów mąż, nad swój młody wiek uczony, po­znaw­szy mą uży­tecz­ność, za­cznie z cza­sem ja­ko­wąś lafę wy­pła­cać, choćby i nie­wielką, lub przy­naj­mniej za­pewni mi w swo­ich po­dró­żach chleb i dach nad głową. Otóż wiedz, moja En­ne­leyn, iż te na­sze ra­chuby nie spraw­dziły się wcale.
Pan Cel­tis przy­jął bo­wiem z góry, że skoro to ja się z wła­snej woli ucze­pi­łam poły jego płasz­cza, tedy wszyst­kie usługi, które mu od­daję, są je­dy­nie wy­ra­zem mej głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści za przy­wi­lej ob­co­wa­nia z jego osobą. Czy może bar­dziej za to, że ra­czy się dzie­lić ze mną swą wie­dzą bez żad­nej w mo­ne­cie za­płaty. Opo­wiem ci za chwilę do­kład­niej, jak mu na­rzu­ci­łam swoje to­wa­rzy­stwo. Pier­wej jed­nak chcę ci uświa­do­mić, iż z No­rym­bergi bez za­trzy­ma­nia po­dą­ży­li­śmy do Au­gs­burga, z Au­gs­burga do In­gol­stadt, z In­gol­stadt do Ra­ty­zbony, z Ra­ty­zbony z po­wro­tem do No­rym­bergi, stam­tąd do Würz­burga – i tak przez bli­sko dwa lata włó­czy­li­śmy się po wszyst­kich zie­miach ce­sar­stwa, ni­g­dzie miej­sca nie za­grze­wa­jąc, jak jacy niedź­wied­nicy. Przy­znaję, że cał­kiem bez ko­rzy­ści dla mnie te wę­drówki nie były, choćby i przez to samo, że­śmy przez cały nie­mal czas znad koń­skich grzbie­tów pro­wa­dzili ze sobą roz­mowy, dzięki któ­rym do­sko­na­li­łam się w ła­ci­nie. Ba, nie tylko w ła­ci­nie, ale też w do­trzy­my­wa­niu kroku tak wiel­kiemu umy­słowi w jego roz­wa­ża­niach. Chyba zresztą były to zrazu wy­łącz­nie jego mo­no­logi, od czasu do czasu prze­ry­wane py­ta­niem re­to­rycz­nym: „Czyż nie tak, Stark­faust?”. Ja w od­po­wie­dzi bą­ka­łam nie­śmiało: „W rze­czy sa­mej, mi­strzu mój”, albo coś w tym ro­dzaju. W miarę jed­nak, jak się z moim po­ło­że­niem oswa­ja­łam, zda­rzało się co­raz czę­ściej, żem mu w oma­wia­nym przed­mio­cie za­da­wała py­ta­nia, które, zda mi się, nieco roz­mowę oży­wiały. Cza­sem na­wet od­wa­ża­łam się wy­gła­szać z sio­dła wła­sne, na­iwne prze­my­śle­nia. I po­wiem ci, że je pan Cel­tis wcale nie za­wsze kwi­to­wał sa­mym tylko po­błaż­li­wym uśmiesz­kiem, ale zda­rzało mu się nie­kiedy wda­wać ze mną w na wpół po­ważną dys­putę. Nie po to ci o tym pi­szę, żeby się przed tobą cheł­pić, a w każ­dym ra­zie nie tylko po to. Przede wszyst­kim bo­wiem chcę ci dać wy­obra­że­nie o tym, jak mało mia­łam w tych po­dró­żach czasu choćby na ob­my­śle­nie tego, co bym miała do cie­bie na­pi­sać, a zwłasz­cza ja­kim spo­so­bem mam ci moje pi­smo prze­ka­zać. A weź przy tym pod uwagę, że gdy tylko z ko­nia zsia­da­łam, miał dla mnie pan Cel­tis za­wsze ja­kieś za­ję­cia. A to z ksiąg gru­bych po­le­cał mi wy­pi­sać wska­zane przez sie­bie ustępy, a to znów ka­ftan mu oczy­ścić i buty albo za­ce­ro­wać ga­cie. Mu­szę mu tu jed­nak od­dać tę za­sługę, że nie­które z owych za­dań miały je­dy­nie moją na­ukę na celu – gdy na przy­kład ka­zał mi co wie­czór przy świe­tle ło­jo­wego ogarka treść na­szych roz­mów z pa­mięci spi­sy­wać (po ła­ci­nie, rzecz ja­sna) albo roz­wią­zy­wać na pi­śmie ćwi­cze­nia z greki. Te ostat­nie, warto tu do­dać, brał ze skryptu po­cho­dzą­cego po­dobno od sa­mego Bar­la­ama z Ka­la­brii, na­uczy­ciela Pe­trarki i Boc­cac­cia.
Czyż za­tem zdo­ła­łam już choć tro­chę roz­pro­szyć twą urazę, En­ne­leyn, mo­jej du­szy sio­strzyco? Je­śli nie, zważ jesz­cze, że mimo wszystko udało mi się razu jed­nego, gdy­śmy wy­ru­szali z Mo­gun­cji, w ostat­niej chwili wci­snąć na­prędce skre­śloną kartkę dla cie­bie goń­cowi w bar­wach de Tas­si­sów – tylko czyś ty ją aby otrzy­mała? Pi­sa­łam ci w niej, o ile do­brze pa­mię­tam, że sa­kiewka moja co­raz lżej­sza, a do tego my­ślę so­bie z wiel­kim prze­stra­chem, iż na go­ścińcu mogę spo­tkać zbó­jów, jako że wszystko, co mam, mu­szę no­sić przy so­bie, bo­jąc się gro­sze moje ban­kowi po­wie­rzyć, boć prze­cie w kan­to­rach lu­bią się bacz­nie przy­glą­dać i chy­trze prze­py­ty­wać każ­dego, kto się ze skryp­tami po wy­płatę zgła­sza.
Tak bo­wiem, jak mi ra­dzi­łaś, przed wy­jaz­dem cały mój ma­ją­tek, przez ojca mego kosz­tem krwi prze­la­nej i ka­lec­twa na­byty, spie­nię­ży­łam przy po­mocy wuja En­gel­berta. Wuj co prawda przy spo­sob­no­ści tego spie­nię­że­nia więk­szość za­gar­nął dla sie­bie, lecz niech mu to wyj­dzie na zdro­wie, skoro mimo wszystko ca­łych szes­na­ście fun­tów w sre­brze mi wrę­czył. I tak prze­cież wię­cej nie mo­gła­bym na so­bie dźwi­gać. Z tego cztery funty od razu mi po­szły na ko­nia do­brego (na­zwa­łam go Far­sell), do tego sio­dło, uprząż, no i kilka sztuk odzieży, nie­zbęd­nych do wpro­wa­dze­nia na­szego planu w ży­cie.
Tam­tego dnia, szes­na­stego kwiet­nia 1487 roku, tak ja­ke­śmy to so­bie ob­my­śliły, skoro świt opu­ści­łam mia­sto bramą koło zamku. Za­spany straż­nik, za­jęty pod­no­sze­niem bramy, na­wet na mnie nie spoj­rzał, kiedy pod nią prze­jeż­dża­łam. Po pół­go­dzi­nie jazdy, w le­sie pod Ga­iber­giem, do­ko­na­łam mo­jej prze­miany. Naj­trud­niej było od­ciąć war­kocz, bo mój nóż, do­bry do chleba, do ta­kich ce­lów, jak się oka­zało, był za tępy. Udało mi się go w końcu jako tako wy­ostrzyć o zna­le­ziony przy ścieżce spory, ja­jo­waty ka­mień, przy­sy­pany do po­łowy ze­szło­rocz­nymi li­śćmi dębu, i wtedy po­szło już ła­twiej, choć bez bólu się nie obe­szło. Po­zbyw­szy się war­ko­cza, roz­rzu­ci­łam włosy z tyłu, żeby swo­bod­nie opa­dały na kark i ra­miona. Oka­zało się, że mi to wy­szło ciut krzywo, ale nie przej­mo­wa­łam się tym, bo prze­cież chło­paki nie­raz są krzywo przy­cięci. Nie­wiele my­śląc, ro­ze­bra­łam się szybko do sa­mego mieszka – ten przy­pię­łam so­bie jesz­cze przed wyj­ściem z domu – za­czym wcią­gnę­łam no­ga­wice, wzu­łam trze­wiki, ubra­łam się w ko­szulę i ka­ftan, a na wierzch na­rzu­ci­łam opoń­czę. Dziew­czyń­skie szatki ra­zem z war­ko­czem upcha­łam do dziu­pli wy­pa­trzo­nej w sta­rym dę­bie, i tym sa­mym za­mknę­łam za sobą moje dawne ży­cie. Wdra­pa­łam się znów na mego dziel­nego ru­maka, wy­je­cha­łam z lasu na go­ści­niec i co koń wy­sko­czy po­gna­łam pro­sto na wschód.
Od razu po­czu­łam, że w mę­skim stroju czło­wiek trzyma się w sio­dle o wiele pew­niej i wy­god­niej, można więc so­bie po­zwo­lić na nieco szyb­szą jazdę niż przy na­szych daw­nych prze­jażdż­kach po wzgó­rzach za cmen­ta­rzem albo wzdłuż rzeki. Dzięki temu przed wie­czo­rem by­łam w Ro­then­burgu, gdzie za­trzy­ma­łam się na noc­leg, i już na­stęp­nego po­po­łu­dnia do­tar­łam do No­rym­bergi, w samą porę, by z da­leka zo­ba­czyć, jak straże prze­pusz­czają przez bramę zam­kową na­szego mło­dego zna­jo­mego. Nie mo­głam po­dejść bli­żej, bo je­den za dru­gim wjeż­dżały tam­tędy or­szaki co­raz to no­wych ksią­żąt Rze­szy, je­den świet­niej­szy od dru­giego, przy­by­wa­jące na uro­czy­ste ob­rady Re­ich­stagu, to­też ha­la­bard­nicy wo­leli ta­kich jak ja ga­piów w od­po­wied­niej od­le­gło­ści utrzy­my­wać. Od­da­li­łam się tedy, żeby zna­leźć so­bie miej­sce w go­spo­dzie i po­ży­wić się na­prędce, po czym pie­szo pod Burg po­wró­ci­łam, by wy­pa­try­wać pana Cel­tisa za jego stam­tąd po­wro­tem.
Już cał­ko­wite ciem­no­ści za­pa­dły i ku­po­wa­łam wła­śnie od ża­giew­nika za­pa­loną po­chod­nię, gdy świeżo uwień­czony przez ce­sa­rza po­eta lau­reat znów się w bra­mie po­ja­wił. Po jego chwiej­nym kroku znać było, że wy­róż­nie­nie swoje świę­to­wał był na zamku bez prze­sad­nej dba­ło­ści o za­cho­wa­nie an­tycz­nego umiaru. Zbli­ża­jąc się doń z mym łu­czy­wem, już mia­łam prze­mó­wić, gdy on zwró­ciw­szy na mnie wzrok, ode­zwał się pierw­szy.
– Chłop­cze, za po­zwo­le­niem – za­py­tał odro­binę tylko beł­ko­tli­wie – czy był­byś uprzejmy po­świe­cić mi w dro­dze do go­spody Pod Pa­nień­skim Or­łem?
Po­wie­dział „chłop­cze”, za­tem wie­dzia­łam już, że nie tylko mnie nie po­znaje, ale na­wet mu przez myśl nie przej­dzie, że mogę nie być tym, za kogo chcę ucho­dzić. To mi do­dało od­wagi.
– Sa­lve, po­eta lau­re­ate, de­cus lit­te­ra­rum et elo­qu­en­tiae!I – za­de­kla­mo­wa­łam z za­pa­łem. On na to, przy­jem­nie zdzi­wiony, zro­bił wiel­kie oczy, a ja cią­gnę­łam bez­czel­nie, stale po ła­ci­nie: – Bę­dzie to dla mnie za­szczyt choć przez chwilę tak wiel­kiemu czło­wie­kowi przy­świe­cać i móc przy tej oka­zji po­pro­sić po­kor­nie, by ze­chciał swą mą­dro­ścią roz­świe­tlać mroki mej nie­wie­dzy. Wsze­lako nie je­stem tu­tej­szy, więc co się ty­czy od­na­le­zie­nia drogi Pod Pa­nień­skiego Orła, mu­szę się zdać na twoją, pa­nie, zna­jo­mość mia­sta.
Tak go za­tkało, że tylko wska­zał mi kie­ru­nek i ru­szy­li­śmy w mil­cze­niu przed sie­bie.
– Nie­tu­tej­szy? – po­wtó­rzył po kilku kro­kach moje słowa. – Z ja­kie­goż to kraju?
– Z Pa­la­ty­natu Reń­skiego – od­rze­kłam zgod­nie z prawdą.
– Z Pa­la­ty­natu? – zdu­miał się. – Toś ty Nie­miec? Po kiego więc li­cha roz­ma­wiamy po ła­ci­nie?
– Wy­bacz, pa­nie, chcia­łem się tylko two­jej zna­ko­mi­to­ści nieco dać po­znać – przy­zna­łam z po­korą, upar­cie trzy­ma­jąc się ła­ciny. – A to dla­tego, że chcę cię, pa­nie, pro­sić, byś mnie przy­jął jako swego ucznia.
– Ucznia? – za­śmiał się. – Nie trzy­mam uczniów przy so­bie. Na uni­wer­sy­te­tach gro­mad­nie ich na­uczam.
I na to mia­łam przy­go­to­waną od­po­wiedź.
– Kiedy ja na uni­wer­sy­tet za młody je­stem.
Spoj­rzał na mnie nieco by­strzej, aż się zlę­kłam, czy mnie nie roz­po­zna.
– To ile ty masz lat? – za­py­tał.
– Dwa­na­ście, prze­sławny pa­nie – od­rze­kłam bez za­jąk­nię­cia, dwa lata so­bie odej­mu­jąc.
– W isto­cie, to za mało – przy­znał. – Ja mia­łem szes­na­ście, stu­dia w Ko­lo­nii za­czy­na­jąc. – Przyj­rzał mi się znów spod oka, lecz snadź przy mi­go­tli­wym świe­tle po­chodni nie­wiele zo­ba­czył. – Duży wy­ro­słeś jak na swój wiek – za­uwa­żył.
Prawda to, już wtedy by­łam, jak pa­mię­tasz, dzie­weczką ro­słą nie­spo­ty­ka­nie (a je­śli chcesz wie­dzieć, od tego czasu przy­było mi ćwierć łok­cia).
Po­tem przez dłuż­szą chwilę szli­śmy z Cel­ti­sem, nic nie mó­wiąc, aż wresz­cie on zwró­cił się do mnie to­nem do­bro­tli­wym:
– I cze­góż ty, dzie­cię, po mnie się spo­dzie­wasz?
– Pra­gnę cię, na­tchniony pa­nie, pro­sić, abyś mnie na­uczał – od­par­łam bez na­my­słu – po to, bym z cza­sem mógł pójść twoim śla­dem. – I za­raz do­da­łam: – A ja ze swej strony po­sta­ram ci się, jak tylko zdo­łam, od­wdzię­czyć.
– Jak tylko zdo­łasz? – Od­chrząk­nął kil­ka­krot­nie, jakby z za­kło­po­ta­niem, i po chwili mil­cze­nia za­gad­nął kpią­cym to­nem: – Cie­ka­wym, jak to so­bie wy­obra­żasz.
– Nie wiem – od­rze­kłam z dzie­cięcą pro­stotą. – Wszystko, czego tylko ła­skawy pan so­bie ży­czyć bę­dziesz, ja je­stem go­tów czy­nić, o ile, rzecz ja­sna, bę­dzie to w mo­jej mocy.
– W two­jej mocy! – za­śmiał się na te słowa. – A to ci re­zo­lut! – Od­da­lił się na stronę, bek­nął z ci­cha, po czym po­wra­ca­jąc w krąg świa­tła mo­jej ża­gwi, pod­jął już bez prze­śmiewki: – Ale, za­uważ, po­mi­nąw­szy już wszystko inne, jakże ja cię mam przy­jąć na ucznia, skoro je­stem stale w po­dróży? Po­my­śla­łeś o tym, chłop­cze? Jak cię zwą wła­ści­wie?
– Georg – przed­sta­wi­łam się mym no­wym imie­niem i za­raz do­da­łam to na­zwi­sko, przez cie­bie ob­my­ślone. – Georg Stark­faust.
– Stark­faust, hm… – za­du­mał się. – Pu­gnus For­tis… Nie. Trzeba by ci coś in­nego wy­my­ślić. Ale po­wiedz mi, Stark­faust, co na to twój oj­ciec?
– Oj­ciec mój drogi od­umarł mnie przed ro­kiem – od­rze­kłam zgod­nie z prawdą.
– A matka? – do­py­ty­wał.
– Nie żyje od dawna. Na­wet jej nie pa­mię­tam.
– Ach tak… – Po­ki­wał głową z na­leżną po­wagą. – Masz prze­cie chyba ja­kichś krew­nych?
Opo­wie­dzia­łam mu o wuju En­gel­ber­cie, na wszelki wy­pa­dek da­jąc mu na imię Ulrich. Z ojca mego, wo­jen­nego in­wa­lidy, zro­bi­łam mły­na­rza z Knit­tlin­gen, bę­dąc pra­wie pewną, że ni­gdy do Knit­tlin­gen nie za­wi­tamy, ale poza tym w mo­jej opo­wie­ści nie było ani krzty zmy­śle­nia. Kie­dy­śmy wresz­cie sta­nęli na progu go­spody Pod Pa­nień­skim Or­łem, do­szłam aku­rat do tego, ja­kem mego ko­nia na­była. I chyba ten koń wła­śnie spra­wił, że się pan Cel­tis wy­zbył resz­tek wo­bec mnie uprze­dzeń.
Na­za­jutrz o świ­cie, tak jak mi po­le­cił, sta­wi­łam się w go­to­wo­ści do drogi w tym sa­mym miej­scu, gdzie­śmy się byli roz­stali. Mimo wszystko oba­wia­łam się tro­chę, że w świe­tle dnia może mnie roz­po­znać. Wpraw­dzie od czasu jego wy­pro­wadzki z wa­szego domu na Ha­spel­gasse, gdzie mnie nie­raz prze­lot­nie był wi­dy­wał, gdym was od­wie­dzała, mi­nęły do­bre dwa lata, w ciągu któ­rych uro­słam o ło­kieć pra­wie i gęba mi się mocno wy­dłu­żyła, czy mnie jed­nak nie za­pa­mię­tał le­piej, niż­bym chciała, żad­nej pew­no­ści mieć nie mo­głam.
Ja­koż w isto­cie, kie­dy­śmy już ru­szyli nie­śpiesz­nie drogą na He­il­bronn, pan Cel­tis po dłuż­szym po­mru­ki­wa­niu do sie­bie sa­mego i od­chrzą­ki­wa­niu nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwał się do mnie w zwy­kłej nie­miec­kiej mo­wie:
– Wiesz co, Stark­faust? Cały czas nie mogę się uwol­nić od wra­że­nia, że już cię gdzieś wcze­śniej wi­dzia­łem, choć mi się to na zdrowy ro­zum wy­daje nie­moż­liwe.
– Może Pan Bóg – rze­kłam na to z uda­waną na­iw­no­ścią – na­da­jąc rysy ludz­kim twa­rzom, po­wta­rza cza­sem ja­kiś wzór, w któ­rym zna­lazł upodo­ba­nie.
Pan Cel­tis ro­ze­śmiał się w pierw­szej chwili, ale za­raz po­tem zmarsz­czył brwi i po­uczył mnie su­rowo, na ła­cinę dla więk­szej po­wagi prze­cho­dząc, iż słowa moje wska­zują na to, że za­lę­gła się we mnie zgubna py­cha i nad­mierne o so­bie mnie­ma­nie, czego on zde­cy­do­wa­nie nie po­chwala. Po czym, już bez kar­cą­cej nuty w gło­sie, jakby mi chciał po­wie­rzyć se­kret jaki, prze­mó­wił da­lej w te słowa:
– Co do mnie, są­dzę, że to ludzka du­sza z ja­kie­goś po­wodu utrwala so­bie rysy twa­rzy nie­któ­rych osób, dawno temu, może na­wet w nie­mow­lęc­twie prze­lot­nie wi­dzia­nych, i gdy po­tem u ko­goś na po­dobne na­trafi, roz­po­znaje je z ra­do­ścią. – I po chwili za­dumy do­dał: – A cza­sem ze zgrozą.
Wię­cej że­śmy już ni­gdy do tych kwe­stii nie wra­cali. Z cza­sem prze­sta­łam się oba­wiać, że so­bie kie­dyś pan Cel­tis uświa­domi, skąd mu się moje lico zna­jo­mym wy­daje. Sen z po­wiek spę­dzała mi jesz­cze nie­kiedy tylko myśl o tym, że wę­dru­jąc nie­ustan­nie po wszyst­kich mia­stach Rze­szy, mo­żemy kie­dyś za­je­chać i do He­idel­bergu, gdzie by z pew­no­ścią ktoś mógł mnie roz­po­znać. Umy­śli­łam so­bie za­tem, że gdyby do tego do­szło, pod lada po­zo­rem roz­łą­czę się z dok­to­rem Cel­ti­sem na dni kilka. Szczę­śli­wie nie oka­zało się to ko­nieczne, jako że przez całe dwa lata uda­wało nam się He­idel­berg omi­jać.
Po tych przy­dłu­gich wstę­pach wy­pada mi jak naj­krót­szą drogą do­pro­wa­dzić moją opo­wieść do miej­sca, z któ­rego do cie­bie pi­szę, to jest do Kra­kowa, sto­licy Kró­le­stwa Pol­skiego. Do­tar­li­śmy tam z Dal­ma­cji przez Ili­rię i Wę­gry. Z Dal­ma­cji mó­wię, bo­wiem po dru­giej już zi­mie spę­dzo­nej na koń­skim grzbie­cie opu­ści­li­śmy w końcu zie­mie nie­miec­kie, prze­pra­wia­jąc się mo­rzem z Trie­stu do Ra­guzy. Kiedy in­dziej spró­buję opo­wie­dzieć, co czu­łam, nie wi­dząc wo­kół sie­bie jak okiem się­gnąć nic prócz fa­lu­ją­cego mor­skiego prze­stworu, na póź­niej też od­kła­dam opi­sa­nie uro­ków wio­sny w sło­necz­nych kra­jach Po­łu­dnia, gdzie­śmy wów­czas wy­sie­dli na ląd. Te­raz na­to­miast, je­śli po­zwo­lisz, ob­ja­śnię ci, dla­czego po tak dłu­gim ży­ciu tu­ła­czym za­trzy­ma­li­śmy się na dłu­żej, i to wła­śnie w tym Kra­ko­wie, mie­ście tłocz­nym, we­so­łym, ha­ła­śli­wym, do­bre trzy razy od na­szego He­idel­bergu bar­dziej roz­le­głym, cho­ciaż od No­rym­bergi, zda mi się, nieco jed­nak szczu­plej­szym; mie­ście, do­dam, któ­rego miesz­kańcy, z ja­kie­goś so­bie tylko zna­nego po­wodu, za coś lep­szego od in­nych się mają.
Rzecz cie­kawa, więk­szość z nich wy­wo­dzi się z ro­dzin nie­miec­kich, z dawna tu­taj osia­dłych, i cie­ka­wie jest przy­glą­dać się, ile jesz­cze za­cho­wali w so­bie nie­miec­ko­ści – je­śli w ogóle można mó­wić o czymś ta­kim jak nie­miec­kość, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście ję­zyk. Z tym ję­zy­kiem zresztą to nie taka pro­sta u nich sprawa – więk­szość niby umie mó­wić albo na­wet i pi­sać po nie­miecku, ale ich niem­czy­zna to ja­kaś za­mierz­chła gwara, w żad­nej czę­ści Nie­miec już nie­uży­wana, i chyba mocno też ska­żona wpły­wami mowy tu­tej­szej, która jest bar­dzo od­le­gła od wszyst­kich ję­zy­ków na­szego ła­ciń­skiego kręgu, do tego stop­nia, że mój obecny pa­tron, pan Kal­li­mach, okre­śla ją pół żar­tem jako „scy­tyj­ską”, a o so­bie chęt­nie mówi, że jest „Tu­sko-Scytą”, jako że po­cho­dzi z To­ska­nii, a tu zna­lazł drugą oj­czy­znę. Może zresztą nie tylko żar­tem on Po­la­ków do Scy­tów za­li­cza, skoro, w isto­cie, zda­niem wielu au­to­ry­te­tów wy­wo­dzą się oni od Sar­ma­tów, ci zaś, jak można prze­czy­tać choćby u He­ro­dota, zro­dzili się ze związ­ków wo­jow­ni­ków scy­tyj­skich z Ama­zon­kami.
Miej­scowa lud­ność wy­znaje wpraw­dzie chrze­ści­jań­stwo, i to już, jak czy­ta­łam, od pię­ciu stu­leci, ale… ale cho­ciażby w ostat­nią so­botę wi­dzia­łam tu na wła­sne oczy po­gań­ski ob­rzęd, od­pra­wiany na pra­daw­nym kur­ha­nie, pod któ­rym mają ja­koby spo­czy­wać szczątki mi­tycz­nego króla Kra­kusa, Ro­mu­lusa tego Rzymu. Szep­nął mi o tym rano na Aka­de­mii któ­ryś z ko­le­gów szko­la­rzy, a że z po­wodu od­wo­ła­nia re­pe­ty­to­rium mia­łam aku­rat wolne po­po­łu­dnie i słońce przy­grze­wało już praw­dzi­wie wio­sen­nie, wy­bra­łam się z cie­ka­wo­ści na prze­chadzkę za mia­sto, w oko­lice rze­czo­nego kopca. Od miej­sca, w któ­rym miesz­kam, idzie się do niego le­d­wie pół­to­rej mili, może dwie. Już z da­leka wi­dać było ta­kie mro­wie lu­dzi, jakby tam cały Kra­ków się ze­brał. I sam kur­han, po­dobny do kar­dy­nal­skiego ka­pe­lu­sza, i ota­cza­jące go bło­nia ob­leźli tak gę­sto, że aż się ba­łam, czy się za­raz nie po­tra­tują, zwłasz­cza że za­miast stać spo­koj­nie, przez cały czas się żwawo prze­miesz­czali. Jedni co prę­dzej wcho­dzili na szczyt kopca, dru­dzy scho­dzili, by do­łą­czyć do sto­ją­cych na dole i wraz z nimi pró­bo­wać coś zła­pać z rze­czy, które tamci to­czyli z góry na dół po zbo­czu, wśród ogól­nej we­so­ło­ści, śpie­wów, tań­ców, gwiz­dów i po­krzy­ki­wań. Krótko mó­wiąc, cały ten ob­rzęd, zwany z ja­kichś po­wo­dów rę­kawką (czyli coś jakby Är­mel­chen), spro­wa­dza się do tur­la­nia ze szczytu kur­hanu naj­roz­ma­it­szych po­kar­mów – z tych, co się tur­lać dają, czyli na przy­kład go­to­wa­nych jaj (nie­rzadko pięk­nie ozdo­bio­nych) albo ja­błek, bu­ra­ków czy na­wet od­po­wied­niego kształtu bu­łek. Ale wi­dzia­łam też, że ktoś spusz­czał po zbo­czu sznu­ro­waną szynkę, co oczy­wi­ście ci na dole, w więk­szo­ści bie­dacy, przy­jęli z wielką ra­do­ścią, choć moż­liwe, że zło­rze­czyli w du­chu tym, któ­rzy sto­jąc naj­bli­żej, zdo­łali ją po­chwy­cić (zdaje się, że nie obe­szło się tam bez bójki). Naj­bar­dziej po­do­bały mi się śpiewy. Ich tre­ści nie zdo­ła­łam uchwy­cić, cho­ciaż już sporo po pol­sku ro­zu­miem, ale to była ja­kaś inna pol­sz­czy­zna, a może w ogóle inny ja­kiś ję­zyk, któ­rym mó­wiono w tym kraju na długo przed­tem, za­nim za­wi­tali tu pierwsi mi­sjo­na­rze.
To tur­la­nie przy­sma­ków po ziemi przy­po­mniało ci pew­nie na­sze dzie­cięce za­bawy w Kra­inę Pa­si­brzu­chów, ale mo­żesz mi wie­rzyć – jako że coś nie­coś już wcze­śniej o tej rę­kawce zda­rzyło mi się sły­szeć – iż za tymi, zda­wa­łoby się, nie­win­nymi igrasz­kami kryje się tu mroczny kult zmar­łych i od­da­wa­nie czci boż­kowi śmierci. Na pewno trudno jest tu­byl­com wy­zwo­lić się cał­ko­wi­cie z za­ko­rze­nio­nego w nich głę­boko prze­sądu, wo­bec uwo­dzi­ciel­skiej mocy zwią­za­nych z nim ry­tu­ałów. Przy­znam, że mnie sa­mej chwi­lami skóra cier­pła na grzbie­cie od tych niby ra­do­snych za­śpie­wów, które przez cały czas wzno­siły się nad kur­ha­nem, a szcze­gól­nie wtedy, gdy się me­lo­dia pięła w górę i głosy śpie­wa­ją­cych spo­ty­kały się tam na długo wy­trzy­my­wa­nych nu­tach, wi­bru­ją­cych za­ka­za­nymi współ­brz­mie­niami. Wiem mniej wię­cej, na czym to po­le­gało, gdyż trzy lata temu, w qu­adri­vium, mu­sia­łam mię­dzy in­nymi zgłę­biać za­sady mu­zyki. Mo­gła­bym więc wy­ło­żyć ci to bar­dziej szcze­gó­łowo, ale chyba już za­nadto się roz­pi­sa­łam o ca­łym tym zda­rze­niu, które w grun­cie rze­czy nie­wiele wnosi do sedna mo­jej opo­wie­ści.
Wrócę więc ra­czej do ob­ja­śnie­nia, dla­czego dok­tor Cel­tis, a wraz z nim siłą rze­czy i ja, za­trzy­ma­li­śmy się na dłu­żej w Kra­ko­wie. Otóż on przy­był tu z za­mia­rem po­głę­bie­nia swo­jej wie­dzy wła­śnie w dzie­dzi­nie nauk ma­te­ma­tycz­nych, szcze­gól­nie astro­no­mii. Mają bo­wiem w Kra­ko­wie Po­lacy wcale do­bry uni­wer­sy­tet, zwany tu­taj Aka­de­mią, na któ­rym w tam­tych la­tach na­uczał jesz­cze sławny Al­ber­tus de Bru­dzewo (rzecz cie­kawa, tu, w Pol­sce, lu­dzie za­miast „Al­bert” mó­wią „Woj­ciech”, co się po na­szemu wy­ma­wia mniej wię­cej: „Weut­schäch”), mę­drzec z wielką brodą, wielce też uczony i przez in­nych uczo­nych w ca­łym chrze­ści­jań­skim świe­cie po­wa­żany. Na jego wła­śnie wy­kłady Cel­tis uczęsz­czał z pilną po­korą, w czym ja, nie­stety, nie mo­głam mu to­wa­rzy­szyć, a dla­czego, to ci za chwilę wy­ja­śnię. Bez względu jed­nak na to z nie­małą ulgą przy­ję­łam wia­do­mość, iż osią­dziemy gdzieś wresz­cie na dłu­żej, już choćby z tego po­wodu, że jak­kol­wiek do­ce­niam urok cią­głych od­mian, ja­kie za­pew­nia ży­cie wę­drowne, to jed­nak po pew­nym cza­sie, wsku­tek znu­że­nia tru­dami nie­ustan­nej po­dróży, cie­ka­wość dla tych od­mian we mnie przy­ga­sła. Zważ, że przez te dwa sza­lone lata nie mia­łam czasu ni­g­dzie się na­wet do­kład­niej ro­zej­rzeć, miej­sco­wych lu­dzi po­znać i do­wie­dzieć się, czym żyją, co ich drę­czy, a co im się ma­rzy.
Do­piero też od­kąd osie­dli­śmy w Kra­ko­wie, mo­głam wresz­cie zna­leźć wolną chwilę, by do cie­bie na­pi­sać. Tyle że tu z ko­lei kło­pot z tym był do dziś taki, iż nie kur­so­wała w Pol­sce re­gu­lar­nie żadna poczta, nie li­cząc kró­lew­skiej, ale z tej zwy­kli pod­dani ko­rzy­stać nie mogą. Od­kąd więc tu je­stem, nie mia­łam żad­nej spo­sob­no­ści, aby ci co­kol­wiek prze­słać. Co nie zna­czy, że się o taką spo­sob­ność nie sta­ra­łam – cała oko­lica wie­działa, że gdyby się ktoś stąd wy­bie­rał do Pa­la­ty­natu, ma mnie za­wczasu po­wia­do­mić. Łu­dzi­łam się przez całe sie­dem lat, że w końcu ktoś taki się znaj­dzie, boć prze­cie tu, jak już wspo­mi­na­łam, od po­ko­leń sami pra­wie Niemcy miesz­kają i wielu z nich cza­sem jeź­dzi do Nie­miec, od­wie­dzić da­le­kich krew­nych albo też w in­te­re­sach roz­ma­itych. Nie­stety aku­rat w na­sze strony, czy na­wet w ich po­bliże, przez cały ten czas nie wy­pra­wiał się nikt. Aż wresz­cie dom Fug­ge­rów otwo­rzył w Kra­ko­wie swoją fak­to­rię i po roku ogło­sił, że bę­dzie co dzie­sięć dni wy­sy­łał kon­wój pocz­towy do Au­gs­burga – pierw­szy od­cho­dzi już ju­tro o świ­cie! Stam­tąd prze­syłki do in­nych miast ce­sar­stwa przej­mie poczta de Tas­si­sów. Jak mnie za­pew­niano, do Au­gs­burga ta­bor Fug­ge­rów przy­bę­dzie od ju­tra za dzie­sięć dni, szó­stego kwiet­nia, a w drogę po­wrotną wy­ru­szy stam­tąd po dal­szych dzie­się­ciu. Tych dru­żyn pocz­to­wych mają Fug­ge­ro­wie aż cztery i będą je wy­pra­wiać po dwie, w obie strony jed­no­cze­śnie, i z chwilą gdy jedna z nich do­trze do, po­wiedzmy, Au­gs­burga, to jesz­cze inna, która tam na nią, przyj­mu­jąc tym­cza­sem prze­syłki, cze­kała od dzie­się­ciu dni, na­tych­miast wy­ru­szy do Kra­kowa – i to samo bę­dzie się działo w drugą stronę. To zna­czy tak ma być, a jak bę­dzie, to się do­piero okaże. Nie wiem też, jak czę­sto z ko­lei ku­rie­rzy de Tas­si­sów mię­dzy He­idel­ber­giem a Au­gs­bur­giem kur­sują – to ja­kieś cztery dni jazdy w każdą stronę – lecz je­śli kon­ste­la­cje ułożą się po­myśl­nie, to we­dług mo­ich wy­li­czeń jest szansa, że od­po­wiedź twoja na ten list – o ile ze­chcesz mi od­po­wie­dzieć; ale ze­chciej, pro­szę! – doj­dzie mnie dwu­dzie­stego szó­stego kwiet­nia, czyli za nie­cały mie­siąc. Chcia­łoby się wcze­śniej, ale wziąw­szy pod uwagę wszyst­kie czyn­niki, wy­gląda na to, że jed­nak nie da rady. Trzeba więc się cie­szyć z tego, co jest moż­liwe – no to się cie­szę i mam na­dzieję, że ty też. Prawdę mó­wiąc, chce mi się ska­kać do góry na myśl o tym dniu kwiet­nio­wym, ale tego, ma się ro­zu­mieć, po­waż­nemu stu­den­towi czy­nić nie przy­stoi, zwłasz­cza kiedy jest ko­bietą. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że te­raz wresz­cie mogę ci, En­ne­leyn utę­sk­niona moja, wszyst­kie do­tych­cza­sowe za­nie­dba­nia wy­na­gro­dzić.
Tylko czy cię ten list od­naj­dzie? Nie są­dzę, abyś wciąż na Ha­spel­gasse miesz­kała, może na­wet nie ma cię wcale w He­idel­bergu. W dniu mego wy­jazdu mia­łaś już lat pięt­na­ście, więc chyba od dawna żoną ko­muś je­steś, a pew­nie i dzia­tek słod­kich gro­madka cię ota­cza; och, wi­dzę je pra­wie, jak­bym tam przy was była, te liczka miłe, ru­miane, do twego tak po­dobne! Mam jed­nak na­dzieję, że oj­ciec twój za­cny, dok­tor We­ide­mann, żyje jesz­cze i można go stale na Ha­spel­gasse od­na­leźć, a gdy otrzyma mój list, na pewno do­pil­nuje, aby do twych rąk on do­tarł.
By­ła­bym za­po­mniała: win­nam ci prze­cie wy­ja­śnić, czemu już sie­dem lat w tym Kra­ko­wie sie­dzę i wcale się z niego nie ru­szam, pod­czas gdy, jak mo­głaś za­uwa­żyć, dok­tor Cel­tis (te­raz już, sły­szę, pro­fe­sor) wró­cił ostat­nio do He­idel­bergu, o czym wiem od mego obec­nego mi­strza i pryn­cy­pała, pana Kal­li­ma­cha. Żeby ci to wy­tłu­ma­czyć, mu­szę się znów cof­nąć do pierw­szego lata mo­jego w Kra­ko­wie po­bytu. Mia­łam już wtedy, w 1489 roku, lat szes­na­ście w rze­czy­wi­sto­ści, a dla świata czter­na­ście, co było na uni­wer­sy­tet wciąż tro­chę za mało. Cel­tis za­pew­niał mnie jed­nak, że o ile praw­dzi­wie na­uki stu­dio­wać pra­gnę i stać mnie na cze­sne, on może za mnie oso­bi­ście po­rę­czyć przed rek­to­rem Mat­thia­sem de Co­bi­lino. A prze­cież – któż to może wie­dzieć le­piej niż ty, przy­ja­ciółko naj­mil­sza – tylko po to swego imie­nia, krew­nych i stron ro­dzin­nych się wy­rze­kłam, nie mó­wiąc już o domu i ma­jątku, nie z inną też my­ślą w tę awan­tur­ni­czą bła­ze­nadę się wda­łam, jak żeby się na­ukom móc od­dać bez reszty, w po­szu­ki­wa­niu klu­cza do za­ga­dek bytu. Stało się więc, że wpi­sa­łam się jako Georg Stark­faust z Knit­tlin­gen na li­stę stu­den­tów pierw­szego roku tri­vium w Aka­de­mii Kra­kow­skiej, wpła­ca­jąc z góry dzie­więć gro­szy, za co można tu so­bie ku­pić dwie miary żyta (ale miara u nich to jak dzie­sięć na­szych) albo pół beczki piwa. Było mnie na to stać, bo po tych dwóch la­tach z po­sia­da­nych na po­czątku dwu­na­stu fun­tów sre­bra zo­stało mi wciąż pra­wie osiem, a wkrótce po­tem z ogrom­nym ża­lem sprze­da­łam też mo­jego wier­nego Far­sella, z nie­wielką tylko stratą i, co było dla mnie ważne, od­da­jąc go w do­bre ręce.
Lecz kiedy już wy­sy­pa­łam na ławę przed kanc­le­rzem Aka­de­mii pie­czo­ło­wi­cie za­wczasu od­li­czo­nych sto osiem tu­tej­szych mie­dzia­nych de­na­rów (na­uczy­łam się już w cza­sie mych pe­re­gry­na­cji, że sre­brem le­piej bez po­trzeby lu­dziom w oczy nie bły­skać), ten mnie nie­spo­dzie­wa­nie za­py­tał, w któ­rej z sied­miu burs Aka­de­mii chcę za­miesz­kać. Spró­buj so­bie przed­sta­wić, En­ne­leyn, jak się na te słowa nogi pode mną ugięły. Spać w jed­nej izbie z tu­zi­nem roz­bry­ka­nych wy­rost­ków, z jed­nej z nimi ko­rzy­stać la­tryny… Co tam la­tryna – jakże bym ja miała choćby szaty zmie­niać! Już prze­cie w po­dró­żach z pa­nem Cel­ti­sem było mi to wielką prze­szkodą, ale pan Cel­tis był je­den tylko i, jak mi się zda­wało, ce­lowo uni­kał oko­licz­no­ści, w któ­rych mógłby mnie gołą wi­dzieć albo ja jego, przez co, choć mi to było na rękę, drę­czyła mnie obawa, czy on się aby czego nie do­my­śla. Do­piero dużo póź­niej, z po­wodu pew­nych rze­czy, któ­rych się o nim do­wie­dzia­łam, za­świ­tało mi inne tego za­cho­wa­nia wy­ja­śnie­nie.
Aby nieco zy­skać na cza­sie, od­po­wie­dzia­łam kanc­le­rzowi, że mu­szę wpierw w mie­ście za­się­gnąć ję­zyka, i te­goż wie­czora za­czę­łam Cel­tisa wy­py­ty­wać, jak by tu unik­nąć za­miesz­ka­nia w bur­sie. Pró­bo­wał mnie zrazu prze­ko­ny­wać, że nie­po­trzeb­nie się tego oba­wiam, gdyż on swoje czasy bur­szow­skie w Ko­lo­nii wspo­mina jak naj­le­piej. Ja jed­nak, jak się do­my­ślasz, upie­ra­łam się przy swoim, nie ujaw­nia­jąc za­ra­zem, mimo na­tar­czy­wych in­da­ga­cji, przy­czyn mo­jej dla burs nie­chęci. Pan Cel­tis wi­docz­nie zna­lazł so­bie w końcu wła­sne jej wy­tłu­ma­cze­nie, gdyż przy­glą­da­jąc mi się ba­daw­czo spod oka, oznaj­mił, że chyba już wie, co dla mnie może zro­bić. Gdy­bym była szla­chet­nego rodu, tłu­ma­czył, mo­gła­bym gdzieś na mie­ście po­szu­kać so­bie stan­cji, by­leby któ­ryś z ba­ka­ła­rzy albo le­piej ma­gi­strów zo­bo­wią­zał się mnie re­gu­lar­nie na­wie­dzać dla spraw­dze­nia, czy się god­nie spra­wuję. Ale że le­d­wie sy­nem mły­na­rza je­stem, mogę naj­wy­żej za­miesz­kać u któ­re­goś z na­uczy­cieli, tyle że on, dok­tor Cel­tis, ma na to jesz­cze lep­szy po­mysł. I tak to mój nie­zro­zu­miały dla ni­kogo ka­prys do­pro­wa­dził mnie do progu domu pana Kal­li­ma­cha na tu­tej­szym pod­zam­czu.
Pa­mię­tam, jak gdyby to było wczo­raj: kie­dy­śmy za­stu­kali w drzwi mo­siężną ko­łatką, do­piero po dłuż­szym cza­sie z we­wnątrz dały się sły­szeć nad­cho­dzące kroki i za­raz po nich szczęk otwie­ra­nej za­suwy. W progu sta­nął po chwili przy­gar­biony, nie­młody już je­go­mość, z wło­sami barwy na wpół spo­pie­lo­nych wę­gli, ro­sną­cymi buj­nie po bo­kach, skąd opa­dały fa­lami na ra­miona, nad czo­łem zaś mocno prze­rze­dzo­nymi. Był to we wła­snej oso­bie sam go­spo­darz, pan Kal­li­mach, ubrany bar­dzo wy­twor­nie, w krótką dzienną suk­nię w po­rzecz­ko­wym ko­lo­rze, z sze­ro­kimi rę­ka­wami roz­cię­tymi z przodu od grzbietu dłoni aż po pa­chę, u góry ści­śle do­pa­so­waną, od pasa w dół bu­fia­stą; do tego ob­ci­słe no­ga­wice z czar­nego sukna i lek­kie czarne trze­wiczki z nie­zbyt dłu­gimi no­skami. Co mnie, pa­mię­tam, w tej pierw­szej chwili ude­rzyło, to blask bi­jący z jego oczu – wiel­kich, my­ślą­cych, mi­ster­nie wy­kro­jo­nych, ob­wie­dzio­nych ciemną oprawą rzęs, i cie­płe, ła­godne brzmie­nie jego głosu. Po­wi­tał nas z mi­łym uśmie­chem i za­pro­sił do środka, tłu­ma­cząc, że sam nas wpro­wa­dza, bo służ­bie dał wy­chodne z po­wodu przy­pa­da­ją­cej tego wie­czora wi­gi­lii Dnia Świę­tego Jana, ob­cho­dzo­nej w tych stro­nach bar­dzo hucz­nie, z tań­cami wo­kół ognisk za­pa­la­nych na le­śnych po­la­nach i po­szu­ki­wa­niem w głębi lasu kwiatu pa­proci. Tak, tak, pa­proci. We­szli­śmy więc z ulicy, z któ­rej, po wy­jąt­kowo skwar­nym dniu, wciąż bu­chał żar jak z pieca, do chłod­nego wnę­trza domu, przy­jem­nie pach­ną­cego esen­cją ró­żaną i wo­sko­wymi świe­cami. Ściem­niało się już, więc go­spo­darz, usa­dziw­szy nas za sto­łem, od­da­lił się na chwilę, by przy­nieść wię­cej świa­tła. Kiedy po­wra­cał, za­uwa­ży­łam, że idąc, prze­chyla się nieco na lewą stronę, i nie wiem dla­czego, ale wy­dało mi się to cza­ru­jące.
Usiadł z nami, po czym, przyj­rzaw­szy mi się życz­li­wie, ode­zwał się swym szem­rzą­cym gło­sem:
– A więc to ty je­steś tym chłop­cem, o któ­rym ta­kie cuda sły­szę?
Stro­pi­łam się na to, bo choć, jak wiesz, nie je­stem prze­sad­nie skromna, to jed­nak nie chcia­łam wyjść w jego oczach na py­szałka.
– Mam na­dzieję, do­stojny pa­nie, że nie sły­sza­łeś o mnie nic złego – wy­bą­ka­łam ci­cho, po czym za­raz się przed­sta­wi­łam. – Zwą mnie Georg Stark­faust, przy­by­wam z Pa­la­ty­natu i za­mie­rzam pod­jąć stu­dia na tu­tej­szej Aka­de­mii.
Kal­li­mach skło­nił głowę na znak apro­baty.
– Zga­dza się, to wła­śnie o to­bie sły­sza­łem – rzekł z uśmie­chem. – A do tego tu obecny mój przy­ja­ciel, pan Cel­tis, za­leca mi cię do po­mocy w po­rząd­ko­wa­niu pa­pie­rów.
Za­pew­ni­łam od razu, że chęt­nie się tego po­dejmę, na co on z na­my­słem po­ki­wał głową, po czym znów z uśmie­chem, ale tym ra­zem jakby tro­chę kpią­cym, za­gad­nął nie­win­nie:
– A po­wiedz mi, miły chłop­cze, gdy­byś był Kal­li­ma­chem, o co byś chciał za­py­tać Geo­rga Stark­fau­sta w dniu wa­szego po­zna­nia?
Mo­żesz ła­two zgad­nąć, że w pierw­szej chwili na te słowa od­jęło mi mowę, ale w końcu ja­kimś cu­dem wy­ci­snę­łam z sie­bie resztkę kon­ceptu.
– Za­py­tał­bym go, zna­ko­mity pa­nie – ode­zwa­łam się nie­pew­nie – czy się cie­szy, że bę­dzie mi mógł swej przy­dat­no­ści do­wieść.
Pan Kal­li­mach był na tyle wy­ro­zu­miały, że po­ki­wał na to głową.
– Do­bre py­ta­nie – stwier­dził ła­god­nie. – I na­wet za­dam ci je póź­niej. Naj­pierw chcę cię jed­nak za­py­tać o coś in­nego. Ro­zu­miem, że pra­gniesz się uczyć. Po­wiedz mi, pro­szę, dla­czego.
Dla­czego? Roz­pacz­li­wie szu­ka­łam w gło­wie ja­kiejś zgrab­nej for­mułki, która by po­trzebę zdo­by­wa­nia wie­dzy uza­sad­niała, ale za­wsty­dzi­łam się na­gle, że moje praw­dziwe my­śli za­brzmią jak ja­kieś eg­zal­to­wane baj­du­rze­nia, a ja­koś nie umia­łam tak na po­cze­ka­niu zna­leźć w ich miej­sce cze­goś, co by było w miarę do rze­czy.
– Do­prawdy nie wiem – przy­zna­łam w końcu bez­sil­nie. – Chyba z cie­ka­wo­ści.
Pan Kal­li­mach kla­snął na to w ręce i na­chy­liw­szy się ku mnie, jakby chciał, że­bym mu się na ucho zwie­rzyła, za­py­tał ci­cho:
– Więc nie dla za­pew­nie­nia so­bie lep­szego losu?
– Tak, to też – przy­tak­nę­łam chęt­nie. – W pierw­szej chwili nie przy­szło mi to do głowy, ale nie wąt­pię, iż także i z tego po­wodu uczyć się warto.
– W ta­kim ra­zie – za­py­tał, pro­stu­jąc się na po­wrót – co dla cie­bie tym lep­szym lo­sem bę­dzie? Sły­szę, że je­steś sy­nem mły­na­rza. Czyli co, chcesz zo­stać ka­no­ni­kiem, z cza­sem może bi­sku­pem?
Za­wa­ha­łam się. Czu­łam, że w tym py­ta­niu tkwi ja­kiś pod­stęp. Nie cią­gnęło mnie ni­gdy do stanu du­chow­nego, znasz mnie, ale sęk w tym, że nie po­tra­fi­łam zgad­nąć, ja­kiej on po mnie ocze­kuje od­po­wie­dzi.
– Nie za­sta­na­wia­łem się nad tym do tej pory – od­rze­kłam tedy wy­mi­ja­jąco. – A czy tego chcieć po­wi­nie­nem?
– To za­leży od cie­bie – nie uła­twiał mi od­po­wie­dzi, wciąż przy­glą­da­jąc mi się ba­daw­czo. – Ale wiesz… – cią­gnął, pod­kre­śla­jąc każde słowo mięk­kim ru­chem szczu­płej dłoni – tłu­ste pre­bendy, przy­wi­leje wszel­kie, no i na tam­tym świe­cie na­groda… Po­myśl.
Zda­wało mi się, że do­strze­gam w jego oczach iskierki roz­ba­wie­nia.
– Ufam w mi­ło­sier­dzie Boże – oznaj­mi­łam, ręce po­boż­nie skła­da­jąc – któ­rym Chry­stus Pan każ­dego na równi ob­da­rza. A co do tych wszyst­kich in­nych dóbr… Nie, za po­zwo­le­niem, ra­czej po­zo­stanę w sta­nie świec­kim – pod­su­mo­wa­łam sta­now­czo.
Pan Kal­li­mach spoj­rzał na pana Cel­tisa z po­ro­zu­mie­waw­czym uśmie­chem, na co ten, spusz­cza­jąc oczy, po­ki­wał głową, nie wie­dzia­łam, czy aby nie w uzna­niu mej po­rażki. Za­raz jed­nak, unió­sł­szy pa­lec dla zwró­ce­nia go­spo­da­rza uwagi i zer­ka­jąc na niego zna­cząco, na­gle zwró­cił się do mnie po grecku:
– Nun de eipe tauto Hel­le­ni­sti – co zna­czy: „Te­raz po­wiedz to samo po grecku”. Na co ja, prze­łknąw­szy ślinę, prze­tłu­ma­czy­łam na­prędce to, com uprzed­nio rze­kła:
– Ej do­kej soi, o bel­ti­ste, la­ikos ge me­nejn an bu­loj­men.
Usły­szaw­szy to, Cel­tis zwró­cił się z trium­falną miną w stronę pana Kal­li­ma­cha, ten zaś bez słowa wstał, wy­szedł z izby i wró­cił nie­ba­wem, nio­sąc pę­katą bu­telkę wina z trzema pu­char­kami.
– Pi­no­men! – za­wo­łał, co po grecku zna­czy: „Na­pijmy się!”.
Wy­pi­li­śmy więc, a na­za­jutrz sta­wi­łam się ze swoim skrom­nym do­byt­kiem do pana Kal­li­ma­cha dys­po­zy­cji. I od­tąd mam nie tylko dach nad głową za­pew­niony, ale też skromną pen­syjkę, którą mi nowy mistrz mój wy­płaca jako swemu za­ufa­nemu kan­ce­li­ście, z czego po opła­ce­niu cze­snego na Aka­de­mii zo­staje mi dru­gie tyle na moje po­trzeby. Nie to jest jed­nak dla mnie naj­waż­niej­sze, lecz moż­ność ob­co­wa­nia na co dzień z mym pryn­cy­pa­łem. Wiele mu­sia­ła­bym za­pi­sać stron, żeby ci dać bliż­sze po­ję­cie o tym wiel­kim mężu – na po­czą­tek niech ci wy­star­czy, że jest on waż­nym do­radcą tu­tej­szego króla Ol­brachta (mó­wi­łam ci wpraw­dzie, że Po­lacy za­miast „Al­bert” mó­wią zwy­kle „Woj­ciech”, w tym jed­nak wy­padku ogra­ni­czyli się do pod­mie­nie­nia sa­mo­gło­sek; to tylko je­den z wielu przy­kła­dów na to, jak ka­pry­śne i nie­prze­wi­dy­walne by­wają za­cho­wa­nia tego ludu). Ten Ol­bracht pa­nuje w Pol­sce od czte­rech lat za­le­d­wie i jest dość młody jak na króla – nie tak dawno temu był pan Kal­li­mach jego wy­cho­wawcą, tak jak i pra­wie wszyst­kich jego braci, choć i sam on też jesz­cze nie jest stary. To jest, ow­szem, ma już pięć­dzie­siąt dzie­więć lat, ale te lata służą mu jak mało komu.
To, że już po­wie­dzia­łam: „do­radca kró­lew­ski”, nie ozna­cza by­naj­mniej, żem po­wie­działa wszystko, co o nim po­wie­dzieć na­leży. Jest on w pierw­szym rzę­dzie po­etą ła­ciń­skim, bie­głym i na­tchnio­nym, o wiele od pana Cel­tisa wy­żej w tej sztuce sto­ją­cym, a przy tym czło­wie­kiem wiel­kiej wie­dzy i mą­dro­ści. Cel­tis po­znał był go jesz­cze za cza­sów swo­jej po­dróży po Wło­szech, do­kąd, jak pa­mię­tasz, zmie­rzał, gdy stan­cję w wa­szym go­ścin­nym domu opusz­czał. Tak się bo­wiem szczę­śli­wie zło­żyło, że w tym sa­mym cza­sie pan Kal­li­mach, sam zresztą bę­dąc Wło­chem ro­do­wi­tym, po­sło­wał do We­ne­cji z ważną mi­sją od króla pol­skiego, ale nie tego mło­dego, swo­jego wy­cho­wanka, tylko jesz­cze jego ojca, Ka­zi­mie­rza. Tam więc, w We­ne­cji, się z Cel­ti­sem spo­tkali i wi­docz­nie przy­pa­dli so­bie do serca, skoro po­tem w Kra­ko­wie, od­kąd się od­na­leźli, wciąż nie mo­gli się do syta swoim to­wa­rzy­stwem na­cie­szyć, a przy­naj­mniej tak mi się do pew­nego mo­mentu wy­da­wało. Pan Cel­tis jed­nak po roku Kra­ków opu­ścił, kie­ru­jąc się na Wę­gry, a nie­ba­wem, jak wieść nie­sie, po­wró­cił do Nie­miec.
Ja zaś już szó­sty rok stu­diuję na uni­wer­sy­te­cie tu­tej­szym, pra­cu­jąc za­ra­zem u pana Kal­li­ma­cha, i do­brze się mam. Mu­szę ci się po­chwa­lić, żem dwa lata temu ukoń­czyła fa­cul­ta­tem ar­tium, naj­pierw tri­vium, to jest kurs gra­ma­tyki, re­to­ryki i dia­lek­tyki, a po dwóch la­tach prze­szłam do wyż­szego sta­dium na­uki sztuk wy­zwo­lo­nych, qu­adri­vium, które ukoń­czyw­szy, otrzy­ma­łam ty­tuł ma­gi­stra – co nie jest ta­kie ła­twe, le­d­wie co dwu­dzie­sty stu­dent taki ty­tuł zdo­bywa, in­nym musi wy­star­czyć ba­ka­lau­reat. Przy tej oka­zji wy­ja­śniam, dla­czego nie mo­głam w swoim cza­sie ra­zem z dok­to­rem Cel­ti­sem na wy­kłady Al­berta Bru­ciusa z astro­no­mii uczęsz­czać: otóż ma­te­ma­tyki, astro­no­mii i mu­zyki uczą na qu­adri­vium, gdzie nie można stu­dio­wać bez po­myśl­nego tri­vium ukoń­cze­nia. Ale i na qu­adri­vium na owego Al­berta nie tra­fi­łam, gdyż zre­zy­gno­wał był już wów­czas z na­ucza­nia astro­no­mii, ogra­ni­cza­jąc się tylko do fi­lo­zo­fii Ary­sto­te­le­so­wej wy­kła­da­nia, co może było jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych Cel­ti­sowi nie chciało się już dłu­żej w Kra­ko­wie zo­sta­wać. Nie wiem też, czy mam czego ża­ło­wać, że omi­nęły mnie prze­sław­nego Bru­ciusa wy­kłady, gdyż bo­daj czy nie wię­cej sko­rzy­sta­łam z nauk jego na­stępcy, Mi­cha­ela Fal­ke­nera z Wro­cła­wia, który bar­dziej niż ku sa­mym tylko su­chym po­mia­rom ru­chów ciał nie­bie­skich skła­nia się ku zgłę­bia­niu ta­jem­nego wpływu gwiazd na bieg rze­czy. Siła mi to dało do my­śle­nia, a te­raz z ko­lei już trzeci rok stu­diuję na fa­cul­tas me­dica i je­śli cier­pli­wo­ści mi star­czy, może i te stu­dia skoń­czę. Zo­stały mi jesz­cze dwa lata.
Tyle no­win o so­bie mam dla cie­bie na po­czą­tek, moja ko­chana En­ne­leyn. Wię­cej ci na­pi­szę w na­stęp­nym li­ście, za dni czter­dzie­ści, je­śli się wszystko do­brze ułoży. By­waj zdrowa i pisz do mnie, pa­mię­ta­jąc, że stale masz we mnie ca­łym ser­cem od­daną przy­ja­ciółkę. Li­sty do mnie ad­re­suj na Geo­rga Stark­fau­sta w domu pana Fi­lipa Kal­li­ma­cha przy Ka­no­ni­czej ulicy.

Pi­sa­łam w Kra­ko­wie
w czwar­tek,
24 marca
1496
roku.

 
Wesprzyj nas