Odczuciami towarzyszącymi ludziom na różnych etapach życia interesuje się pisarka Linn Skåber. W książce “Młodość. Wyznania nastolatków” zebrała wypowiedzi młodych osób, a w jej kontynuacji “Dorosłość. Wyznania”, zgromadziła własne doświadczenia i przemyślenia o problemach dorosłego życia.


Na czym polega młodość? – na to pytanie, jako pierwsze, próbowała znaleźć odpowiedź Linn Skåber, norweska pisarka, stand-uperka, aktorka. Rezultatem jej pozostałych profesji, poza pisaniem, jest bez wątpienia ponadprzeciętna otwartość w rozmowach z innymi i umiejętność wczuwania się w ich emocje, dlatego książka “Młodość. Wyznania nastolatków”, napisana na podstawie licznych rozmów z nastolatkami jest wprost urzekająca swoją bezpośredniością i szczerością. Książka ta prezentuje wielobarwny obraz życia, problemów, pragnień, marzeń i obaw współczesnej młodzieży, który – co może zdziwić, wcale nie różni się specjalnie od zmagań i emocji, z jakimi borykały się poprzednie pokolenia. Inne są scenografie codziennego życia i niektóre aspiracje, lecz niezmienne pozostały pragnienia miłości i niezależności, odnalezienia swego miejsca wśród rówieśników, bycia akceptowanym i podziwianym, szczęśliwym w rodzinie.

Linn Skåber, choć wiek nastoletni ma już za sobą, udało się wyłuskać z wypowiedzi rozmówców rzeczy istotne i ominąć rafy dorosłego spojrzenia na problemy wieku młodzieńczego. Opisane w książce doświadczenia i poglądy młodzieży, ubrane w ciekawą formę literacką mogą stać się inspiracją i drogowskazem dla własnych przemyśleń innych rówieśników, ale nie tylko dla nich – dla dorosłych, zwłaszcza rodziców nastolatków, to także pouczająca lektura, pozwalająca lepiej zrozumieć dylematy, zachowania i dążenia swoich dzieci.

Co warte odnotowania, w wypowiedziach nastoletnich rozmówców Linn Skåber, oprócz smutków i obaw dnia codziennego pojawiały się nadzieja i wiara, że w dorosłym życiu będzie lepiej i łatwiej. Niestety, lektura jej kolejnej książki w serii, zatytułowanej “Dorosłość. Wyznania” rozwiewa te złudzenia dość skutecznie. Opowieści w tym zbiorze skupiają się na historiach osób dojrzałych, mających za sobą już kilkanaście lat dorosłego życia. Problemy z dorastającymi dziećmi, małżeńskie zdrady, nieudane związki, samotność, pierwsze symptomy starości – to tylko kilka z problemów poruszonych przez autorkę. To zderzenie młodzieńczych nadziei i dorosłej rzeczywistości staje się dla czytelnika dość przygnębiającym, ale i otrzeźwiającym doznaniem. Czytając można odnieść wrażenie, że życie dorosłych to pasmo klęsk i porażek, dni wypełnione rozgoryczeniem i poczuciem beznadziei, z perspektywą szybko nadchodzącej starości. A przecież istnieją na świecie zadowoleni z życia dorośli, udane małżeństwa, osoby szczęśliwe – mimo, że nie zawsze przecież wszystko układa się po ich myśli. Takie historie stanowią jednak w książce Linn Skåber margines. Można przypuszczać więc, że autorka celowo skupiła uwagę czytelnika na mroczniejszych stronach dorosłego życia, prezentując je jako ostrzeżenie dla odbiorców wchodzących dopiero głębiej w dorosłość.

Z krótkich opowieści Skåber wynikają subtelne przestrogi dla czytelników, by nie popełnili błędów omawianych przez przedstawione przez nią postaci, by rozważyli, czy sami nie są na dobrej drodze do popełniania podobnych pomyłek i czy mają jeszcze czas, by zatrzymać się w porę, pomyśleć o zmianach, zanim, w krótszej lub dłuższej perspektywie, nadejdzie starość, a z nią nowe wyzwania i jeszcze inne problemy.

Obie książki wiele zyskują dzięki nietuzinkowym ilustracjom Lisy Aisato, która dała się już wcześniej poznać jako znakomita ilustratorka, obdarzona talentem artystka, która dopracowała się interesującego, rozpoznawalnego portfolio. Jej prace zdecydowanie dodają głębi tekstom, wizualizują emocje i dylematy bohaterów opowieści, współgrając z nimi, dodając im głębi.

Linn Skåber ma umiejętność uchwycenia esencji życia poprzez stosunkowo krótkie historie zawarte w książce, szczere, skondensowane, czasem ledwie zarysowane, ale zawsze kierujące czytelnika w kierunku własnych przemyśleń i refleksji. A nam, sympatykom obu Pań autorek, pozostaje czekać na… starość czyli trzecią książkę, napisaną z perspektywy osób starszych, o ich przemyśleniach i życiowych doświadczeniach.
Wanda Pawlik

Linn Skåber, Młodość. Wyznania nastolatków, Przekład: Milena Skoczko-Nakielska, Ilustracje: Lisa Aisato, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 18 maja 2022
 
Linn Skåber, Dorosłość. Wyznania, Przekład: Milena Skoczko-Nakielska, Ilustracje: Lisa Aisato, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 17 maja 2023
 

konkurs

 

Linn Skåber
Młodość. Wyznania nastolatków
Przekład: Milena Skoczko-Nakielska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 18 maja 2022
 
 

WSTĘP

Nie­ła­two być w okre­sie prze­ło­mu, zmian, prze­me­blo­wa­nia.
Bo wła­śnie tak może się czuć na­sto­la­tek. Jak­by ktoś prze­me­blo­wał mu po­kój bez jego wie­dzy i zgo­dy. Cho­ciaż o to nie pro­sił.
Nie­spo­dzie­wa­nie wszyst­ko jest dla cie­bie nie­zna­ne, zu­peł­nie inne, a ty sto­isz, roz­glą­dasz się po tym no­wym po­ko­ju i my­ślisz: Skąd ta na­gła zmia­na? Co tu się wy­da­rzy­ło? Za­baw­ki, emo­cje, po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, zna­jo­me za­pa­chy. Gdzie się po­dzia­ły? Czy to jest moje?
Bo po­kój, w któ­rym sto­isz, jest wy­peł­nio­ny faj­ny­mi mło­dzie­żo­wy­mi me­bla­mi, blu­za­mi z kap­tu­rem, pod­pa­ska­mi, gło­śni­ka­mi, a na no­wej faj­nej ka­na­pie, któ­ra za­stą­pi­ła sta­re łóż­ko pię­tro­we, być może sie­dzą twój przy­ja­ciel lub przy­ja­ciół­ka z dzie­ciń­stwa, któ­rych nie po­zna­jesz, bo mają za­rost albo pier­si, po­nie­waż zmie­ni­li się tak bar­dzo jak ty. I my­ślisz so­bie: Gdzie są moje plu­sza­ki? Od­kąd in­te­re­su­ję się faj­ny­mi gło­śni­ka­mi? Mie­siącz­ką? Kim jest ta oso­ba na ka­na­pie? To mój daw­ny po­kój? I kim w ogó­le je­stem?
Nie­któ­rzy to lu­bią: zmia­ny, po­czą­tek, na­pię­cie i to, co nie­zna­ne. Inni my­ślą o tym jak o koń­cu dzie­ciń­stwa, o czymś trud­nym, bo­le­snym, a może na­wet prze­ra­ża­ją­cym.
Część na­sto­lat­ków uwa­ża, że mło­dość jest peł­na cie­ka­wo­ści świa­ta, ak­cji, mi­ło­ści, żar­tów, eks­cy­ta­cji, przy­ja­ciół, im­prez i wy­bu­chów śmie­chu. Ale nie­któ­rym mo­gła­by wy­star­czyć po­ło­wa z tego.
In­nym okres do­ra­sta­nia daje moc­no w kość, za­nim jesz­cze na do­bre się za­cznie. Opi­su­ją ten czas sło­wa­mi ta­ki­mi jak sa­mot­ność, lęk, bez­bron­ność, strach, smu­tek i nie­zro­zu­mie­nie.
Czę­sto wszyst­ko po tro­chu.
Na­to­miast do­ro­śli czę­sto mó­wią, że to cie­ka­wy czas. Ła­two po­wie­dzieć, kie­dy czło­wiek stoi po dru­giej stro­nie i ma lep­szy ob­raz sy­tu­acji.
W pra­cy nad tą książ­ką wol­no mi było od­wie­dzać mło­dych lu­dzi w sa­mym środ­ku tego waż­ne­go eta­pu. To­wa­rzy­szy­łam im pod­czas spo­tkań w ka­wiar­niach, sie­dzia­łam z nimi w par­kach i na po­mo­stach, by­łam wpusz­cza­na do ich po­ko­jów i słu­cha­łam, co mają do po­wie­dze­nia o by­ciu na­sto­lat­kiem.
Oczy­wi­ście nie zdo­ła­łam cał­ko­wi­cie zgłę­bić te­ma­tu mło­do­ści. Prze­cież je­stem do­ro­sła i nie sta­nę się na po­wrót czę­ścią tego ta­jem­ni­cze­go spo­łe­czeń­stwa. Ale by­łam bli­sko na­sto­lat­ków, a oni otwo­rzy­li się przede mną, dla­te­go usły­sza­łam wie­le pięk­nych, wzru­sza­ją­cych, za­baw­nych i smut­nych hi­sto­rii o tym, jak im się żyje w prze­me­blo­wa­nych po­ko­jach.
Nie­któ­re tek­sty po­wsta­ły na pod­sta­wie zdań wy­po­wie­dzia­nych przez mło­dzież, inne sta­no­wią po­łą­cze­nie kil­ku róż­nych opo­wia­dań, jesz­cze inne opie­ra­ją się na uczu­ciach, o któ­rych mó­wi­li moi roz­mów­cy, a wie­le zdań to do­kład­ne cy­ta­ty.
Ma­te­riał ten na­da­je się do wy­sta­wie­nia na sce­nie, ale po­sta­no­wi­łam nie do­da­wać di­da­ska­liów. Na­sto­lat­ki mają dość fan­ta­zji, by zna­leźć wła­sne roz­wią­za­nia, je­śli tyl­ko tego za­pra­gną.
W cza­sie mo­jej mło­do­ści po­pu­lar­ny był film, któ­ry moż­na by opi­sać jed­nym zda­niem: By­cie mło­dym jest gów­nia­ne![1]. Dzi­siaj po­wie­dzie­li­by­śmy ra­czej: By­cie mło­dym może być wy­zwa­niem, albo: By­cie mło­dym może wy­ma­gać spo­ro wy­sił­ku, albo: By­cie mło­dym może być okrop­nie trud­ne, je­śli się o to w od­po­wied­ni spo­sób nie za­dba. Coś w tym sty­lu.
Uwa­żam jed­nak, że po­wie­dze­nie z lat osiem­dzie­sią­tych jest bar­dziej ade­kwat­ne. Prze­cież to two­je pierw­sze na­ro­dzi­ny po na­ro­dzi­nach. Lar­wa być może prze­obra­zi się w mo­ty­la, uro­cze żół­te kur­cząt­ko w nędz­ną nie­wy­ro­śnię­tą po­kra­kę, któ­ra chry­pi, za­miast ćwier­kać, i któ­rej nikt już nie uwa­ża za uro­czą, a mała pe­tar­da wy­strze­li gło­śno w su­fit albo za­mie­ni się w fa­jer­werk.
Dziec­ko sta­je się na­sto­lat­kiem.

 
Dzię­ku­ję, że do­pu­ści­li­ście mnie do sie­bie. Chęt­nie wró­cę.
sier­pień 2018
Linn Skåber

4. Dziew­czy­ny

Pra­wie ich nie po­zna­li­śmy po wa­ka­cjach. Dziew­czyn.
Uro­sły. O wie­le bar­dziej niż my.
Czę­sto jest tak, że po wa­ka­cjach wszy­scy je­ste­śmy dla sie­bie tro­chę nie­zna­jo­mi, ale po­tem do­dat­ko­we cen­ty­me­try, wa­ka­cje na po­łu­dniu Eu­ro­py, opa­le­ni­znę i dłu­gie grzyw­ki od­kła­da­my na miej­sce i roz­po­zna­je­my się w środ­ku.
Nie tym ra­zem.
Nie cho­dzi tyl­ko o to, że się wy­cią­gnę­ły.
Wy­glą­da­ły tak, jak­by wy­peł­ni­ły się od we­wnątrz i uro­sły we wszyst­kich kie­run­kach. Gwał­tow­na ma­te­ria ro­ze­pchnę­ła dziew­czy­ny ta­kie, ja­kie zna­li­śmy, i wy­peł­ni­ła je czymś no­wym i mięk­kim, a jed­no­cze­śnie twar­dym, nie­roz­po­zna­wal­nym i pra­wie do­ro­słym. Nie praw­dzi­wą do­ro­sło­ścią, tyl­ko taką te­le­dy­sko­wą.
Przy­szło mi do gło­wy coś dziw­ne­go: że nie moż­na się tego na­uczyć. Że to po pro­stu się dzie­je. Na przy­kład Per­nil­le, któ­rą zna­łem od przed­szko­la, któ­ra za­wsze cho­dzi­ła w kwie­ci­stych gu­mow­cach i po­pusz­cza­ła przy na­pa­dach śmie­chu, to zna­czy czę­sto, te­raz na­gle, zu­peł­nie na­gle stoi z rę­ka­mi nad gło­wą na środ­ku sali gim­na­stycz­nej i z po­wa­gą i dużą pew­no­ścią sie­bie wy­ko­nu­je ta­niec, któ­re­go nie umia­ła za­tań­czyć przed wa­ka­cja­mi.

Per­nil­le, któ­ra kie­dy mie­li­śmy po pięć lat, przez pia­nę w wan­nie po­py­cha­ła w moją stro­nę gu­mo­wą kacz­kę; Per­nil­le, któ­ra spa­ła na nie­prze­ma­kal­nym prze­ście­ra­dle i któ­ra po­wie­dzia­ła o tym tyl­ko mnie, po­nie­waż by­łem jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem (mo­czy­ła się do trzy­na­ste­go, może czter­na­ste­go roku ży­cia); Per­nil­le, któ­ra lu­bi­ła ser­wo­lat­kę z musz­tar­dą i roz­ma­wia­ła ze mną za po­śred­nic­twem pu­szek za­wie­szo­nych na sznur­ku mię­dzy na­szy­mi okna­mi.
Kie­dy na­uczy­ła się tego tań­ca? La­tem?
A może wca­le się go nie uczy­ła? Może za­wsze go umia­ła?
Prze­cież nikt nie uczy mo­ty­li, jak wy­do­stać się z ko­ko­nów. Po pro­stu się z nich uwal­nia­ją, jak­by po­tra­fi­ły to od za­wsze, roz­po­ście­ra­ją skrzy­dła i wy­glą­da­ją cho­ler­nie pięk­nie. Dziew­czy­ny też. Sam nie wiem. Może cho­dzą na taj­ne kur­sy „Zo­stań faj­nym mo­ty­lem w kil­ka ty­go­dni”?
Rzecz w tym… To było jak­by… To, co się sta­ło… To, co się wy­da­rzy­ło… Nie będę się uspra­wie­dli­wiał. Tyl­ko się wy­tłu­ma­czę. Okej? Okej. Sta­ło się to…

 
Wy­obraź­cie so­bie, że sala gim­na­stycz­na rów­nież nie przy­po­mi­na tej, do któ­rej by­li­śmy przy­zwy­cza­je­ni. Mia­no­wi­cie w cią­gu dnia to jest zwy­kła sala gim­na­stycz­na z gru­bym ma­te­ra­cem pod ścia­ną, dra­bin­ka­mi i zna­jo­mym za­pa­chem potu. Ale nie na kla­so­wych dys­ko­te­kach. Nie wie­czo­rem. Wte­dy pach­nie ina­czej. Jest ciem­no. Pod su­fi­tem wisi kula dys­ko­te­ko­wa. Dwie. Jed­na na sa­mym środ­ku, a dru­ga tro­chę da­lej. Pach­nie per­fu­ma­mi, ko­sme­ty­ka­mi do wło­sów i czymś, cze­go nie po­tra­fię do­brze opi­sać. Stra­chem? Nie, chy­ba nie… Może pod­eks­cy­to­wa­niem?
Jo­nas, Mo­ham­med i ja sto­imy w rogu sali gim­na­stycz­nej. Tu­taj jest stół przy­kry­ty pa­pie­ro­wym ob­ru­sem, a na nim leżą sło­necz­ne bu­łecz­ki[6], któ­re upie­kła mat­ka Jo­na­sa. Mniej wię­cej tu­taj. Stół stoi na ukos. Są tam rów­nież róż­ne na­po­je ga­zo­wa­ne i pla­sti­ko­we kub­ki, i chy­ba kil­ka mi­sek z chip­sa­mi i orzesz­ka­mi ziem­ny­mi. Nie pa­mię­tam do­kład­nie. Nie­waż­ne. W każ­dym ra­zie były sło­necz­ne bu­łecz­ki. To wiem. Lu­dzie sto­ją i roz­ma­wia­ją ze sobą. Ktoś mówi, że kil­ka dziew­czyn z B pró­bo­wa­ło la­tem al­ko­ho­lu, a Per­nil­le ob­ści­ski­wa­ła się z ja­kimś ko­le­siem z Ber­gen, ale nie wie­my tego na pew­no.
Gra gło­śna mu­zy­ka. Faj­na mu­zy­ka. Wspo­mi­na­łem, że sto­imy przy sto­le, w rogu sali?
Nie ma tu ro­dzi­ców. Szcze­rze mó­wiąc, cho­ler­nie faj­nie, że ich nie ma. Nie są nam już po­trzeb­ni. Wcze­śniej pil­no­wa­li, żeby każ­de z nas do­sta­ło pół­to­rej bu­łecz­ki i nikt nie roz­le­wał na­po­ju, i żeby nikt się nie kłó­cił, a je­śli już do­szło do kłót­ni, to jed­na z tych osób mu­sia­ła za karę wyjść do szat­ni. Tak za­ła­twia­li te spra­wy do­ro­śli.
Te­raz już nie są po­trzeb­ni. Ro­dzi­ce ko­goś z B i mat­ka Per­nil­le mają się zja­wić o dwu­dzie­stej i spraw­dzić, czy wszyst­ko w po­rząd­ku. Ale jest okej. Już nikt się nie kłó­ci o sło­necz­ne bu­łecz­ki.
Dziew­czy­ny na­wet ich nie tknę­ły. Wszyst­ko jest ja­kieś dziw­ne.
No więc sto­imy tu­taj. Chło­pa­cy.
Póź­niej przy­szło mi do gło­wy, że gdy­by­śmy wszy­scy trzej nie się­gnę­li jed­no­cze­śnie po bu­łecz­kę i na­pój w pla­sti­ko­wym kub­ku, może nie wy­glą­da­li­by­śmy tak idio­tycz­nie. Ale wte­dy o tym nie po­my­śle­li­śmy.
Tkwi­my tak z bu­łecz­ką w jed­nej i tym gów­nia­nym pla­sti­ko­wym kub­kiem w dru­giej ręce. To wy­glą­da­ło, kur­wa, tak jak­by­śmy świę­to­wa­li Dzień Kon­sty­tu­cji w przed­szko­lu. Mo­ham­med pró­bu­je się ko­ły­sać, na­wet nie­głu­pio, w takt mu­zy­ki. Naj­pierw nie­śmia­ło, a po­tem tro­chę ener­gicz­niej na boki. Moim zda­niem wy­star­czy.
Szep­czę do nie­go pół­gęb­kiem:
– Mo­ham­med, wy­lu­zuj.
– Hę?
Tań­czy da­lej. Nic, kur­wa, nie ro­zu­mie.
– Mo­ham­med, prze­stań. Nie mo­żesz stać spo­koj­nie?
A on na to:
– Spa­daj, dziew­czy­ny tań­czą, a je­śli…
– Nie. Nie. Nie. Stój spo­koj­nie! Za­ufaj mi. Stój spo­koj­nie.
Wciąż mnie igno­ru­je, więc mu­szę być bar­dziej sta­now­czy. Przez za­ci­śnię­te zęby mó­wię mu pro­sto do ucha:
– Tak, masz ra­cję, że dziew­czy­ny tań­czą. One tań­czą. A wiesz dla­cze­go? Bo la­tem cho­dzi­ły na taj­ny kurs opusz­cza­nia ko­ko­nu w Ber­gen, na któ­rym uczy­ły się ob­ści­ski­wać, tań­czyć, uśmie­chać i stać z rę­ka­mi w gó­rze. Ty nie. Ty by­łeś w Pa­ki­sta­nie z dziad­ka­mi. Ja­dłeś lody, któ­re za­fun­do­wał ci wu­jek, i prze­je­cha­łeś się na ro­we­rze z są­sia­dem. To, co tu wi­dzisz, nie wzię­ło się zni­kąd. Żeby się tego na­uczyć, trze­ba po­świę­cić całe wa­ka­cje. A wiesz, cze­go uczą na pierw­szej go­dzi­nie tego kur­su?
– Nie…
– Że ni­g­dy nie na­le­ży stać z bu­łecz­ką droż­dżo­wą w jed­nej i pla­sti­ko­wym kub­kiem z colą w dru­giej ręce i uda­wać, że tań­czy się do mu­zy­ki! A je­śli o tym za­po­mnisz, tak mó­wią na kur­sie, po­zo­sta­je ci tyl­ko mieć na­dzie­ję, że w po­bli­żu znaj­dzie się przy­ja­ciel, któ­ry przy­wo­ła cię do po­rząd­ku.
Mo­ham­med pa­trzy na sie­bie, po­tem na dziew­czy­ny i prze­sta­je się ko­ły­sać.
Wte­dy do ak­cji wkra­cza Jo­nas.
– Cześć, Per­nil­le!
Per­nil­le, Anna i Ma­ria od­wra­ca­ją się w jego stro­nę, nie prze­sta­jąc tań­czyć.
Jo­nas mówi da­lej:
– Ta­lent do tań­ca nie po­mo­że, kie­dy ma się roz­pię­ty roz­po­rek w spodniach, wiesz?
Per­nil­le kuca i na­gle od­zy­sku­je daw­ne ru­chy. Dziew­czę­ce, nie­po­rad­ne i roz­chi­cho­ta­ne. Jej ko­le­żan­ki też. Od­rzu­ca­ją gło­wy do tyłu i śmie­ją się, za­sła­nia­jąc Per­nil­le, któ­ra nie­udol­nie za­pi­na roz­po­rek. My też się śmie­je­my. Chło­pa­cy i dziew­czy­ny. Chło­pa­cy i dziew­czy­ny ze zwy­kłej sali gim­na­stycz­nej zno­wu się śmie­ją. Ra­zem.
Per­nil­le i Jo­nas sto­ją w dość du­żej od­le­gło­ści. Ręce na bio­drach. Pa­trzą na sie­bie. Ab­sol­went­ka kur­su opusz­cza­nia ko­ko­nu. Dłu­ga grzyw­ka. Mięk­ka. Twar­da.
– Dzię­ki, że mi o tym po­wie­dzia­łeś, Jo­nas. Ohyd­nie cho­dzić z roz­pię­tym roz­por­kiem. Ale wiesz, co jest ohyd­niej­sze?
Ci­sza.
– To, że sto­isz i ga­pisz się na moją cipę.
CZY TO MOŻ­LI­WE? Ona: ide­al­nie opa­no­wa­na. My: w to­tal­nej roz­syp­ce. Mu­sia­ła być naj­lep­sza w szko­le dla mo­ty­li. Je­ste­śmy ugo­to­wa­ni. Albo na od­wrót – zu­peł­nie su­ro­wi.

 
Wte­dy to się dzie­je. Nie wiem, dla­cze­go tak re­agu­ję. Chy­ba chcę na­pra­wić coś, cze­go nie da się na­pra­wić. Że­by­śmy od­zy­ska­li rów­no­wa­gę. Ro­bię krok do przo­du. I nie będę się uspra­wie­dli­wiał, nie będę się tłu­ma­czył, ale po­zwól­cie mi spró­bo­wać wy­ja­śnić…
To był ro­dzaj tę­sk­no­ty. Pró­ba po­now­ne­go zbli­że­nia się do dziew­czy­ny w kwie­ci­stych gu­mow­cach. Chcia­łem wy­trą­cić z rów­no­wa­gi nową dziew­czy­nę, żeby daw­na mała dziew­czyn­ka mo­gła się znów po­ja­wić. Żeby mo­gła się wy­czoł­gać z pew­ne­go sie­bie cia­ła, po­trzą­snąć kit­ka­mi i wy­buch­nąć śmie­chem.
Krok do przo­du.
– Per­nil­le?
– Tak?
– My­ślę, że Jo­nas nie ga­pił się na two­ją cipę. Może to za­pach mo­czu przy­cią­gnął jego uwa­gę do two­je­go roz­por­ka? Kie­dy czło­wiek mo­czy się w nocy i wciąż uży­wa wo­do­od­por­ne­go prze­ście­ra­dła, czuć od nie­go si­ka­mi.
Gdy­by tyl­ko się tak nie za­ru­mie­ni­ła. Gdy­by tyl­ko jej oczy nie za­szły łza­mi. Gdy­by tak na­gle nie za­mil­kła. Gdy­by się z tego za­śmia­ła. Gdy­by tyl­ko wie­dzia­ła, jak bar­dzo się ba­łem, że jej skrzy­dła na­gle mi ją od­bio­rą.
Dziew­czy­ny przede mną sta­ją się ciem­nym nie­bem na ho­ry­zon­cie, a bez­piecz­na gru­pa chło­pa­ków w rogu sali wła­śnie od­cię­ła moją linę. Nikt nie od­ho­lu­je su­kin­sy­na na ląd.
Sło­necz­na bu­łecz­ka, któ­rą trzy­mam w ręce, robi się wiel­ka i twar­da jak pił­ka do nogi. Na­gle je­stem ubra­ny w dzie­cię­cy zi­mo­wy kom­bi­ne­zon i mam ka­tar, ale Per­nil­le wciąż jest mo­ty­lem.
Je­dy­ne, o czym mogę te­raz my­śleć, to mat­ka Jo­na­sa. Dla­cze­go jej tu nie ma? Chcę, żeby przy­szła i po­wie­dzia­ła, ile bu­łe­czek mo­że­my zjeść i że za karę mu­szę iść do szat­ni i po­sie­dzieć tam przez pół go­dzi­ny
…albo przez rok.

24. Na­ro­dzi­ny na­sto­lat­ka


Pach­nę szyn­ką i ben­zy­ną,
żmi­ją i reszt­ka­mi je­dze­nia,
wodą bra­chicz­ną, mo­krym psem i su­chy­mi po­la­mi,
zgni­ły­mi owo­ca­mi i mo­kry­mi ubra­nia­mi,
któ­re za dłu­go le­ża­ły w pral­ce
– i to tyl­ko pod pa­cha­mi.

 
Mam wia­nu­szek wą­grów wo­kół nosa i kro­sty,
któ­re po­ja­wia­ją się tak re­gu­lar­nie, że moż­na we­dług nich na­sta­wiać ze­ga­rek.
Co pią­tek o 17.45, jak We­zu­wiusz albo Etna z ohyd­ną ma­zią w środ­ku, na bro­dzie.
Wy­bu­cha­ją w so­bo­tę, punk­tu­al­nie o go­dzi­nie 18.00,
po­nie­waż wte­dy spo­ty­kam się z przy­ja­ciół­mi.

 
Mam cho­ro­bli­wie duże sto­py.
Nie tyl­ko dłu­gie, lecz tak­że sze­ro­kie i klą­ska­ją­ce,
do­cie­ra­ją na miej­sce na dłu­go przed resz­tą cia­ła.
Na pew­no zbli­ża się coś du­że­go i atrak­cyj­ne­go, my­ślą lu­dzie,
a to tyl­ko ja… z chu­dy­mi no­ga­mi w dłu­gich bu­tach.
Pra­wie jak klaun, klaun, któ­ry nie jest śmiesz­ny.

 
Mam wy­ma­ga­ją­cą oso­bo­wość.
De­li­kat­nie mó­wiąc. Je­stem ha­ła­śli­wy, kie­dy pra­gniesz ci­szy,
i mil­czą­cy, kie­dy chcesz po­roz­ma­wiać.
Je­śli ocze­ku­jesz ode mnie od­po­wie­dzi, jest krót­ka i nie­wy­raź­na,
a kie­dy chcesz spo­ko­ju, je­stem krzy­kli­wy, gło­śny i wku­rzo­ny.
Je­stem nie­prze­wi­dy­wal­ny, gbu­ro­wa­ty i zmę­czo­ny.

 
Mam tłu­ste wło­sy, sfla­cza­ły uścisk dło­ni, prze­wra­cam ocza­mi,
kła­pię pasz­czą i je­stem cały prze­peł­nio­ny po­gar­dą,
zło­ścią, fru­stra­cją i py­ta­nia­mi.
Dziś wie­czo­rem ubio­rę się jak oso­ba przy­stę­pu­ją­ca do bierz­mo­wa­nia i ser­decz­nie was po­wi­tam.
Po­wi­tam – ma­jąc na­dzie­ję, że szyb­ko so­bie pój­dzie­cie. Je­stem tro­chę za­ję­ty.

 
Wła­śnie ro­dzę się jako na­sto­la­tek.

Linn Skåber
Dorosłość. Wyznania
Przekład: Milena Skoczko-Nakielska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 17 maja 2023
 
 

WITAJCIE, DOROŚLI!
Kiedy pracowałam nad tą książką, wyobrażałam sobie, że stoję na nieprawdopodobnie wysokiej drabinie, która sięga kosmosu. Znajduję się tuż nad Norwegią, trzymam w ręce najlepszą na świecie, najdokładniejszą lornetkę i obserwuję kraj, zaglądając przez okna wieżowców, włazy w domkach letniskowych, zerkam do piwnic, podpatruję imprezy, zarówno w letnie dni, jak i w zimowe wieczory, nurkuję do barów, sypialni, w dusze i serca dorosłych.
Bycie dorosłym wydaje się łatwe. Dorosły może prawie wszystko, o większość rzeczy nie musi pytać, żyje już dostatecznie długo, ma za sobą doświadczenia młodości, potrafi opiekować się innymi, wie, jak dbać o siebie, zna odpowiedzi na pytania i umie rozpalić grill. Tyle że na przykład ja nie potrafię rozpalić grilla. Szczerze mówiąc, nie radzę sobie nawet z kuchenką indukcyjną i czasem czuję się jak największe na świecie niemowlę z pulchnymi rączkami i jeszcze nie do końca ukształtowanym mózgiem, mimo że jestem dorosła. Dorosła i w średnim wieku. Przynajmniej tak mówi moja metryka. Właśnie dlatego, gdy zeskrobywałam górną warstwę w tej książce, przepełniała mnie ogromna ekscytacja. Najpierw wyszukiwałam ludzi przez lornetkę, a potem ich obserwowałam i sprawdzałam, czy są rzeczywiście tacy dorośli, za jakich się podają, i czy w ogóle są dorośli — krótko mówiąc: grzebałam w ich dorosłości. I w swojej własnej.
Przeprowadzałam wywiady, badałam, analizowałam i znalazłam dorosłych. I wszyscy oni, ci ludzie w średnim wieku, ci „dorastający” ludzie, jak wolę ich nazywać, wcale nie są dojrzali, chociaż mogą się tacy wydawać; jeszcze wszystkiego nie przeżyli, jeszcze nie są gotowymi portretami, mimo że część z nich tak się czasem czuje. Wielu z nas to wciąż niedokończone szkice. Na szczęście.
Niektórzy są zadowoleni ze swojego średniego wieku, inni woleliby znaleźć się w innym miejscu i w innym czasie; byli szczęśliwsi w przeszłości. Być może uważają, że średni wiek to przedsionek, korytarz prowadzący ku starości, która brzmi jeszcze bardziej przerażająco niż wiek średni.
Myślę, że ten okres w życiu, przejście od młodości do starości, przypomina dzień na plaży. Wyobraź to sobie. Leżysz na plaży w obcym kraju, w palącym słońcu, i wszędzie masz piasek: między palcami stóp, w brwiach, na plecach, w bikini, w duszy i na całym przepoconym ręczniku kąpielowym, na którym się położyłaś. Powietrze jest kłująco przejrzyste, więc mrużysz oczy. Wszystko cię swędzi, wszystko piecze. Chce ci się pić, ale cola w puszce, którą wcisnęłaś w piasek pod leżakiem, prawie wrze, poza tym wszędzie ten piach, na zewnątrz i wewnątrz puszki. I wszyscy wokół ciebie coś krzyczą, proszą o podanie kremu z filtrem, dwudziestki, „Nie, nie ten. Ten drugi. Niebieski, nivea. Chyba jest w torbie”, telefony komórkowe przechodzą z rąk do rąk, trzeba coś wyjąć z plecaka, a potem włożyć to coś z powrotem i „przesuń leżak trochę w prawo, to może będziemy mieć odrobinę cienia na dekolcie”. Zaczyna ci się kręcić w głowie, upał się wzmaga, powietrze drży, czuć napięcie, a ty nie jesteś w stanie odpowiadać na pytania ani się uśmiechać, jesteś bliska płaczu i myślisz: To się musi wreszcie skończyć, coś musi się zmienić.
I właśnie wtedy to się dzieje. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wszystko, co trudne, znika.
Nie ma już palącego słońca, które podziękowało za uwagę i wycofało się za góry na horyzoncie. Nie ma już piasku w oczach, zawrotnego tempa ani czegoś, co trzeba szybko przenieść lub podać. Na plażę zawitało popołudnie, okryło cię niczym cienki chłodny koc, dzięki czemu możesz znowu oddychać i się poruszać. Wolniej.
Niektórzy otrzepują wilgotne, oblepione piachem ręczniki, składają je równo, elegancko i wygodnie siadają na leżaku, odchylają głowę, zamykają oczy i uśmiechają się. Inni sadowią się w parach na brzegu leżaka i ucinają sobie pogawędkę, trzymając w ręce zimny napój. I nikt nie musi niczego odbierać, przekazywać, organizować ani się opalać. Ludzie z odpowiednią ilością piasku między palcami stóp powitali popołudnie z radością, ze spokojem i z kieliszkiem chablis.
Być może czytasz tę książkę na plaży. Mam nadzieję, że spotkamy się tam któregoś popołudnia. Łatwiej jest być dorosłym w towarzystwie innych dorosłych.
Przyjemnej lektury!
Linn Skåber

1
URODZIĆ MĘŻCZYZNĘ

Mężczyzna, który idzie w stronę kontroli bezpieczeństwa na Gardermoen, jest dorosły. W bluzie z kapturem, czapce z daszkiem i z plecakiem wygląda jak nastolatek, ale j e s t dorosły.
Dobrze go znam i on mnie zna. Dobrze. Widać to w jego spojrzeniu, kiedy odwraca się i zerka na mnie przez ramię. Mruży oczy. Nad plecakiem. Często mruży oczy. Robi to od małego, nawet gdy nie ma słońca. Mężczyzna, który idzie w stronę kontroli bezpieczeństwa, to mój syn.
Dorosły mężczyzna zmierza w stronę kontroli bezpieczeństwa na Gardermoen, sam. A ja szepczę: „Wieczorami w Londynie jest zimno. Wieje wiatr. Londyn jest z tego znany. Musisz zakładać wełnianą bieliznę”. Ale on tego nie słyszy.
Dzięki Bogu.
Całe szczęście, że tego nie słyszy. Całe szczęście, że powiedziałam to cicho i z zażenowaniem, bo to jest żenujące. Matka, która trzęsie się nad dorosłym mężczyznę, jest irytująca jak podmuch wiatru w szyję. Matki są z tego znane. Nagle on lekko się odwraca, trochę w moją stronę, ale niezupełnie. Dotyka szyi, zanim włoży laptop do pojemnika, który ma przed sobą. Znowu to robi, znowu muska szyję, jakby coś na niego chuchało. Jakby coś marudnego, troskliwego i wiecznie obecnego chuchało na niego.
Leci do Londynu na studia. Będzie mieszkał na stancji, może ze wspólną kuchnią i kawą mieloną, spał na łóżku pod nową pościelą kupioną w miejscowym sklepie, będzie się spotykać z przyjaciółmi, chodzić do pubu, siedzieć na trawie przed uniwersytetem i rozmawiać po angielsku, może nawet z czasem zacznie po angielsku myśleć. I możliwe, że któregoś wieczoru pojedzie z kimś autostopem, a potem będzie się zwijać ze śmiechu na afterparty i pozna innych, nowych ludzi, nowe dziewczyny.
I to jest mój syn.
Może to tam spotka wyjątkową dziewczynę, w berecie, z wadą zgryzu i ze wzniosłymi myślami na temat kraju, z którego pochodzi, Francji, i ona mu opowie o swoim rodzinnym mieście, przyjaciołach i tamtejszych kawiarniach. Później on zaprosi ją do restauracji ze stołami nakrytymi obrusami w czerwoną kratkę, w centrum Londynu, a ona stwierdzi: „To miejsce bardzo przypomina mi Francję z jej kawiarenkami”. Śmieją się i piją wino, i poznają gości przy sąsiednim stoliku, a potem jest noc, potem następny dzień, potem kolejny rok, i ona go rani albo on ją zostawia, i pojawia się smutek, a po nim ponownie poranek i wkrótce nastaje wiosna przyszłego roku.
A on nadal jest moim synem.
Po jakimś czasie spotyka inną dziewczynę — Dunkę, która go rozśmiesza, z czerwonymi policzkami i ze sztucznymi rzęsami, kochającą duńskie parówki i Tivoli. I on znów się zakochuje. Długo są parą, ona zachodzi w ciążę, przeprowadzają się do Oslo lub do Kopenhagi, mieszkają w szeregowcu, uśmiechają się i rodzi im się jeszcze jedno dziecko, a potem się rozwodzą i on wraca do Oslo, rzadko widuje dzieci, ale one są już na tyle duże, że mogą latać samolotem bez nadzoru, i odwiedzają go w co drugi weekend, a on lata do nich, kiedy tylko nadarzy się okazja.
Tyle że jest mu ciężko. Źle się z tym czuje. Potem jednak poznaje w pracy Lisbeth Danielsen, ona również jest po rozwodzie, z dwojgiem dzieci z pierwszego małżeństwa, i przeprowadzają się do Hadeland, bo być może to jej rodzinne strony, i ona zachodzi w ciążę, późną, ale wszystko dobrze się kończy. Bardzo dobrze żyje im się w Hadeland i często przyjeżdżają do Oslo, gdzie rodzeństwo z Kopenhagi spotyka się ze swoją małą przyrodnią siostrą.
Troje dzieci, a on jest moim synem.
Wnuki lubią być u mnie, pozwalam im bawić się moimi włosami, bawimy się w salon fryzjerski, podczas gdy on i Lisbeth mają czas, żeby wyjść do restauracji. Wybierają się tramwajem do centrum miasta, żeby świętować jego czterdzieste piąte urodziny, a ja stoję w oknie i za nimi patrzę. Śmieją się i wyglądają na szczęśliwych, Lisbeth ma na nogach buty na trochę zbyt wysokich obcasach, wygląda jednak elegancko, i chyba jest lekko wstawiona. On obejmuje ją, żeby nie upadła. Na pewno zaopiekuje się nią tej nocy, myślę. A on, w garniturze, patrzy w górę na dom, macha do mnie i śmieje się, i mruży oczy. Często to robi. Nawet wieczorem.
W mieście bawią się doskonale, zasługują na to. Dzień później wracają do Hadeland, gdzie trzymają na wsi kury i mają miłych sąsiadów, i ja umieram, a on radzi sobie bardzo dobrze, jego dzieci dorastają i przeprowadzają się do Francji, Londynu i domu szeregowego blisko innego miasta. Kury znoszą jajka, jemu niedługo stuknie osiemdziesiątka, a Lisbeth jest w domu opieki. Mija wiele lat, wydaje się, że sto, aż pewnego dnia on siedzi pod drzewem w ogrodzie, na ławce, i spogląda na jezioro, mrużąc oczy. Jest późne lato, wieczór, ciepło, powietrze nieruchome.
A jednak nie.
Wiatr? To był chyba podmuch wiatru? Lewa dłoń z przebarwieniami i obrączką dotyka szyi, pod drzewem, przed jeziorem, za życiem. Muszę zakładać wełnianą bieliznę, myśli.
Wstaje, chwiejąc się, zmysł równowagi już nie ten, co dawniej, lecz on radzi sobie, ma laskę, a poza tym opiera się również o drzewo. Lekki wiatr towarzyszy mu aż do domu, kiedy otwiera skrzypiące drzwi, potrząsając głową.
Dziwne. Bezwietrzny wieczór pod koniec lata, a jednak ten wiatr, który głaszcze go po szyi, jakby coś marudnego, troskliwego i wiecznie obecnego chuchało na niego.

 
Wesprzyj nas