Wstrząsający thriller kryminalny autora bestsellerów “Zwierz”, “Łowca” i “Dom”. Autor nie chce nas szokować, ale nie zamierza też dbać o nasze samopoczucie. Pokazuje jedną z twarzy przemocy domowej w Polsce.
Wrocław, lato 2018 roku. W śmietniku w centrum miasta znaleziono zwłoki noworodka. Śledztwo prowadzi wydział zabójstw komendy wojewódzkiej.
Policjanci sprawdzają różne tropy i ustalają przyczyny śmierci – z tak przerażającą zbrodnią nie mieli dotychczas do czynienia.
Czy to matka podjęła decyzję o zabiciu własnego dziecka?
Czy strach usprawiedliwia zbrodnię?
Jak daleko może posunąć się zdesperowana kobieta?
“Decyzja” wali czytelnika obuchem prosto w głowę. Autor nie chce nas szokować, ale nie zamierza też dbać o nasze samopoczucie. Pokazuje jedną z twarzy przemocy domowej w Polsce. A przy tym, Piotrowi Kościelnemu nie można odmówić empatii i tego, że ma serducho po właściwej stronie. Dużym plusem tej powieści jest też jej autentyzm i dobrze opisana praca policji.
Wojciech Chmielarz
Mocno. Brudno. Na ostatnim oddechu. Ostrzegam! Po tej lekturze trudno zapomnieć, że to dzieje się w Twoim mieście, na osiedlu, za rogiem, w mieszkaniu obok… Twoja Decyzja.
Daniel Dyk – podcast Sceny zbrodni
Justyna mogłaby być klientką Niebieskiej Linii. Choć chcę wierzyć, że gdyby nią była – decyzja okazałaby się inna. Ale wtedy nie trzymalibyście w rękach książki Piotra Kościelnego, która łapie za gardło i nie puszcza do ostatniej strony.
Renata Durda – Niebieska Linia IPZ
Decyzja
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 28 września 2022
1
WROCŁAW, 10 LIPCA 2018 R.
Adam Górski odpalił papierosa i spojrzał na swój wózek, w którym znajdowały się dwa worki z puszkami aluminiowymi.
Od trzech lat dorabiał sobie do renty, zbierając złom. Miał stwierdzone orzeczenie o niepełnosprawności i nie mógł pracować, zresztą – tak po prawdzie – to nie bardzo chciał. Mieszkał z matką i jakoś sobie we dwójkę radzili. Fakt, było ciężko, ledwo wiązali koniec z końcem, ale pomimo tego nie zszedł na złą drogę. Nie chciał wrócić za kraty, wystarczy, że w młodości spędził tam dwa lata. Nigdy się nie ożenił. Żadna go nie chciała. Był niski, łysiejący i na dodatek powłóczył lewą nogą. Marny kandydat do żeniaczki. Chociaż chciał kogoś poznać. Kiedyś nawet się zastanawiał, czy nie założyć konta na portalu randkowym, ale ostatecznie się nie zdecydował. Teraz każda patrzy tylko na wygląd i zasobność portfela. Kobiet, dla których liczy się wnętrze, to ze świecą szukać. A on chciał kochać i być kochany.
Rzucił niedopałek na ziemię i spojrzał na swoje paznokcie. Dawno ich nie obcinał. Nie pamiętał też, kiedy ostatni raz je czyścił. Pod żółtym od nikotyny łukiem widniał brud.
– Dobra, pora wracać do roboty – powiedział do siebie.
Nabrał powietrza w płuca, sięgnął do dużego kontenera i wyciągnął pierwszy worek. Już przez folię zauważył kilka puszek po piwie. W tej okolicy było parę akademików, a w nich niejeden amator bursztynowego nektaru. Nawet kilka kilogramów aluminium można było uzbierać. Oczywiście konkurentów do kontenerów z odpadami miał wielu, jednak starali się nie wchodzić sobie w drogę.
Wsunął rękę do worka, wyciągnął dwie puszki i rzucił na chodnik. Zaraz je zgniecie, aby więcej się zmieściło na wózku. Sięgnął ponownie do środka i poczuł coś dziwnego. Na dłoni miał jakąś maź.
Szybko wyjął rękę. Cała była umorusana w kale. W powietrze uniósł się charakterystyczny smród. Dopiero teraz zobaczył w głębi worka rzadkie psie odchody zawinięte w gazetki reklamowe.
– Kurwa mać! – zaklął.
Wtedy zauważył leżący w kontenerze kawałek białego materiału. Wyglądało to na skrawek prześcieradła. Chciał zetrzeć kał z ręki, uniósł materiał i zamarł.
Pod nim w worku na śmieci leżało ciało noworodka.
– Kurwa… – szepnął Górski. – Ja pierdolę…
Słyszał o zwłokach odkrywanych w kubłach na śmieci, ale nigdy osobiście z czymś takim się nie spotkał. Nie miał pojęcia, co robić. Zapomniał nawet o odchodach na swojej ręce. Po prostu stał i patrzył na zwłoki.
Kusiło go, aby uciec, ale przecież policja i tak go znajdzie.
Czystą ręką wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer alarmowy.
Wiedział, że teraz zaczną się problemy.
Komisarz Wojciech „Kosa” Kosowski zaparkował za radiowozem. Kilka minut temu dostał informację o znalezieniu zwłok noworodka w kontenerze na odpady.
Wysiadł ze służbowej kijanki i założył lateksowe rękawiczki. Mundurowi zdążyli już rozwinąć taśmę obok pojemnika. Było ledwie po piątej rano, ale w pobliżu zaczęli się gromadzić pierwsi gapie, głównie młodzież wracająca z pubów.
Kosowski przeszedł pod taśmą i stanął obok Jacka Biernackiego. Szef techników zabezpieczał właśnie ślady na kontenerze.
– Co my tu mamy?
– Tamten menel znalazł ciało. – Biernacki wskazał głową na stojącego kilkanaście metrów dalej mężczyznę. – Powiedział, że szukał puszek po piwie. Podniósł jakiś worek i zobaczył martwego noworodka.
Kosa zajrzał do pojemnika. W rozerwanym worku na śmieci zobaczył sine ciałko nowo narodzonej dziewczynki. Nie miała więcej niż kilkanaście godzin. Pod zwłokami leżała pępowina i łożysko. Wzdrygnął się na ten widok. Krzywda zwierząt i dzieci zawsze działała na niego jak płachta na byka. Mógł znieść, że jeden zbir leje lub zabija drugiego. Mógł nawet zrozumieć zwyrodnialca znęcającego się nad żoną lub rodzicami. Nie potrafił jednak pojąć, co kieruje psycholami katującymi bezbronne dzieci i torturującymi zwierzęta. Miał swój własny kodeks, w którym pedofila, oszusta okradającego staruszków i zwyrodnialca znęcającego się nad zwierzętami traktował inaczej niż pozostałych przestępców. Gdy taki trafiał w jego ręce, nie mógł liczyć na żadną taryfę ulgową.
Kosowski miał już z tego powodu kilka spraw dyscyplinarnych, lecz jak dotąd wszystkie umorzono. Być może broniły go wyniki prowadzonych przez niego dochodzeń. Szczycił się wysoką wykrywalnością i wiedział, że ma ciche przyzwolenie naczelnika do działań nie zawsze zgodnych z procedurami. Zresztą, sam naczelnik jeszcze jakiś czas temu był takim samym gliną jak on. Razem robili w zabójcach od lat. Przez jakiś czas tworzyli zgrany tandem, można by nawet powiedzieć, że się przyjaźnili.
Oczywiście czasy się zmieniły i dziś już nie można było katować zatrzymanych, ale lekki wycisk bywał niezbędny. Niekiedy Kosa tęsknił za latami, gdy rozpoczynał służbę w psiarni. Było to w dziewięćdziesiątym siódmym roku. Poszedł do policji pomimo obiekcji rodziców. Ostrzegali go, że to niebezpieczna praca, że krajem rządzi mafia i może zginąć, ale on nie brał sobie tego do serca. Już w liceum zdecydował, że chce łapać bandytów. Gdy skończył szkołę oficerską, trafił do prewencjuszy1. Łaził w patrolu po ulicach i legitymował ludzi. Policjantów w tamtych czasach nie było zbyt wielu i nikt nie patrzył, że oficer szlifuje chodniki. W prewencji spędził pół roku, a potem wreszcie przenieśli go do wydziału kryminalnego. Ktoś sobie przypomniał, że w Szczytnie Wojtek był jednym z najlepszych gliniarzy na roku i wykazywał się niebywałym umysłem analitycznym. Kosa trafił pod skrzydła komisarza Marcina Dębskiego i od razu zobaczył, jak wygląda prawdziwa robota psa.
Dębski zaczynał w milicji w osiemdziesiątym trzecim. Był jednym z najlepszych śledczych łapiących najgroźniejszych przestępców na terenie Dolnego Śląska. Mógł poszczycić się wykrywalnością na poziomie dziewięćdziesięciu procent. Obaj z Kosowskim doskonale się uzupełniali. Kosa wniósł do tej współpracy swój dar analitycznego myślenia i odrobinę szczęścia. Dębski miał doświadczenie, policyjnego nosa i silne pięści, którymi potrafił wyciągać z ludzi informacje. Wojtek wiele razy odwracał głowę, aby nie widzieć, jak partner używa przemocy wobec zatrzymanych. Oczywiście Dębski nie zawsze bił, ale już sam widok ogromnych łap policjanta często sprawiał, że wielu recydywistów szło na współpracę.
Dziś coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Zaraz na komendzie pojawiłyby się tłumy dziennikarzy, obrońcy praw człowieka uciśnionego… czy tam zatrzymanego. Zresztą nie tylko przemoc przeszła do lamusa. Kosowski pamiętał jeszcze czasy, kiedy na komendzie można było pić wódkę. Po służbie często siadali w kilku i zaczynali imprezę. Musieli zmyć z siebie brud, który oblepił ich w robocie. Nikt, kto nie miał do czynienia z tym fachem, nie zrozumie, że na trzeźwo pewnych rzeczy po prostu się nie ogarnie. Zło potrafi zatruć nie tylko umysł, ale i duszę. A policjant to przecież też tylko człowiek.
Widzieli ofiary najokrutniejszych zbrodni, musieli patrzeć na ludzkie tragedie. W ich nozdrza wdzierał się zapach rozkładających się zwłok. To wszystko wypala piętno. To, że człowiek się napije, w ocenie Kosy nie było niczym złym. Ot, skuteczny sposób na odreagowanie. Jednak góra stwierdziła inaczej. Wprowadzono ISO i teraz już nikt w policji nie miał prawa przyjść na bani lub pić na terenie komendy.
Po tym, co zobaczył dzisiaj, Kosowski poczuł, że przydałoby mu się kilka głębszych.
Sławomir Gryżak pił piwo na ławce.
To, co zrobił kilkadziesiąt minut temu, było konieczne. Wprawdzie miał inne plany co do tego dzieciaka, ale Justyna wszystko popsuła. Miał już kupca na tę małą, mogli na niej nieźle zarobić. To pozwoliłoby im chociaż przez jakiś czas nie martwić się o kasę.
Był wściekły na Justynę. Jeszcze zaczęła mu się stawiać. Gdyby nie nóż w jej ręce, pokazałby jej, na co go stać. Zastanawiał się, czy w ostatnich dniach zbytnio jej nie folgował. Może dlatego się buntowała?
Kiedy wczoraj przyszedł do domu, widok leżącego na podłodze martwego dzieciaka kompletnie go zaskoczył. Nie wiedział, co ma robić. Pierwsze, o czym pomyślał, to to, że właśnie stracił dwadzieścia tysięcy. Kupiec był poważny – i poważna była zapłata. Sporo się natrudził, aby znaleźć klienta na noworodka.
Justyna jednak zrobiła coś strasznego. Zabiła tę małą, pozbawiając go kasy. Tego nie mógł jej wybaczyć. Zastanawiał się, czy nie wrócić do domu. Mógł ją zlać tak, że zapamiętałaby go na całe życie. Mógł w końcu trzasnąć Julię. Ta smarkula też zasługiwała na karę. Była coraz bardziej podobna do matki, w dodatku ostatnio zaczynała mu się stawiać. Nie mógł pozwolić, aby tak go traktowały.
Wiedział, że jak raz im popuści, nie uda mu się odrobić tego, co stracił. Wiele razy widział, jak Justyna na niego patrzy. Drażniło go to i niejednokrotnie musiał jej przyłożyć. Uważał, że jak kobieta raz na jakiś czas nie dostanie, to nie zatrybi, nie wróci na prawidłowe tory. Lubił prostować Justynę. Lubił jej pokazać, kto w domu rządzi. Jego ojciec też pokazywał – matce i jemu. Sławek do dziś pamiętał, jak dostawał pasem. Dziś jednak uważa, że taki sposób wychowania jest dobry. Musi być kij i musi być marchewka.
Sam był bity i jakoś wyszedł na ludzi.
Wstał z ławki. Podjął już decyzję.
Rzucił w krzaki puszkę po piwie i ruszył w stronę mieszkania.
Kosowski patrzył, jak technik ostrożnie wyjmuje drobne ciałko z worka na śmieci i kładzie je na niebieskiej płachcie. Od natrętnych gapiów osłaniał ich parawan. Kilku policjantów dodatkowo pilnowało miejsca, gdzie pracowali.
Nie chcieli, aby ktoś postronny widział zwłoki. Kosa zauważył, że kilka osób miało w dłoniach telefony komórkowe, pewnie chciały nagrać coś ekstra; coś, co później klikałoby się w mediach społecznościowych. Wkurzało go to. Gdyby mógł, pozabierałby ciekawskim smartfony i rozwalił o chodnik.
Przypomniało mu się, jak kiedyś jechał z Anną na wakacje. Kilkaset metrów przed nimi doszło do wypadku samochodowego. Wszyscy stanęli. On natychmiast wyskoczył zza kółka, żeby pomóc poszkodowanym. Już po chwili próbował wyciągnąć rannego kierowcę z jednego z rozbitych aut. Dookoła zebrał się spory tłum gapiów. Każdy – nawet kilkuletnie dzieci – miał w dłoni telefon i nagrywał to, co się działo, jakby byli na jakimś pieprzonym planie filmowym! Nikt mu nie pomógł.
Otrząsnął się ze wspomnień i odpalił papierosa.
– Myślisz, że dziecko urodziło się martwe? – spytał Biernackiego.
– Nie wiem. Sekcja pokaże. Wydaje mi się, że przez jakiś czas po narodzinach żyło, ale nie dam głowy.
– Co za skurwiel to zrobił…
– Raczej kurwa. W mojej ocenie to matka zabiła. Nie wiem tylko, dlaczego. Wiesz, jak jest. Bieda, trudna sytuacja, wpadka. Powodów może być wiele. Urodziła i zabiła. Może była w szoku poporodowym.
– Nie zmienia to faktu, że mogła zostawić dzieciaka w szpitalu, oddać do adopcji. Nie musiała od razu zabijać.
– W szpitalu nie mogła zostawić, bo rodziła w domu. Nie wiemy, dlaczego nie zadzwoniła po pogotowie. – Biernacki wzruszył ramionami. – Może nie chciała problemów?
– A może była tu nielegalnie? Może jest Ukrainką i nie ma pozwolenia na pobyt? Albo Romką? Albo przyjechała z Kaukazu i jest w Polsce nielegalnie? – Kosa zaciągnął się papierosem.
– Dziecko wygląda na nasze. Ukraina wchodzi w grę, ale Kaukaz wykluczam. Nie ma żadnych widocznych cech świadczących o tym, że matka jest z tamtych rejonów – odparł szef techników.
We Wrocławiu, w ostatnich latach, drastycznie wzrosła liczba przybyszów z krajów dawnego Związku Radzieckiego. Ukraińców w mieście było już ponad sto tysięcy i wciąż napływali nowi. Przyjeżdżali się uczyć albo za pracą. Każdy z nich chciał poprawić swój los. Kosowski wiedział, że wraz z nimi przybyła też spora grupa przestępców. Coraz częściej dawali się policji we znaki. Jeśli matka znalezionej w śmieciach dziewczynki jest Ukrainką, a do tego nie ma pozwolenia na pobyt w Polsce, będą mieli utrudnione zadanie. Mogło jej już nie być w mieście, a nawet w kraju.
Nie chciał dłużej patrzeć na zwłoki. Rzucił niedopałek na ziemię i zdeptał. Po chwili jednak podniósł go i zaniósł do stojącego kilkanaście kroków dalej kosza. Nie chciał, aby jego papieros trafił do analizy. Ktoś mógłby nieopatrznie zabezpieczyć go jako dowód i zrobiłoby się niepotrzebne zamieszanie.
Już na klatce Sławek zaciskał pięści. Całą drogę wyobrażał sobie, jak złapie Justynę za kudły i rzuci nią o ścianę. Pragnął, żeby się go bała. Chciał widzieć w jej oczach przerażenie. Na pewno będzie krzyczała, ale nie przejmował się tym.
Musiał ją ukarać. To przez nią stracił forsę za tego bękarta. W dodatku teraz będzie musiał się tłumaczyć.
Sporo zachodu kosztowało go skontaktowanie się z tym facetem. Musiał długo przekonywać Kajtka, że taki kontakt jest mu potrzebny. Kumpel z podwórka początkowo krzywo na to wszystko patrzył, ale w końcu dał Sławkowi namiar na jednego gościa, z którym kiedyś siedział w więzieniu. Powiedział, że tamten ma różne kontakty i może uda się załatwić kogoś, kto będzie chciał kupić dzieciaka.
Z kolegą Kajtka, Kazikiem, umówił się nad brzegiem Odry, koło Leclerca. Rozmawiali przez kwadrans. Tamten z każdą chwilą robił coraz większe oczy. Początkowo zaczął coś gadać, że Sławek jest pieprznięty, w końcu jednak stwierdził, że chyba wie, kto mógłby być zainteresowany taką transakcją.
Po kilku dniach zadzwonił i powiedział, że jest kupiec.
Sławek był szczęśliwy. Już zaczął liczyć pieniądze, które miał dostać za bękarta. Planował nawet, jakie auto sobie kupi. Miał prawo jazdy, ale nie jeździł już dobrych kilka lat, bo nie było go stać na samochód. Teraz wszystko miało się zmienić.
Po kilku dniach Kazik zadzwonił i powiedział, że klient będzie czekał na Sławka jutro w południe w McDonaldzie przy Marino.
Mężczyzna się spóźnił. Nie wzbudzał zaufania. Był niski, pulchny i rudy. Oczka miał małe, jakieś takie rozbiegane. Ale miał kasę, a na tym Sławkowi najbardziej zależało. Przedstawił się jako Roman. Poprosił Sławka, żeby poszli na pobliski postój taksówek. Gdy wsiedli do pierwszej taryfy z brzegu, Roman kazał kierowcy jechać do Magnolii. Całą drogę oglądał się za siebie, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie śledzi.
W Magnolii zaprowadził Sławka prosto do restauracji KFC. Tam zamówił sobie posiłek i zaczął jeść. Ich rozmowa była dziwna. Gryżak odniósł wrażenie, że mężczyzna ostrożnie dobiera słowa, jakby spodziewał się policyjnej prowokacji.
W końcu udali się do toalety. W środku najpierw sprawdził, czy nikt nie siedzi w kabinach, a następnie kazał Sławkowi podnieść koszulkę i wyjąć wszystko z kieszeni. Sprawnie go przeszukał, po czym powiedział, że teraz mogą spokojnie pogadać.
Szybko doszli do porozumienia. Ustalili odpowiednią kwotę. Sławek wprawdzie chciał więcej, ale Roman stwierdził, że dzieci potaniały i może dać maks dwadzieścia tysięcy. Dobili targu.
A teraz Justyna wszystko zepsuła.
Siedziała na kanapie przed telewizorem. Nadawali akurat wiadomości dla rolników. Julia spała obok matki, przykryta kocem.
– Teraz inaczej sobie pogadamy – powiedział Sławek, ruszając w ich stronę.
Justyna odwróciła głowę. Miała wzrok zwierzęcia zagonionego w pułapkę.
Zatrzymał się w pół kroku, gdy zobaczył, że w dłoni ściska nóż. Ręce nadal miała całe w zaschniętej krwi. Była zdolna do wszystkiego.
– Pozbyłem się problemu – powiedział.
Justyna nie odezwała się ani słowem.
Kosowski podszedł do mężczyzny, który znalazł zwłoki dziecka.
– Jak pan się nazywa?
– Adam Górski – odpowiedział złomiarz. Był wyraźnie przestraszony. Ciągle czujnie rozglądał się dookoła.
– To pan znalazł ciało?
Mężczyzna kiwnął głową.
– Panie, ja pierwszy raz coś takiego widziałem… Słyszało się w telewizorze o czymś takim, ale na żywo to pierwszy raz!
– Pan stale tutaj… – Kosa się zawahał. Nie wiedział, jak nazwać to, czym zajmuje się ten facet. – Pan stale tutaj działa? – dokończył, wskazując na wózek z puszkami.
– Tak. Czasem chodzę też w okolicę klinik, ale tam to mało puszek. Tutaj studenci są, to i łupy spore. Wie pan, jak oni piją?
– Domyślam się.
– No, ale teraz wakacje, studentów tylu nie ma, ale i tak nie mogę narzekać.
– Rozumiem.
Kosowski spojrzał na pracującego kawałek dalej Biernackiego. Szef techników zbierał niedopałki papierosów leżące w pobliżu kontenera na odpady. Każdy niedopałek będzie musiał zostać poddany badaniom. Trzeba wydzielić DNA, odciski palców wrzucić do systemu AFIS. Czekała ich masa pracy.
– A czy widział pan kogoś, kto by się dziwnie zachowywał? Może ktoś stąd uciekał, jak pan szedł?
– Nie – złomiarz pokręcił głową – nikogo tu nie było.
Wtedy Kosa zobaczył, jak za jednym z radiowozów parkuje policyjna skoda. Z auta wysiedli sierżant Karolina Michalska i aspirant Krzysztof Figas. Zakładając rękawiczki, ruszyli w jego stronę.
– Będzie musiał pan pojechać na komendę – zwrócił się do złomiarza. – Tam oficjalnie zostanie pan przesłuchany.
– Ale po co? Przecież ja już wszystko powiedziałem – zdziwił się Adam Górski.
– Musimy spisać protokół przesłuchania. Niestety procedur nie przeskoczymy.
Kosowski wskazał innemu mundurowemu, by zajął się świadkiem, sam zaś podszedł do nowo przybyłych kolegów.
– Cześć. Szybko przyjechaliście. Dzięki.
Michalska się uśmiechnęła.
– Nie ma za co. Jeszcze Ciesielski dojedzie. Co tu mamy?
– Zwłoki noworodka, dziewczynka. Urodziła się kilka, może kilkanaście godzin wcześniej. Ktoś prawdopodobnie ją udusił, ale to wykaże sekcja.
– Ciało znalazł jakiś złomiarz? – zapytał Figas. – Tak nam dyżurny przekazał.
– Tak. Wysłałem go do fabryki. Pojadę za nim i go przesłucham.
– A ty przypadkiem nie jesteś już po robocie? – zauważyła Michalska.
– Jestem, ale muszę zdać służbę. Przy okazji mogę się nim zająć. – Kosowski chciał być obecny przy przesłuchaniu. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że powinien osobiście wykonać czynności związane ze świadkiem. – Poszukajcie kamer. W tej okolicy jest pełno sklepów. Może sprawca gdzieś się zatrzymał i jakieś oko go zarejestrowało.
– Nie musisz nas uczyć roboty – powiedziała Michalska.
– Wiem. – Kosowski uśmiechnął się do niej.
Karolina Michalska była członkiem wydziału zabójstw od ponad roku i jak dotąd osiągała doskonałe wyniki. Oprócz zwykłych cech przydatnych w policyjnej robocie miała kobiecą intuicję. Kosa był zaskoczony tym, jak wiele jej przeczuć się sprawdzało.
Kiedyś wydział prowadził sprawę znalezionej na terenie ogródków działkowych zamordowanej kobiety. Ciało było zmasakrowane, nie dało się rozpoznać rysów twarzy. Sprawca zgwałcił ofiarę za pomocą drewnianego palika. Wszyscy uważali, że w okolicy grasuje jakiś psychol. Wszystko wskazywało na to, że mają do czynienia ze zwyrodnialcem. Michalska jednak uważała, że w zabójstwo zamieszany jest mąż denatki. Nie potrafiła tego uzasadnić, po prostu miała przeczucie. I chociaż facet miał alibi, uparła się, żeby go sprawdzić.
Tylko Kosowski ją wtedy poparł. Uważał, że czegoś takiego jak przeczucie nie można lekceważyć. W końcu góra przychyliła się do jej sugestii i śledztwo zaczęto prowadzić dwutorowo. Z jednej strony szukali niebezpiecznego psychopaty – sprawdzali szpitale psychiatryczne i zakłady karne. Wykonali naprawdę grubą robotę operacyjną. Jednak bez sukcesów. Z drugiej strony założyli „technikę” mężowi denatki. W jego mieszkaniu zamontowano podsłuch, a pod samochód podłożono lokalizator GPS.
Alibi mężczyzny teoretycznie było nie do podważenia. W chwili, kiedy zamordowano jego żonę, on sam siedział w izbie wytrzeźwień. Miał na to nie tylko świadków, ale też został uwieczniony na tamtejszym monitoringu. Zeznawał, że z żoną żyli w zgodzie, że nie mieli żadnych poważniejszych problemów. Sąsiedzi także twierdzili, że nie mogą powiedzieć złego słowa na temat tej rodziny. Po prostu kryształowe małżeństwo.
Przez dwa tygodnie mąż ofiary był obserwowany. Dopiero po upływie tego czasu pojawiła się pierwsza rysa, świadcząca o tym, że jednak nie wszystko było takie idealne. Podczas rozmowy telefonicznej z bratem facet wspomniał, że „teraz wreszcie odetchnie”. Mówił, że w końcu będzie mógł robić to, co sam chce, a nie to, co każe mu żona.
To wzbudziło czujność policjantów. Postanowili porozmawiać ze szwagrem zamordowanej. Mężczyznę przewieziono do komendy i wzięto w obroty. Trochę go postraszyli odpowiedzialnością karną za pomoc w zabójstwie. Zagrali va banque. Opłacało się. Już podczas pierwszego przesłuchania zeznał, że małżeństwu jego brata daleko było do ideału. Pomiędzy małżonkami często dochodziło do scysji i nieporozumień. Brat się skarżył, że żona nie pozwalała mu utrzymywać kontaktów z kolegami z wojska. Ponoć najbardziej się czepiała, gdy wychodził na spotkania z niejakim Skoblem. Zagroziła nawet rozwodem, jeśli nie zerwie z nim kontaktów.
Funkcjonariusze szybko ustalili, kim jest Skobel. Zatrzymali go w domu. Już w drodze do komendy przyznał się do zabójstwa. Mówił, że zrobił to dla kumpla i że teraz żałuje. Opowiedział ze szczegółami, jak mąż denatki namówił go do tej zbrodni. Podobno specjalnie się spił i dał zamknąć na wytrzeźwiałce, żeby mieć alibi. Skobel miał zamordować jego żonę i upozorować to na dzieło jakiegoś psychopaty.
Mąż początkowo wszystkiego się wypierał. Twierdził, że kumpel go wrabia, że ma coś z głową. Jednak po siedmiu godzinach przesłuchania w końcu pękł i przyznał się do zlecenia zabójstwa żony.
Tamten sukces policja odnotowała właśnie dzięki intuicji Michalskiej.
Teraz Kosowski spojrzał na koleżankę.
– Lecę do fabryki – powiedział. – Wiecie, co robić.
Michalska uniosła kciuk do góry. Kosowski wiedział, że dobrze wykonają swoją robotę.
– I wezwijcie psiarczyka – dodał. – Może pies nas dokądś zaprowadzi.
– Pewnie na najbliższy przystanek – skwitował Figas.
Justyna Gryżak siedziała przed telewizorem, głaszcząc po włosach śpiącą córkę.
Zostały całkiem same.
Kilka godzin wcześniej pozbyła się swojego drugiego dziecka. Zabiła maleńką Hanię. Musiała to zrobić. Nie mogła pozwolić, aby Sławek sprzedał ją jakiemuś zboczeńcowi. Widziała tego mężczyznę, którego przyprowadził jakiś czas temu. Facet oglądał ją, jakby była towarem na targu. Patrzył na jej brzuch z nieukrywanym pożądaniem. Justyna poczuła do niego obrzydzenie. Tacy ludzie nie powinni chodzić po ziemi. Podobnie jak jej mąż.
Gardziła sobą. Zrobiła coś naprawdę złego i wiedziała, że spotka ją za to kara.
To Sławka powinna zabić, a nie swoją niewinną córeczkę. Wtedy jednak nie myślała trzeźwo. Matki w szoku poporodowym czasem zabijają swoje nowo narodzone dzieci, ona jednak działała z premedytacją. Chciała zabić Hanię, potem Julię, a na koniec popełniłaby samobójstwo. Nie starczyło jej jednak odwagi.
Zabicie noworodka ją przerosło. Nie potrafiła skrzywdzić drugiej córki.
Spojrzała na swoje zakrwawione dłonie. Wiedziała, że to krew z jej dróg rodnych. Powinna się umyć. Nie chciała straszyć Julii. Mała i tak już wystarczająco się bała. Widziała wszystko. Widziała, jak Sławek pakuje drobniutkie ciało Hani do worka na śmieci i wynosi z domu.
Justyna miała zabrać Julię do swoich rodziców. Była gotowa do nich pojechać, ale jeszcze zanim mąż wyszedł, zmieniła zdanie. Co miałaby im powiedzieć?
Jak przez mgłę widziała, że Sławek wrócił do domu. Wiedziała, że pozbył się ciała. Coś do niej mówił, ale nie miała pojęcia, co. Czuła, że kolejny raz chce ją skrzywdzić. Gdy wzięła do ręki leżący w pobliżu nóż, w oczach męża dostrzegła strach. Miała takie same oczy przez te wszystkie lata, kiedy musiała znosić jego ataki. Była ofiarą przemocy domowej, która nie potrafiła uwolnić się od swojego kata.
Czułam obrzydzenie.
Patrzyłam na leżące na wersalce zwłoki. Oczywiście nie był martwy, ale tak wyglądał. Kolejny raz Sławek schlał się do nieprzytomności. Pił codziennie, ale do takiego stanu doprowadzał się góra dwa, trzy razy w tygodniu.
Myśl o rozwodzie wracała do mnie jak bumerang, ale ciągle się wahałam. Miałam na uwadze dobro Julii. Nie chciałam, aby dziecko wychowywało się w rozbitej rodzinie. Bałam się też, że Sławek spełni swoje groźby i zabije naszą córkę. Ja mogłam znieść wiele – i w sumie znosiłam. Ale małej – jak dotąd – nigdy nie tknął.
Siedziałam na krześle i zastanawiałam się, co mnie podkusiło, żeby za niego wyjść. W czasie kawalerskim, gdy jeszcze do mnie zachodził, był miły, sympatyczny, potrafił mnie urobić. Zapraszał na randki, do kina lub na spacer do parku. Wydawał mi się szarmancki i dobrze wychowany. To wszystko okazało się jednak tylko grą pozorów.
Zmienił się dwa miesiące po ślubie. Wtedy pierwszy raz podniósł na mnie rękę. Uderzenie nie było silne, ale całkowicie mnie zaskoczyło. Patrzyłam na niego i nie dowierzałam, że to zrobił. Policzek piekł, a ja czułam, że właśnie zaczęło się coś złego. W domu rodzinnym nikt mnie nie bił. Matka nie uznawała przemocy, a ojciec uważał, że bicie nie rozwiązuje problemów, a jedynie je tworzy.
Tamtego dnia byłam bliska zakończenia tego małżeństwa.
Niestety, wkrótce okazało się, że zaszłam w ciążę. Stwierdziłam, że wychowam to dziecko sama, bo nie pozwolę się tak traktować. Zdecydowałam się na wyprowadzkę. Pojechałam do rodziców i… przeżyłam szok.
Zarówno matka, jak i ojciec byli wychowani tradycyjnie. Nie uznawali rozwodów. „Ślubny jaki jest, taki jest”– mówiła matka i przekonywała, że powinnam dać Sławkowi szansę, że może się zmieni. Ojciec uważał, że dziecko musi mieć pełną rodzinę.
Nie miałam u nich wsparcia.
Oczywiście Sławek o mnie walczył. Przyjechał z kwiatami i bombonierką. Przepraszał, obiecywał poprawę. Wiedziałam też, że mój ojciec poważnie z nim rozmawiał, choć żaden z nich nie zdradził mi, o czym.
Ugięłam się i wróciłam do domu. Już po kilku tygodniach okazało się to największym błędem w moim życiu.
Sławek zaczął się nade mną znęcać psychicznie. Odseparował mnie od koleżanek. Zaczął rozpuszczać plotki na mój temat. Potrafił przeczytać moją rozmowę z jedną z przyjaciółek, w której obgadywałyśmy inną, a potem donieść o wszystkim tej trzeciej. W nocy, gdy spałam, wysyłał z mojej komórki obraźliwe wiadomości do moich znajomych, pisał, że nie życzy sobie więcej kontaktu. Skłócił mnie dosłownie z każdym.
Wszyscy myśleli, że to ja pisałam. Sławek zaczął gadać dookoła, że mam jakieś problemy z psychiką, że zaczęłam się leczyć. Znajomi odsunęli się ode mnie i nikt już nie chciał utrzymywać z nami kontaktu. Zostałam sama ze Sławkiem i naszym nienarodzonym dzieckiem.
Wtedy jeszcze uważałam, że jest szansa, żeby to wszystko uratować.
Przez pierwsze dni po narodzinach Julii Sławek zachowywał się jak dojrzały mężczyzna. Przygotował pokoik dla małej, nakupował zabawek. Miałam nadzieję, że teraz, kiedy mamy dziecko, wszystko jakoś się poukłada. Sielanka jednak nie trwała długo.
Mieszkanie, które wynajmowaliśmy, miało zostać sprzedane. Właściciel dał nam dwa miesiące na wyprowadzkę. Sławek się wściekł, a złość wyładował na mnie. Pobił mnie bardziej dotkliwie niż dotychczas. Chciałam wezwać policję, ale zapowiedział, że jak to zrobię, to zabije Julię. Przestraszyłam się. Nie mogłam stracić córeczki.
Przeprowadziliśmy się na Kleczkowską. Okazało się, że Sławek odziedziczył mieszkanie po babci. Wcześniej twierdził, że nie utrzymywał z nią kontaktu, tym bardziej byliśmy zaskoczeni tym, że starsza pani coś nam zostawiła. Rodziców Sławka nigdy nie poznałam. Mówił, że matka rozwiodła się z ojcem i wychowywała go samotnie. Ojciec, gdy Sławek miał pięć lat, wyjechał do pracy za granicę i zerwał wszelkie relacje z rodziną. Jaka była prawda, nigdy się nie dowiedziałam.
W nowym miejscu Sławek wpadł w szemrane towarzystwo. Coraz częściej wracał pijany. Zdarzały mu się kilkudniowe ciągi. Przez alkohol stracił pracę i wylądował na zasiłku. Teraz już całe dnie przesiadywał z nowymi znajomymi. Cały dom był na mojej głowie, w dodatku z pieniędzmi było krucho. Zasiłki i pięćset plus ledwo wystarczały na skromne życie.
Przez ostatnie dwa lata Sławek zmienił się nie do poznania. Bił mnie, gdy tylko nachodziła go ochota. Coraz częściej nie wracał na noc albo spraszał do nas kumpli. Oczywiście wtedy udawał dobrego męża i ojca, jednak gdy tylko wychodzili, zaczynał się awanturować.
Te trzy lata od ślubu były dla mnie prawdziwym koszmarem.
Wstałam i poszłam do kuchni. Julka siedziała na podłodze i bawiła się klockami. Poczułam, że do oczu napływają mi łzy.
Kosowski wszedł do wydziału zabójstw i skinął głową zebranym. Oprócz aspiranta Mariusza Jankowskiego, który miał pełnić nocny dyżur, i dwójki policjantów przebywających aktualnie na miejscu odnalezienia zwłok noworodka, byli tu wszyscy.
Wydział składał się z sześciu osób i naczelnika Mazurkiewicza. Oprócz Kosy, Jankowskiego, Michalskiej i Figasa pracowali tu jeszcze komisarz Piotr Tomczyk i sierżant Robert Ciesielski. Ten ostatni miał właśnie wyjeżdżać w teren, gdy do pokoju wszedł Kosowski. Z reguły w parze z Michalską robił właśnie Robert. Dzisiaj wyjątkowo zastąpił go Figas. Pierwszy pojawił się w wydziale, więc Mazurek, jak nazywali naczelnika, wysłał go razem z Karoliną na miejsce znalezienia zwłok. Kosowski najczęściej pracował sam, ale jeśli potrzebował kogoś jako partnera, brał Jankowskiego. Wzajemnie się uzupełniali i dobrze im się ze sobą współpracowało.
Kosa usiadł przy swoim biurku i zaczął pisać raport. Chciał go skończyć przed rozmową z Górskim.
– Jak służba? – spytał go Mazurkiewicz.
– Spokojnie, z wyjątkiem tego noworodka. Skończę raport i pójdę przesłuchać złomiarza, który znalazł ciało.
– Zostaw to komuś innemu. Ty już jedź do domu – powiedział naczelnik.
– Kiedy jakoś nie mogę. Czuję, że powinienem się tym zająć.
– Jak chcesz. – Naczelnik wzruszył ramionami. – Dobra, oprócz tego dzieciaka mamy kilka zaległych spraw. Coś w nich ruszyło?
Komisarz Tomczyk otworzył swój notatnik.
– Zabójstwo na melinie na Traugutta rozwiązane. Mamy nakaz zatrzymania niejakiego Tomasza Frąckowiaka, ksywa „Franek”. Lokalsi mają się tym zająć, gdy tylko pojawi się na chacie. Oprócz tego jest jeszcze sprawa zabójstwa sklepikarki z Leśnicy i bezdomnego w Oleśnicy.
– Jakieś nowe tropy?
Tomczyk pokręcił głową.
– Nic. Trzeba będzie jeszcze trochę porzeźbić, ale do ogarnięcia.
– Czyli teraz najważniejszy jest ten dzieciak – rzucił Mazurkiewicz. – Kosa, poprowadzisz tę sprawę. Jak chcesz, zajmij się przesłuchaniem świadka. Ale potem jedź do domu i trochę się kimnij. Nie chcę, żebyś łaził po fabryce jak jakieś zombie.
– Załatwione – odparł Kosowski. Sam miał świadomość, że musi być w pełni sił.
– Reszta dalej rzeźbi w starociach, a w razie potrzeby wykonuje polecenia Kosy – zarządził naczelnik. – Możecie wracać do roboty. Ja idę do starego.
Gdy wyszedł z wydziału, do Kosowskiego podszedł Tomczyk.
– Jak chcesz, mogę razem z tobą przesłuchać tego świadka.
– Dam sobie sam radę, ale dzięki za propozycję.
Wojtek był zaskoczony tą inicjatywą. Rzadko ze sobą współpracowali, prywatnie też nie utrzymywali relacji. Zresztą Tomczyk z nikim się nie kumplował, a z naczelnikiem był wręcz w otwartym konflikcie.
Ta propozycja pomocy była co najmniej dziwna.
Karolina Michalska stała pod sklepem spożywczym znajdującym się w pobliżu miejsca odnalezienia zwłok noworodka i patrzyła na wiszącą nad drzwiami kamerę. Ona i Ciesielski dostali ten rewir, kilku innych mundurowych pozostałe ulice.
Gdyby któraś z kamer uchwyciła moment porzucenia ciała, ustalenie tożsamości dzieciobójcy nie byłoby już takie trudne. Pies tropiący doprowadził do najbliższego przystanku. Niestety w pobliżu nie było żadnej kamery.
– Wchodzimy tutaj. – Michalska pchnęła drzwi i weszli do środka.
Przy ladzie stały dwie kobiety. Karolina słyszała, że komentują sprawę znalezionego w kontenerze noworodka.
– Dzień dobry, sierżant Michalska, Komenda Wojewódzka Policji – powiedziała, wyciągając legitymację.
– Dzień dobry – odparła ekspedientka.
– Ta kamera nad wejściem działa?
– Tak.
– A czy moglibyśmy zobaczyć nagrania? – spytał Ciesielski.
– Myślę, że tak, ale to musiałby szef dać… Ja nie mam pojęcia, jak to obsługiwać.
– A szef jest? – chciała wiedzieć policjantka.
– Ma być za kwadrans. Pojechał do hurtowni.
– A może panie nam powiedzą, czy w okolicy nie było ostatnio jakiejś ciężarnej kobiety? – spytał Robert.
– Panie, daj pan spokój. – Sklepowa machnęła ręką. – Jakbym ja się dowiedziała, co za suka coś takiego zrobiła, to od razu bym do was zadzwoniła. Tacy ludzie nie powinni żyć! Jak można własne dziecko zabić?
– Cóż, niektórzy jednak to robią. A naszym zadaniem jest ustalić, kto i z jakiego powodu.
– Nie kojarzę żadnej w ciąży, a ty, Basiu? – Ekspedientka spojrzała na swoją znajomą.
Ta zastanawiała się przez chwilę.
– A ta młoda od Jurasków? – rzuciła w końcu. – No ta, co mieszka zaraz koło galerii?
Sklepowa pokiwała głową.
– Tak. Ta od Jurasków ostatnio z brzuchem chodzi. Ma chyba już ostatni miesiąc.
– A kojarzy pani adres?
– Dokładnie to nie, ale może szef będzie wiedział. On chyba zna się z ojcem tej młodej ze szkoły. Do klasy w podstawówce chodzili razem czy coś.
– A co może pani o tej dziewczynie powiedzieć?
– A co można o takiej powiedzieć? – prychnęła kobieta. – Latawica i tyle. Piętnaście lat miała, a już papierosy popalała. Siadała przed sklepem na murku i zachowywała się jak jakaś lafirynda. Pluła na chodnik, pestki słonecznika dłubała. Wulgarne dziewczynisko i tyle.
– A to jeszcze nic! – wyrwała się jej znajoma. – Ja kiedyś widziałam, jak w bramie się obściskiwała z jakimś chłopakiem. Kieckę miała zadartą, że wszystko było widać. Majtek nie miała, a on jej grzebał paluchami tam w środku. Nie wiem, ile miała wtedy lat, może czternaście. Ona to już od dawna źle się prowadziła.
– No to też. – Sprzedawczyni pokiwała głową. – Kiedyś pod sklepem jakiś łobuz powiedział, żeby mu obciągnęła w bramie. Widziałam, że poszli do tej bramy, ale co się tam działo, to ja już nie wiem.
– I ona jest w ciąży, tak? – spytała Michalska.
– No jakiś ją zbrzuchacił! Myślicie, że to ona zabiła tego dzieciaka?
– Nie możemy mówić o naszych podejrzeniach – zastrzegł Ciesielski.
– Ona byłaby do tego zdolna! Aresztujcie ją i wyciągnijcie z niej całą prawdę. Ktoś, kto zabija własne dziecko, nie jest wart nawet tego, aby na niego splunąć!
– Zaraz zadzwonię do męża i powiem mu, że to chyba Juraskowa… – dopowiedziała koleżanka sklepowej.
– Niech pani nigdzie nie dzwoni. Może się okazać, że to pomyłka, i tylko niepotrzebnie narobi się zamieszania – stwierdziła Michalska.
– Ale…
– Nie ma „ale”. Proszę to zostawić nam.
– Sprawdzimy ten trop – dopowiedział policjant. – Może się okazać, że pani mąż ją spłoszy, gdy powie komuś o naszych podejrzeniach. Nie chcemy, żeby zaczęła się ukrywać, prawda?
– No dobrze. Nie będziemy wam wchodzić w paradę. Ale jeśli to ona, zróbcie wszystko, żeby pożałowała tego, co zrobiła.
– Proszę się nie martwić. My też nie akceptujemy dzieciobójców – powiedziała Karolina, po czym dała Ciesielskiemu sygnał do odwrotu.
Za plecami słyszeli jeszcze wzburzone głosy kobiet.
– Dobra, panie Górski. Niech mi pan powie, za co był pan karany.
Kosowski patrzył na siedzącego naprzeciwko złomiarza. Zanim wszedł do pokoju przesłuchań, sprawdził go na bębnie. Wiedział, że w latach dziewięćdziesiątych facet spędził dwa lata w zakładzie karnym w Wołowie. Z systemu wyszło, że dostał wyrok za włamania. Potem nie był już notowany. Wyglądało na to, że w jego przypadku resocjalizacja się powiodła.
Pytanie o tamtą sprawę miało jeden cel: Kosowski chciał sprawdzić, czy świadek jest prawdomówny. Jeśli powie prawdę na temat swojej przeszłości, jest szansa, że w tej sprawie też go nie okłamie.
– Włam. Pajęczarzem byłem – przyznał Górski. – Ale swoje odsiedziałem i teraz jestem czysty.
– Na pewno?
– Tak. To włamanie to błąd młodości. A pudło to szkoła życia. Wcześniej, za gówniarza, to szlajałem się z takimi różnymi. Nie zależało mi na niczym. Wódkę z nimi chlałem, łobuzowałem. Namówili mnie kiedyś na włam do kiosku. Miałem stać na czatach. Zgodziłem się, ale nie doszło do kradzieży. Spłoszył nas patrol policji, który przejeżdżał obok. Zwialiśmy, jednak potem znowu mnie namówili. Włamałem się do mieszkania. Wyniosłem kilka rzeczy i im oddałem. Mieli swojego pasera. Okazało się jednak, że policja już wcześniej go namierzyła, no i w taki głupi sposób wpadłem. Dopiero jak dostałem wyrok, zrozumiałem, że pora się ustatkować. Zresztą, teraz to nawet nie nadaję się do przestępstw. Niech pan spojrzy na moją girę…
Kosowski zauważył wcześniej, że mężczyzna powłóczy nogą.
– Widziałem, że ma pan z nią problem.
– Po wyjściu z pudła jeden facet potrącił mnie autem. Na przejściu na Świdnickiej. Było czerwone, a ja, głupi, myślałem, że zdążę przed tym poldkiem. Nie miałem szczęścia. Walnął mnie i poleciałem na szybę. Lekarze z trudem poskładali nogę. Teraz, jak chodzę, muszę ją tak prosto trzymać, bo inaczej boli.
Kosa pokiwał głową. Chciał już przejść do rzeczy.
– Dobrze. Niech mi pan opowie, jak to było dzisiaj z tymi zwłokami.
– No, jak zwykle rano wyszedłem na puszki. Dorabiam do renty. Mieszkam z matką, ledwo wiążemy koniec z końcem. Nie ustatkowałem się w życiu, chociaż kilka razy próbowałem. Jak pan widzi, żaden ze mnie jakiś Belmondo, a i szczęścia nie mam. Nie powiem, próbowałem, ale bez powodzenia…
– Wyszedł pan po te puszki, i co dalej?
– No, sprawdzałem kolejny kubeł. Wsadziłem ręce do worka i wyciągnąłem gówno.
Policjant uniósł brwi.
– No takie psie. Ktoś wywalił je do śmieci. Było śmierdzące i rzadkie. I wtedy zobaczyłem, że leży w tym śmietniku jakieś prześcieradło, więc postanowiłem w nie wytrzeć łapę. Podniosłem je i zobaczyłem tego dzieciaka. Aż mnie cofnęło. Potem do was zadzwoniłem.
Kosowski notował każde słowo Górskiego.
– A widział pan kogoś podejrzanego w okolicy? Jak pan szedł w stronę tych kontenerów, może kogoś pan mijał?
Mężczyzna przez kilka sekund patrzył na swoje dłonie. W końcu powiedział:
– Nie. Tacy jak ja, czyli zbieracze złomu, to raczej nie chcą się rzucać w oczy. Wie pan, jak to jest. Poczucie wstydu, może inne kwestie… Nikt nie chce, żeby ludzie widzieli, że zbiera się złom. Miałem takiego jednego kolegę, też jeździł z wózkiem. On miał gorzej niż ja, bo ze śmietników wybierał też jedzenie. Nie ma pan pojęcia, ile ludzie wywalają żarcia. I to nie jakieś pogniłe, ale takie całkiem dobre. Data przydatności się zbliża i już do śmieci. No i ten mój kolega to zabierał i zjadał. Ale ja nie jestem w aż tak złej sytuacji, żeby brać jedzenie. Z puszek da się wyżyć, tylko najeździć się trzeba.
– A ile tak, mniej więcej, pan na tym zarabia? – spytał Kosowski. Temat nawet go zaciekawił.
– Teraz, jak na Grunwaldzkim nie ma studentów, to jest słabo. Nie więcej niż dwie, trzy dyszki w ciągu dnia. Ale na jedzenie starczy. Jak są studenci, to wyciągam nawet stówkę dziennie.
Kosowski szybko przeliczył w głowie. Wychodziło mu, że sprawny zbieracz w miesiącu może wyciągnąć nawet kilka tysięcy.
– To całkiem niezła sumka – stwierdził.
– Ci, co kradną złom, mają więcej, ale ja z kradzieżą nie chcę mieć już nic wspólnego. Tamci kradną studzienki i inne takie. To ja już wolę moje puszki. Kasa mniejsza, ale bezpieczniej.
– A kto kradnie te studzienki? – zapytał naiwnie Kosowski.
– Panie władzo, powiem, wy ich zawiniecie, a ja potem, z nożem w plecach, będę leżał na jakimś śmietniku. Wolę nie. Pan wybaczy.
– Dobra, nie było pytania.
– Ale jakbym wiedział, kto zabił tamtą małą, tobym chyba rozszarpał gnoja. Nie patrzyłbym, że mogę znowu pójść kiwać.
– Spokojnie. Niech pan to zostawi nam.
– Ale jak tak można? Dziecko? Co ta mała komu zrobiła? Ile żyła na tym świecie? Kilka minut? Kilka godzin? Co za skurwiel! Takiego to do wora, a wór do jeziora.
Policjant nie skomentował tych słów. On też uważał, że dzieciobójcy nie zasługują na to, żeby żyć. Nie mógł jednak nic zrobić. Musiał poruszać się w granicach prawa, chociaż miał świadomość, że często chroni ono bandytów, zamiast być po stronie ofiar. Poza tym nie wiedzieli, co kierowało matką, o ile to matka zabiła tę małą. Mógł to być szok poporodowy. Albo inne czynniki. Dopóki tego nie ustalą, nie będą mieć pełnego obrazu sytuacji.
Przez chwilę notował to, co powiedział świadek. W końcu odłożył długopis.
– Panie Górski, zaraz pana puścimy. Jeszcze tylko podpisze pan papier. Jakby sobie pan coś przypomniał, proszę o telefon. – Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i przesunął ją po blacie.
Złomiarz podniósł kartonik i schował do kieszonki na piersi koszuli.
– Oczywiście gwarantuję anonimowość – dodał Kosa.
Zdawał sobie sprawę, że szansa na to, iż mężczyzna będzie chciał z nimi współpracować, jest znikoma, ale mimo wszystko nie tracił nadziei.
– Gotowy? – spytała Michalska, stojąc przed drzwiami mieszkania.
To tu miała przebywać dziewczyna, którą wskazała pracownica spożywczaka.
Wcześniej, po pojawieniu się właściciela sklepu, poprosili go o zabezpieczenie nagrań z monitoringu z ostatnich dwóch dni. Z tego, co przekazał im Biernacki, narodziny – i śmierć – dziewczynki miały miejsce kilka godzin wcześniej. Nie chcieli jednak, aby ktoś im zarzucił, że czegoś nie dopilnowali. Woleli zabezpieczyć nagranie z dłuższego okresu, niż dostać zjebki od naczelnika. Gdy właściciel zgrywał im dane, oni udali się pod ten adres.
– Jasne – powiedział Ciesielski.
Karolina zapukała do drzwi. Przycisk dzwonka był wyłamany, a obudowy nie było wcale.
W mieszkaniu cicho grała muzyka, co świadczyło, że ktoś jest w środku. Gdy Michalska zapukała jeszcze raz, muzyka ucichła. Po kilkunastu sekundach usłyszeli odgłos przekręcanego zamka.
Drzwi otworzył młody chłopak. Miał nie więcej niż szesnaście lat, zafarbowane na czerwono włosy i wytatuowanego na ramieniu smoka. Ubrany był w poszarpane krótkie spodenki.
– Czego? – burknął.
Karolina wyciągnęła blachę.
– Sierżant Michalska, komenda wojewódzka. A to aspirant Ciesielski.
– No i? – Twarz młodego wykrzywiła się w grymasie.
– Szukamy Wiolety Jurasek.
– Violetty. Przez „v” i dwa „t” – poprawił nastolatek. – Starzy mieli kaprycho i dali jej takie pojebane imię. Mnie też skrzywdzili. Ariel jestem. Jak jakiś pierdolony proszek do prania. Czaicie? Kurwa, Ariel Jurasek! Szkoda, że nie Persil albo inny, kurwa, Omo. Na szczęście ziomki wołają na mnie Czeko. Ale dobra, czego chcecie od mojej siory?
– Szukamy jej – powiedział Ciesielski.
– No, tyle widzę. Co nawywijała?
– Mamy kilka pytań. Jest w domu?
– Nie. Wyjechała dwa dni temu, może trzy. Do Karpacza albo Szklarskiej. Tak przynajmniej starym mówiła.
Nastolatek uśmiechał się do nich dziwnie. Michalska zaczęła mu się baczniej przyglądać. Miała wrażenie, że dzieciak jest pod wpływem środków odurzających.
– A podała jakiś adres, pod którym się zatrzyma? – spytał Robert.
– Nie. A nawet jakby podała, to i tak pojechałaby gdzieś indziej. Taka już jest popieprzona.
– Możemy wejść? – spytała Michalska.
– A po co? Nakaz macie?
– Nie potrzebujemy nakazu. Na blachę wchodzimy.
Ariel pobladł. Próbował się wycofać do mieszkania i zamknąć drzwi, ale Ciesielski wsunął but i pchnął skrzydło drzwiowe.
– Ej, popierdoliło was? – oburzył się młody. – Co wy, kurwa, robicie?
– Tylko bez wulgaryzmów – upomniała go Michalska.
Zastanawiała się, czy jednak nie zastaną Violetty Jurasek w mieszkaniu. Miała przeczucie, że chłopak ich okłamał. Wyraźnie się bał, choć nie wiedziała czego.
Gdy weszli do mieszkania, Ciesielski przytrzymał nastolatka.
– Będziesz kombinował, to cię skuję – ostrzegł.
– Co wy odpierdalacie?
– Mówiłam ci już: bez wulgaryzmów.
– A co? Przeklinać już nie wolno? Karalne to jest?
– A żebyś wiedział. Chcesz sprawdzić? – Policjantka przyjrzała się uważnie nastolatkowi.
– Dobra, sorki… Możecie już iść?
– A co ty się tak denerwujesz? – spytał Robert. – Ukrywasz coś?
– Ja? No co pan! Niczego nie ukrywam.
Michalska zauważyła, że młody raz po raz zerka na drzwi jednego z pomieszczeń upstrzone napisami i naklejkami.
– To twój pokój? – spytała.
– Mój…
– A możemy tam zajrzeć?
– Bałagan mam.
– Ja też. Nie takie rzeczy widziałam. Dobra, wchodzimy.
Karolina nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi.
Skończył przesłuchanie Górskiego i pojechał do domu.
Ania, jego życiowa partnerka, była w pracy, więc mógł się trochę zdrzemnąć.
Kosowski miał czterdzieści trzy lata, z czego dwadzieścia trzy spędził w policji. Mógłby już przejść na emeryturę, ale nie wyobrażał sobie życia poza służbą. Nie widział siebie siedzącego całymi dniami przed telewizorem lub uprawiającego grządki na działce. To nie dla niego. Zresztą Anna też by zwariowała, gdyby bez przerwy gnił w domu. Byli ze sobą trzy lata i jak dotąd układało się między nimi prawie idealnie. Pojawiały się co prawda, drobne tarcia, ale gdzie ich nie ma?
Poznali się w szpitalu. Kosa przyjechał sprawdzić stan zdrowia jednej z ofiar nożownika, który zaatakował kilka osób w okolicy pasażu Niepolda. Napastnik wyciągnął nóż i pchnął nim przypadkowego mężczyznę. Trafił prosto w serce. Mężczyzna zmarł w ciągu kilku sekund. Następnie nożownik zaatakował kobietę, właśnie tę, do której później pojechał Kosowski. Bramkarze obezwładnili napastnika i przekazali go mundurowym.
Anna pracowała na oddziale jako pielęgniarka. Początkowo nie chciała wpuścić Wojtka na salę, gdzie leżała poszkodowana. Dopiero gdy obiecał, że nie będzie jej oficjalnie przesłuchiwał, pozwoliła mu zadać kilka pytań. Wpadła mu w oko. Kiedy wychodził, wstąpił do dyżurki pielęgniarek i zapytał, czy Anna pójdzie z nim na kawę. Nigdy w taki sposób nie postępował i sam był zaskoczony swoją propozycją. Bardziej jednak się zdziwił, gdy Anna się zgodziła.
Wieczorem spotkali się w kawiarni w rynku. Przegadali prawie cztery godziny. Przez kolejne dni wymieniali esemesy. Trzy tygodnie po pierwszym spotkaniu byli już parą.
Kosowski nie był stereotypowym gliniarzem z filmów czy książek. Tam każdy glina ma problemy z alkoholem, pali jak smok i nie potrafi ułożyć sobie życia z kobietami. On był inny. Pił tyle co wszyscy, jeśli nie mniej. Papierosy, owszem, palił, ale nie chodził non stop z petem w ustach. Związki też miał w miarę normalne. Czasem było lepiej, czasem gorzej, jak to bywa. Niczym się w tym zakresie nie wyróżniał.
Od siedmiu lat był rozwodnikiem. Z małżeństwa z Agą miał syna, który właśnie skończył siedemnaście lat. Widywali się regularnie. Starał się wpoić Michałowi dobre wzorce. Nie tylko płacił alimenty, ale starał się, aby dzieciak wiedział, że ma ojca, a nie tylko bankomat.