“Superwulkany” to wyprawa szlakiem najciekawszych wulkanów Układu Słonecznego, barwny przewodnik po geologicznych cudach natury i opowieść o śmiałych, a czasem śmiertelnie niebezpiecznych wyczynach naukowców, którzy je badają. Przekonacie się, że wulkany są super!


Kīlauea, Etna czy Fuji – wulkany jednocześnie fascynują i budzą strach. Erupcje, będące niezwykłymi spektaklami pirotechnicznymi, tworzą mieniące się szklane miasta na dnie oceanów i zamarznięte jeziora lawy na powierzchni Księżyca. Choć potrafią dokonać ogromnych zniszczeń, są nierozerwalnie związane z kształtowaniem się naszego świata.

Superwulkany to giganty, których erupcje są tysiące razy silniejsze niż wybuchy zwykłych wulkanów i mogą zmienić klimat oraz wygląd całej planety. Robin George Andrews przybliża nam to, co naukowcy już wiedzą o superwulkanach i wulkanach, a także pokazuje, jak wiele jeszcze jest do odkrycia.

Dowiadujemy się, czym są lawiny piroklastyczne, czarne i białe smokersy oraz fumarole, z których wydobywają się trujące gazy. Autor sugestywnie opisuje najważniejsze erupcje wulkaniczne, które miały wpływ na losy wszechświata. Zabiera nas w emocjonującą wyprawę do różnych zakątków Ziemi, na Księżyc, Marsa i Wenus.

Czy wiesz, że:
● aż 800 milionów osób żyje w odległości mniejszej niż 100 kilometrów od aktywnego wulkanu?
● wulkanolodzy odkryli niedawno ślady erupcji w Rowie Mariańskim, najgłębszym miejscu na Ziemi?
● znajdujący się na Marsie Olympus Mons, najwyższy wulkan Układu Słonecznego, jest trzy razy wyższy od Mount Everestu?
●naukowcy monitorują aktywność podwodnego wulkanu Axial poprzez wielokilometrową sieć kabli, która ciągnie się aż do stałego lądu?
● pierwsza supererupcja Yellowstone spowodowała utworzenie 300-metrowej warstwy materiału wulkanicznego, która pokryła obszar wielkości Małopolski?
● energię wybuchów wulkanu Krakatau można porównać do eksplozji aż 200 milionów ton trotylu?

***

Jeśli choć odrobinę intrygują was wulkany, ich erupcje i pasjonujące historie z nimi związane, książka Robina Andrewsa sprawi, że staniecie się wulkanoholikami.
Bartłomiej Krawczyk, popularyzator wulkanów, autor książki Wulkany. Sekrety wysp wulkanicznych

Porywająca książka. Robin George Andrews, pełen entuzjazmu dla tego wybuchowego tematu, barwnie łączy podziemny świat magmy ze światem ludzi i zaprasza czytelnika do zrozumienia tajemnic wulkanów – na Ziemi i daleko poza nią.
Peter Brannen, autor książki Końce świata. Niezwykła opowieść o tym, jak wymierała nasza planeta

Andrews wykonuje znakomitą robotę, tłumacząc skomplikowane kwestie geologiczne w przystępny sposób i formułując żywe opisy sił stojących za aktywnymi i wygasłymi wulkanami. To książka nie tylko pouczająca, ale i zabawna – pisarstwo naukowe w doskonałym wydaniu.
„Publishers Weekly”

Książka Andrewsa odzwierciedla zachwyt człowieka nad światem kształtowanym przez siły znajdujące się daleko poza naszą kontrolą, ale wciąż będące w zasięgu naukowców na tyle odważnych, by odpowiedzieć na wezwania wulkanicznej niewiadomej.
Jess Phoenix, wulkanolożka i autorka książki Ms. Adventure: My Wild Explorations in Science, Lava, and Life

Robin George Andrews jest doktorem wulkanologii i wielokrotnie nagradzanym dziennikarzem naukowym. Publikuje między innymi w „New York Times”, „National Geographic”, „Scientific American” i innych czasopismach. Często występuje jako ekspert w telewizyjnych programach popularnonaukowych, a także w BBC News i Sky News. W 2022 roku otrzymał prestiżowe nagrody: Angela Croome Award, przyznawaną przez Europejską Unię Nauk o Ziemi, oraz David Perlman Award – obie za wybitne osiągnięcia w popularyzacji nauki.

Robin George Andrews
Superwulkany. Wybuchowe tajemnice Ziemi i innych planet
Przekład: Magdalena Rabsztyn-Anioł
Seria: #nauka
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 19 maja 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Prolog

Nigdy dotąd nie usiadła na mnie chmura. Trochę to mną wstrząsnęło – na krótko zasnąłem, a przynajmniej tak mi się zdawało, na pokrytym czarnymi jak węgiel kamykami grzbiecie górskim. Z wyczerpania odciąłem się od otoczenia i odpłynąłem, zatracony w niebie. Wróciłem z dygotem do rzeczywistości, kiedy zbiorowisku skraplającej się wody, która całkiem szczerze mówiąc, powinna pilnować własnych spraw kilkadziesiąt metrów niżej, pomógł nieustępliwy podmuch wiatru. Chmura wgramoliła się na pobliski stromy stok, przetoczyła nad grzbietem i zatrzymała się na mojej głowie. Miałem wrażenie, jakbym nagle spocił się kryształkami lodu – zatrząsłem się, gdy moje neurony zatrzeszczały zaskoczone.
Zadowolona z psoty chmura natychmiast pękła i rozproszyła się wzdłuż wąskiej skalistej ścieżki.
– Joe – zawołałem w półmroku. – Joe?
Coś się poruszyło koło mnie.
– Tak?
– Właśnie napadła na mnie chmura. Usiadła na mnie. Tak mi się wydaje.
Okej – powiedział, podnosząc się. – Starczy tego. – Wzdrygnął się. Sądząc po jego powykrzywianej twarzy, kończyny, podobnie jak mnie, bolały go znacznie bardziej, niż się spodziewał. Joe stanowczo wepchnął kijek trekkingowy w chrzęszczący grunt.
– Idźmy dalej – wycharczał. Nie miał zamiaru być tak przemoczony jak ja.
Jakieś dziewięć godzin wcześniej brodziliśmy w wilgotnym powietrzu i gotowaliśmy się w czterdziestostopniowym tokijskim upale. Ale teraz słupek rtęci opadł do minus dziesięciu stopni. Okutany w starą kurtkę amerykańskiej marynarki, pod którą miałem jeszcze kilka dodatkowych warstw, nadal czułem, jak lodowate wietrzne sztylety tną mnie na paski. Ponadto powietrze tu, w górze, zawierało coraz mniej ożywczego tlenu, więc oddychanie wymagało nieco więcej wysiłku niż zazwyczaj. Izolacja cieplna Joego została przygotowana w większym pośpiechu – przystroił się w wełnianą, zapinaną na guziki koszulę oraz tyle T-shirtów, ile zdołał na siebie założyć.
Energii dodawała nam właściwie tylko woda i jakieś dwadzieścia kulek ryżowych z wodorostami, które naprędce kupiliśmy wcześniej tego dnia w sklepiku w Akihabarze, hiperjaskrawym Elizjum gier komputerowych, mangi, kocich kawiarni, piknięć i pyknięć.
Był rok 2013. Miałem za sobą półmetek doktoratu, nad którym pracowałem w Nowej Zelandii. Jak większość osób usiłujących przygotować rozprawę doktorską doświadczałem ogromnego lęku, a dodatkowo znajdowałem się tysiące kilometrów od znakomitej większości przyjaciół i rodziny, w kraju, który choć pod względem estetyki jest cudem świata, okazał się nieco za spokojny jak na mój gust – niekoniecznie był miejscem, w jakim chciałbym spędzić kilka lat. Jakoś wytrzymałem, ale poczucie samotności nachodziło mnie całkiem często.
Co jakiś czas udawało mi się uciec i wyprawić poza granice tego odległego archipelagu. W 2013 roku w Japonii, daleko na zachodzie tego kraju, w tętniącym życiem mieście o nazwie Kagoshima, odbywała się konferencja naukowa poświęcona wulkanom – miałem idealną wymówkę, żeby trochę pozwiedzać moje ulubione miejsce na Ziemi. Po zjeździe naukowców kilka kolejnych tygodni spędziłem na włóczeniu się po zalesionych wyspach, wyjętych żywcem z filmów Studia Ghibli; leciałem jako pasażer śmigłowcem nad szmaragdowozielonymi zagłębieniami i szczytami; lawirowałem po oświetlonych neonami i pełnych alkoholu barach izakaya; wpadałem do szkarłatnych świątyń, żeby schować się przed dudniącym, wspaniałym deszczem; usiłowałem wejść do pierwszej setki w rankingu jakiejś gry rytmicznej w salonie gier automatycznych; siorbałem entuzjastycznie ramen i wybierałem się na zwariowany festiwal muzyczny. Z wielką ulgą poczułem, że mój nastrój poszybował w górę. Byłem sam, ale już nie samotny. Mój umysł tryskał nowo odkrytą energią.
Ponadto, być może niemądrze, postanowiłem wejść na Fudżi.
Ta góra słynie z niewiarygodnie pięknej symetrii. Podczas kilku tygodni lata, gdy lód nie jest tak wszechobecny, można zdobyć jej szczyt. Podejście nie jest szczególnie niebezpieczne, ale blisko szczytu, na wysokości 3776 metrów, robi się stromo, wyboiście i wyjątkowo zimno. Sądziłem, że będę szedł pod górę sam, gdy ni z tego, ni z owego w Tokio pojawił się – na wieść o tym, że tam jestem – Joe, mój kumpel z dzieciństwa, który niedawno rzucił pracę i wyruszył do Tajlandii, żeby nauczyć się kick-boxingu, bo czemu by nie. Jego przyjazd okazał się szczepionką przeciwko mojej melancholii.
Po kilku dniach szukania przygód w stolicy postanowiliśmy, że wdrapiemy się na Fudżi razem. Jedyny problem, poza brakiem odpowiednich ubrań i butów dla Joego, polegał na tym, że mogliśmy to zrobić tylko w przeddzień festiwalowego występu Muse, naszego ulubionego zespołu. Wiedzieliśmy, że możemy się nie wyrobić, ale jako osoby z wyraźną skłonnością do podejmowania ryzyka zebraliśmy się w sobie, złapaliśmy autobus jadący do jednego z przystanków na dolnych zboczach i ruszyliśmy.
Parę godzin później czubki drzew ustąpiły miejsca chmurom, które przepływały pod nami, kiedy Słońce ześlizgnęło się za krawędź planety. Światła skrzących się miast nie zdołały przebić się przez grubą warstwę chmur, dzięki czemu nad nami eksplodowałonocne niebo.
W końcu dotarliśmy do niewielkiego skupiska chat. Właściciele jednej z nich poczęstowali nas pysznym japońskim curry, a potem użyczyli poduszek na półtoragodzinną drzemkę, która pozwoliła płucom dostosować się tak szybko jak to możliwe do rzednącej atmosfery. Po tej przerwie ruszyliśmy dalej w górę, kiedy mój wzrok przyciągnęła smuga światła. I kolejna. I jeszcze jedna. I następna!
Do tamtego momentu zupełnie zapomniałem, że wspinamy się na Fudżi w samym środku deszczu Perseidów. Ponieważ żadne sztuczne oświetlenie nie profanowało nocy, mieliśmy najlepsze miejsce do obserwowania procesu spalania setek kawałków samotnej komety, która zahaczyła o nasz kawałek kosmosu.
Wkrótce potem granatowa farba zaczęła rozchlapywać się u dołu nieba. Nagle dotarło do nas, że Słońce wschodzi, i to szybko. Kolejna grupa idąca ku górze powiedziała nam, że blisko szczytu ścieżka robi się węższa. Turyści muszą czekać w nieziemskiej kolejce, by na przemian przejść przez bramę świątyni wyznaczającą wejście na sam szczyt góry. Jeżeli zostaniemy w tyle, utkniemy tam i nie zdążymy wrócić na festiwal.
Zaczęliśmy biec. Nie pamiętam dobrze kilku następnych godzin. Przypominam sobie, że mijaliśmy ludzi, którzy mdleli, potykaliśmy się o coraz ostrzejsze kamienie, patrzyliśmy, jak dotąd niewidoczna ścieżka jest coraz gęściej usiana plamkami odbitego światła. Kiedy nogi wydawały się płonąć, zatrzymaliśmy się na trochę i położyliśmy się na grani z dala od ścieżki, które to miejsce okazało się dla chmury idealne na zasadzkę. Mając pięć minut zapasu – oraz poważną zadyszkę – przeszliśmy przez bramę i padliśmy na samym szczycie góry. Radykalnie obniżona temperatura powietrza i ciśnienie sprawiły, że czuliśmy się jak zombie, ale w ogóle się tym nie przejmowaliśmy. Udało się – i po raz pierwszy w życiu poczułem na twarzy coś, co wydawało się być pojedynczym promieniem Słońca, gdy wspięło się nad horyzont. Wszyscy, którzy dotarli na szczyt, zaczęli klaskać z szacunkiem i ulgą.
Na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu tego samego wieczoru dotarliśmy na koncert odbywający się na przedmieściach Tokio. Znaleźliśmy nawet siły na poprzedzenie go kilkoma radosnymi drinkami. To nadal jedne z najbardziej emocjonujących dwudziestu czterech godzin naszego życia. I obaj w dużej mierze zawdzięczamy to tej majestatycznej górze, tym schodom do Słońca, ogni komet i obcych gwiazd.
Ale Fudżi to nie tylko góra. Nie została wypiętrzona podczas eonów przez dwie skalne płyty zderzające się ze sobą w zwolnionym tempie. To dzieło epok erupcji, pomnik magmy. Fudżi jest śpiącym wulkanem*, takim, który wyrósł z ziemi, aż stał się idealnym, pozaziemskim piedestałem dla kosmosu. Ta wiedza, która gdzieś tam cały czas majaczyła, kiedy nieugięcie stawialiśmy jedną stopę przed drugą, wydaje mi się mniej faktem naukowym, a bardziej następstwem magii.

* Śpiący wulkan – termin nieformalny określający czasowy stan uśpienia aktywnego wulkanu [przyp. red. nauk.].

WSTĘP

Wulkany mają okropną reputację. Większość dorosłych, zwłaszcza tych, którzy nie mieszkają w ich pobliżu, kojarzy je z potężnymi wybuchami, powodującymi często śmierć i zniszczenie. Uważa się, że wulkany zwiastują nadejście zagłady, a ich jedynym celem jest okaleczanie i roztapianie.
Nietrudno się domyślić, skąd ta zła sława. Dziennikarze naukowi, w tym ja sam, piszą o wulkanach, ilekroć te zrobią coś godnego uwagi lub gdy naukowcy trochę w nich pogrzebią i dowiedzą się czegoś fascynującego lub zaskakującego. Jednak w głównych wiadomościach, co zrozumiałe, wulkany pojawiają się dopiero, kiedy wybuchają w pobliżu grupy ludzi i stanowią dla nich zagrożenie. Jeżeli erupcja kończy się czyjąś śmiercią, co od czasu do czasu się zdarza, raczy się nas ponurymi opowieściami o cierpieniu, a towarzyszą temu przerażające obrazy. Te historie na ogół okraszone są dwiema wstawkami.
W pierwszej ludzie zastanawiają się głośno, dlaczego nikt tego nie przewidział. W drugiej występują naukowcy, którzy usilnie starają się wyjaśnić, że żaden wulkan nie zawiadamia o erupcji, a dokładniej – o tym, kiedy i w jaki sposób wybuchnie. Takie relacje często wywołują wrażenie, że wulkany to przerażające, nieprzewidywalne bomby skrywające się w ogromnie niebezpiecznych stożkach. Wulkaniczni wróżbici w mediach społecznościowych oraz pozbawieni skrupułów redaktorzy okropnych serwisów informacyjnych w pogoni za jak największą klikalnością wygłaszać będą śmiałe i całkowicie fałszywe twierdzenia. Powiedzą ci, że nieszkodliwy wulkan bez wątpienia wkrótce wybuchnie i zniszczy miasto/kraj/ świat. Dadzą do zrozumienia, że naukowcy nie mają pojęcia, co się dzieje, lub że wiedzą, lecz starają się ukryć prawdę przed masami.
Jak obrzydliwie wyraźnie pokazały ostatnie lata, dezinformacja wykorzystująca ludzkie obawy szybko staje się viralem. Miliony osób, zaniepokojonych stanem świata, czerpią informacje o wulkanach z przepowiedni tych szarlatanów.
No i oczywiście jest jeszcze Hollywood. Proszę mnie źle nie zrozumieć – jeżeli film jest dobry, wykorzystanie wulkanów może dać spektakularny efekt. Jednak zdecydowana większość produkcji, w których wulkany się pojawiają, przedstawia je jako naturalne piece unicestwienia. Bez względu na to, czy chodzi o stopienie Chrisa Pratta i kilku dinozaurów, czy o zniszczenie zgubnego pierścienia, wulkany załatwią sprawę. Przy czym bohaterom wcale nie musi zagrażać lawa.
Wulkany mają w zanadrzu niewyczerpany zestaw śmiercionośnych sztuczek – od lawin superrozgrzanej materii poruszającej się z ponaddźwiękową prędkością po ulewy duszącego popiołu. A ponieważ mają fenomenalne wyczucie dramaturgii, zawsze wykonują najbardziej kłopotliwą oraz przesadzoną wizualnie czynność, ilekroć się tego od nich wymaga. Brakuje tylko, żeby wulkan śmiał się niczym stereotypowy komiksowy superłotr, ścigający wrzeszczących ludzi. Zdarzają się wyjątki, jednak filmy na ogół przedstawiają wulkany jako wyjątkowo potężnych przeciwników – są po to, by odebrać życie, spalić miasta, a nawet położyć kres całej cywilizacji.
No dobrze. Trzeba uczciwie przyznać, że wulkany zrobiły wszystkie te trzy rzeczy.
Autorzy publikacji naukowej z 2017 roku mieli zadanie nie do pozazdroszczenia, polegające na oszacowaniu, ile osób w ciągu ostatnich 500 lat zginęło z powodu działalności wulkanów, zarówno bezpośredniej (na przykład w wyniku uderzenia lawą), jak i pośredniej (na przykład wskutek poważnej zmiany pogody powodującej klęskę głodu). Chociaż im dalej w przeszłość, tym trudniej określić liczbę zmarłych, ten wiarygodny rejestr doliczył się 278 368 ofiar śmiertelnych1. Niektóre z tych zgonów nastąpiły na zboczach wulkanu, inne setki kilometrów od niego.
Erupcje wulkaniczne mogą czasami wyrzucać w niebo różnego rodzaju wyziewy, zniekształcające światło słoneczne, które na krótko, lecz dotkliwie zaburzają warunki pogodowe, sprawiając, że jedne części świata nagle wysychają, a inne zostają zalane. Kilka razy w historii spowodowało to problemy środowiskowe tak długotrwałe i poważne, że chwiejące się w posadach imperia, w tym republika rzymska2 oraz dynastia ptolemejska w starożytnym Egipcie3, zostały ostatecznie obalone.
Na skalę planetarną wulkany czyniły znacznie gorsze rzeczy. Około 252 milionów lat temu planeta, na której już panował chaos ekologiczny, dodatkowo prażyła się z powodu trwającej 2 miliony lat erupcji lawy chlustającej z terenów dzisiejszej Syberii. Aktywność wulkaniczna na skalę całego kontynentu, z uwalnianiem gazów zakłócających klimat, doprowadziła do zapłonu ogromnych pokładów węgla, co spowodowało ofensywę globalnego ocieplenia. W ostatecznym rozrachunku ta apokalipsa w stylu Morderstwa w Orient Expressie zabiła na planecie ponad dziewięć na dziesięć gatunków morskich oraz siedem na dziesięć gatunków kręgowców lądowych – ptaków, płazów, gadów, ssaków i tak dalej. Wydarzenie to, zwane wielkim wymieraniem permskim, było niewątpliwie najgorszym masowym wymieraniem w historii Ziemi i jej najczarniejszym rozdziałem4. Życie ledwie przetrwało.
Tyle że przez większość czasu wulkany są nieaktywne. A kiedy dochodzi do erupcji, często nikogo nie zabijają. W każdej chwili na Ziemi średnio czterdzieści wulkanów wyrzuca lawę lub popiół. Zazwyczaj nie trafiają na pierwsze strony gazet, ponieważ ledwie stosują się do praw termodynamiki, a nie roztapiają ludzi. Wulkany, tak jak huragany, tornada, trzęsienia ziemi i tym podobnezjawiska, nie są z natury niebezpieczne. Stają się takimi, kiedy ludzie wchodzą im w drogę. To my, ludzie, powodujemy zagrożenie. Erupcje zabijają nas tylko dlatego, że – świadomie lub nie – budujemy miasta na zboczach fabryk lawy.
Około 800 milionów ludzi żyje w promieniu około 96 kilometrów od aktywnego wulkanu5. Powody takiego stanu rzeczy są złożone. Tereny położone bliżej ryzykownych stref wulkanu są często tańsze i dlatego częściej zamieszkują je osoby z niższych szczebli drabiny społeczno-ekonomicznej. Istnieje też wiele ponurych historycznych powodów, dla których ludzie mieszkają w pobliżu potencjalnie bardzo niebezpiecznych wulkanów. Jazmin Scarlett, wulkanolożka społeczna i historyczna, podzieliła się kiedyś ze mną szczególnie drastycznym przykładem. Przed przybyciem Europejczyków rdzenna ludność karaibskiej wyspy Saint Vincent mieszkała wzdłuż jej brzegów. Jednak po tym, jak w latach sześćdziesiątych XVIII wieku wyspa stała się brytyjską kolonią, zniewoleni tubylcy zostali zmuszeni do przeniesienia się znacznie bliżej wulkanu La Soufrière. W 1812 roku potężna erupcja zabiła wielu niewolników pracujących na plantacjach położonych w głębi lądu. Kolejna poważna erupcja, na przełomie lat 1902 i 1903, doprowadziła wyzwolonych potomków dawnych niewolników do ruiny finansowej. Dziś osoby żyjące najbliżej wulkanu to często najbiedniejsi mieszkańcy wyspy.
Jednak dla sporej części z tych 800 milionów życie z wulkanem na horyzoncie lub tuż za progiem to kwestia wyboru6. Choć często są świadomi zagrożeń, ich życie splata się z korzyściami płynącymi z takiego sąsiedztwa. Wulkany mogą zapewniać żyzną glebę pod uprawę, stanowić ośrodek o znaczeniu religijnym lub duchowym, przyciągać turystów, zapewniać ostoję bioróżnorodności i być zdumiewająco pięknym tłem dla domów. Dla wielu osób wulkan jest ich domem. Ryzyko niebezpiecznej erupcji, różne w zależności od wulkanu, stanowi zazwyczaj możliwą do przyjęcia cenę. Mieszkańcy Florydy mogą zastanawiać się, dlaczego ktokolwiek chciałby zamieszkać w pobliżu czynnego wulkanu, lecz mieszkańcy regionu wulkanicznego tak samo dziwią się, że ktoś chce żyć w części świata co roku nawiedzanej przez huragany, które z powodu zmian klimatycznych stają się coraz potężniejsze.
Nie będę udawać, że wulkany nie mogą być groźne. Niemal 280 000 ofiar śmiertelnych to bardzo dużo, a w niektórych przypadkach pojedyncza erupcja może uśmiercić dziesiątki tysięcy ludzi. Jednak gdy piszę to pod koniec lata 2020 roku, wirus układu oddechowego, który pojawił się zaledwie pół roku wcześniej, zabił już prawie milion osób na całym świecie. W przeciwieństwie do wulkanów, które mają znacznie więcej zalet niż wad, śmiercionośne wirusy dróg oddechowych nie dają żadnych korzyści. Są pod każdym względem okropne.
Zamierzam przekonywać, że wulkany są w większości dobre. Nie, to mało powiedziane – one są niesamowite. Wulkany są zdolne do wywoływania niemal nadprzyrodzonych zjawisk.
Pozwólcie, że opowiem o japońskim wulkanie Sakurajima, co znaczy „wyspa kwitnącej wiśni”. Jego nazwa miała kiedyś sens, ponieważ stał on samotnie w zatoce Kagoshima. Jednak pewnego dnia uznał, że ta izolacja mu nie odpowiada. Zapragnął spotkania z lądem. Gdy zdał sobie sprawę, że mieszkańcy przeciwległych brzegów sami nie zbudują mostu, postanowił nie czekać dłużej. W pierwszych dniach stycznia 1914 roku dudnił i huczał, dając znać ludziom, żeby się odsunęli. 12 stycznia ożywił się i wybuchł, wyrzucając popiół nad chmury, sypiąc iskrami i wylewając lawę do zatoki w – jak się później okazało – największym paroksyzmie wulkanicznym w Japonii XX wieku7. Erupcja trwała aż do maja 1915 roku8, kiedy to do zatoki dostało się już tyle materiału, że wyspa zamieniła się w półwysep połączony z lądem stałym. Ponad sto lat później ten most, powstały w tyglu wulkanicznym, nadal stoi. Szedłem po nim kilka razy.
Wulkany na całym świecie czynią własną magię. Erupcje na dnie oceanów tworzą mieniące się szklane miasta. Jeziora stopionej skały zbierają się na szczycie pokrytego lodowcem Mount Michael, wulkanu kryjącego się na wyspie tuż koło Antarktyki. Znajdujące się na zawrotnej wysokości korony drzew pełne dzikich zwierząt zdobią strome zbocza Arenal, wulkanu wzbijającego się pomiędzy chmury na Kostaryce. Winorośle pokrywają stoki Etny, zwanej „śródziemnomorskim dachem”, podczas gdy jej szczyt pokasłuje, wrze i kipi, kiedy nocą trwa burza wywołana przez ten wulkan. Ponad 950 kilometrów na południe od Japonii lawa wypływająca gwałtownie z morza tworzy właśnie jedną z najmłodszych wysp na Ziemi.
Lawa Kawah Ijen, indonezyjskiego wulkanu, ma nocą niebieskofioletową poświatę, kiedy zawarta w niej siarka staje w płomieniach. A nie tak dawno temu, tuż pod Tokio, dwaj dozgonni przyjaciele wdrapali się po zamarzniętym płomiennym tronie i dotarli do bramy stojącej wysoko nad chmurami.
Ziemia nie ma jednak monopolu na wulkany. Mogą one powstawać w każdym świecie, w którym zostało trochę ciepła uwięzionego po jego wybuchowych narodzinach lub który dysponuje geologiczną metodą na wytwarzanie nowego ciepła. Wokół Słońca krążą planety i księżyce, które przez samo stygnięcie mogą powodować niewyobrażalne dla człowieka erupcje – gdy lawa przełamuje potencjał grawitacyjny swojego świata i wystrzeliwuje w kosmos; przypominające demoniczne pająki; tak gorące i wylewne, że są w stanie przyćmić skrzące się w tle gwiazdy; które z czasem tworzą wulkany tak ogromne, że zmieniają wędrówkę tych światów wokół Słońca. Nie ma potrzeby dokładać wulkanom Układu Słonecznego połysku rodem z science fiction. To by tylko przyćmiło ich blask.
A wulkany to coś więcej niż tylko ich naukowo wytłumaczalne czary.
Układ Słoneczny nie jest już krainą bogów i potworów, lecz zapierającym dech w piersiach teatrem matematyki, fizyki i chemii. Zdarliśmy zakurzone zasłony przesądów i zastąpiliśmy je złożoną kartografią, która wykreśla i rejestruje zachowanie światów, byśmy mogli je lepiej zrozumieć. Znacznie więcej jest jednak zagadek niż ostatecznych odpowiedzi.
Na szczęście wulkany odkrywają przed nami tajemnice, jakich żadne inne procesy naturalne nie mogą ujawnić. Stożki, kratery i szczeliny powstają tam, gdzie powstają, wyglądają tak, jak wyglądają, a wulkany wybuchają w taki sposób, w jaki wybuchają – o ile, oczywiście, są nadal czynne – ponieważ maszyneria planety tkwiąca głęboko pod jej powierzchnią działa w określony sposób. Kiedy dochodzi do erupcji, wulkany wyrzucają z siebie bezcenne naukowe skarby: ciepło pochodzące bezpośrednio z brzucha samej bestii; gazy uwięzione w kryształach; stare skały wypełnione chemią wprost z Hadesu. Te składniki nie tylko współcześnie majstrują przy powierzchni planety. Są przede wszystkim całkiem dosłownie składnikami przepisu, wedle którego ona powstała. Dzięki nim wiemy, dlaczego na jednej planecie jest woda i atmosfera, a na innej nie; to one nas informują, gdzie kontynenty się rozrywają, by utworzyć nowy ocean; one mówią nam, czy powierzchnia jakiejś planety złożona jest z kawałków układanki, których ruchy formują wszystko, co powstało na powłoce tego świata. Zabierają nas w przeszłość, miliardy lat wstecz, byśmy mogli dowiedzieć się czegoś o powstawaniu planet, oraz otwierają okno na potencjalne ścieżki, jakimi mogły potoczyć się losy planety. Wulkany prezentują ekstremalną odporność życia, daleko większą od ludzkiej. Zarysowują sposoby, w jakie światy mogą się skończyć – i w jakie nie mogą.
Wulkanologia to nie tylko nauka o wulkanach. Dla osób, które pragną zrozumieć wulkaniczne planety i księżyce, wulkany to wielkie znaki X na mapie. Erupcje są jak dostawa zakopanych skarbów.
Niekiedy wulkany niosą śmierć – nie będę udawał, że tak nie jest. Lecz nie zamierzam tu skupiać się na ich sporadycznie ciemniejszej stronie. Chodzi o magię, którą tworzą, i sekrety, które wydobywają na światło dzienne. I chociaż w Układzie Słonecznym istnieją miliony ognistych gór, z których można wybierać, wulkany lub tereny wulkaniczne opisane w tej książce są moim zdaniem najbardziejpracowite i najbardziej fantastyczne z nich wszystkich. To wyjątkowe architektoniczne arcydzieła, z których każde mówi nam coś fundamentalnego o Ziemi, naszym jedynym i niepowtarzalnym domu, lub o pozaziemskich światach, na których się znajdują.
Tak jak nie ma dwóch jednakowych wulkanów, których badaniom poświęcają swoje życie, tak nie ma dwóch takich samych naukowców. Każdy z nich ma swoje opowieści, własne dziwactwa i upodobania. To dzięki nim możemy słuchać języka wulkanów i go rozumieć. Za każdym razem kiedy rozmawiałem z którymś z nich na potrzeby tej książki, wracałem na moment myślami do czasów swoich studiów doktoranckich.
Przez większość życia chciałem zostać wulkanologiem (wiem, że to banał, ale taka jest prawda). Początkowo nie widziałem świata poza gwiazdami. Kiedy rodzice dali mi książkę z obrazkami o zjawiskach kosmicznych, dostałem bzika na tym punkcie i postanowiłem zostać naukowcem, jakkolwiek on się nazywa, który bada życie i śmierć gwiezdnych pieców. Myśl, że te pozornie stałe żarówki na nocnym niebie są w rzeczywistości równie nietrwałe co wszystko inne, wydawała mi się szalona. Wkrótce jednak dotarło do mnie, że ponieważ urodziłem się jakieś sto lat za wcześnie, tylko nieliczne osoby zajmujące się badaniem gwiazd będą miały okazję polecieć w kosmos. Potrzebowałem czegoś równie nadzwyczajnego, ale o wiele bardziej namacalnego, czemu mógłbym poświęcić swoją energię.
Od czwartego roku życia z zapałem grałem w gry komputerowe, a wirtualne królestwa miały duży wpływ na sposób, w jaki postrzegałem świat. Kiedy miałem dziesięć lat, wyszła The Legend of Zelda: Ocarina of Time, gra na konsolę Nintendo 64. Ta bezsprzecznie jedna z najbardziej wpływowych gier wszech czasów zwaliła mnie z nóg i podarowała ogromny trójwymiarowy krajobraz o nazwie Hyrule. W pewnym momencie bohater, chłopiec imieniem Link, bada Górę Śmierci, wulkan. Nie jest on w żadnym wypadku realistyczny – to ogromny, wielowarstwowy labirynt pełen groźnych bestii, a lawa, która często wylewa się ze ścian, sprawia wrażenie obdarzonej świadomością. Ale kto by się tym przejmował. W tamtych czasach, przeżywając przygody Linka wewnątrz tego ognistego kotła, zastanawiałem się, czy gdzieś na Ziemi istnieje coś podobnego. Wielka Brytania, w której dorastałem, nie słynie z wulkanów, ale szybko odkryłem, że świat jest pełen wulkanów czesto bardziej szalonych niż cokolwiek, co można znaleźć w Hyrule.
Już wiedziałem. Kierowany pragnieniem badania wulkanicznej wspaniałości Ziemi, zachęcany przez rodziców, wspierany przez entuzjastycznych nauczycieli i dręczony przekonaniem, że większość zawodów jest straszna, zrobiłem doktorat z wulkanologii, z nadzieją, że zostanę jednym z wulkanologów lub planetologów, których tak podziwiałem.
W połowie studiów doktoranckich stało się jednak jasne, że sam proces prowadzenia badań naukowych nie wprawia mnie w euforię. To opowiadanie o zdumiewających wyczynach geologii sprawiało mi radość. Ta myśl wykrystalizowała się, kiedy spotkałem się z rodzicami na Sycylii, w związku z moimi urodzinami w 2013 roku, ledwie kilka miesięcy przed wyprawą do Japonii. Będąc tam, namówiłem ich do wyjazdu na Stromboli, małą wyspę na północ od Sycylii, gdzie wulkan wybucha kilka razy dziennie.
Pewnego dnia, wczesnym wieczorem, szliśmy do podnóża góry, przez łąki pełne kwiatów i wysokiej trawy. Jakby na zawołanie, góra zatrzęsła się, powietrze zadźwięczało, a lawa wytrysnęła w mrok nocy, rzucając cienie swym ogniem. Stanęliśmy wszyscy z otwartymi ustami, poruszeni tym niesamowitym widokiem. W tamtej chwili ogarnął mnie dokładnie taki sam zachwyt, jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem i przesuwałem do przodu gałkę analogową na kontrolerze konsoli, patrząc, jak Link poznaje wulkaniczny loch. Chciałem, żeby wszyscy mogli doświadczyć tego zachwytu.
Dziennikarstwo naukowe pozwala mi na opowiadanie ekscytujących historii o magii wulkanów, które przyćmiewają obrazy śmierci i zniszczenia kojarzone z wulkanami. Chcę, żebyście poczuli niepohamowaną radość, czytając te opowieści, i by na waszej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, kiedy pomyślicie: jasna cholera, ale jazda!
I tak oto jesteśmy na początku podróży trwającej od 4,6 miliarda lat – w punkcie startowym kolejki górskiej, która wije się przez Ziemię, od nieba do morza, zanim wyskoczy w gwiezdny basen światów pełnych wulkanicznego ognia. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić.

 
Wesprzyj nas