Linn Skåber, norweska stand-uperka, aktorka i pisarka, która tak szczerze i dotkliwie sportretowała Młodość, powraca z równie przejmującym studium dorosłości, które po raz kolejny nabiera głębi i kształtów dzięki niezwykłym ilustracjom Lisy Aisato.


Dorosłość… Kończymy szkoły, pozostawiamy w tyle chaos dorastania, pozbywamy się znienawidzonych pryszczy, zapominamy o szaleństwach młodości.

Przed nami całe życie – pewne, stateczne, zorganizowane, ale nie pozbawione zabawy i przyjemności. Tak! Przecież należy do nas! Sami decydujemy, jak będzie wyglądało! Czy aby na pewno?

A może wcale nie jestem „dziewiątką”, a zaledwie „słabą siódemką”? Może gdzieś tam czeka „szóstka”, z którą „moglibyśmy zostać silną dziewiątką, razem”. Ale zapatrzeni w swoje wyobrażenie dorosłości, tracimy się z oczu.

Chwilę potem los obsadza nas w „najromantyczniejszym filmie na świecie”, ale nie dostajemy w nim głównej roli, a jedynie „niewielką drugoplanową rólkę” i zostajemy „w żółtym szeregowym domu z dziecięcymi rowerkami leżącymi na podjeździe”, a on pielęgnuje to niezwykłe uczucie, które narodziło się „przy barierce nad stawem podczas podróży służbowej do Kopenhagi”…

Linn Skåber (ur. 1970) – norweska aktorka, stand-uperka, piosenkarka i dziennikarka, producentka teatralna oraz filmowa, osobowość telewizyjna. Jako pisarka opublikowała trzy książki, które stały się w Norwegii bestsellerami. Wszystkie z ilustracjami Lisy Aisato. Pierwsza z nich to “Młodość. Wyznania nastolatków”, kolejna to “Dorosłość. Wyznania” właśnie ukazuje się w Polsce.

Linn Skåber
Dorosłość. Wyznania
Przekład: Milena Skoczko-Nakielska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 17 maja 2023
 
 


WITAJCIE, DOROŚLI!
Kiedy pracowałam nad tą książką, wyobrażałam sobie, że stoję na nieprawdopodobnie wysokiej drabinie, która sięga kosmosu. Znajduję się tuż nad Norwegią, trzymam w ręce najlepszą na świecie, najdokładniejszą lornetkę i obserwuję kraj, zaglądając przez okna wieżowców, włazy w domkach letniskowych, zerkam do piwnic, podpatruję imprezy, zarówno w letnie dni, jak i w zimowe wieczory, nurkuję do barów, sypialni, w dusze i serca dorosłych.
Bycie dorosłym wydaje się łatwe. Dorosły może prawie wszystko, o większość rzeczy nie musi pytać, żyje już dostatecznie długo, ma za sobą doświadczenia młodości, potrafi opiekować się innymi, wie, jak dbać o siebie, zna odpowiedzi na pytania i umie rozpalić grill. Tyle że na przykład ja nie potrafię rozpalić grilla. Szczerze mówiąc, nie radzę sobie nawet z kuchenką indukcyjną i czasem czuję się jak największe na świecie niemowlę z pulchnymi rączkami i jeszcze nie do końca ukształtowanym mózgiem, mimo że jestem dorosła. Dorosła i w średnim wieku. Przynajmniej tak mówi moja metryka. Właśnie dlatego, gdy zeskrobywałam górną warstwę w tej książce, przepełniała mnie ogromna ekscytacja. Najpierw wyszukiwałam ludzi przez lornetkę, a potem ich obserwowałam i sprawdzałam, czy są rzeczywiście tacy dorośli, za jakich się podają, i czy w ogóle są dorośli — krótko mówiąc: grzebałam w ich dorosłości. I w swojej własnej.
Przeprowadzałam wywiady, badałam, analizowałam i znalazłam dorosłych. I wszyscy oni, ci ludzie w średnim wieku, ci „dorastający” ludzie, jak wolę ich nazywać, wcale nie są dojrzali, chociaż mogą się tacy wydawać; jeszcze wszystkiego nie przeżyli, jeszcze nie są gotowymi portretami, mimo że część z nich tak się czasem czuje. Wielu z nas to wciąż niedokończone szkice. Na szczęście.
Niektórzy są zadowoleni ze swojego średniego wieku, inni woleliby znaleźć się w innym miejscu i w innym czasie; byli szczęśliwsi w przeszłości. Być może uważają, że średni wiek to przedsionek, korytarz prowadzący ku starości, która brzmi jeszcze bardziej przerażająco niż wiek średni.
Myślę, że ten okres w życiu, przejście od młodości do starości, przypomina dzień na plaży. Wyobraź to sobie. Leżysz na plaży w obcym kraju, w palącym słońcu, i wszędzie masz piasek: między palcami stóp, w brwiach, na plecach, w bikini, w duszy i na całym przepoconym ręczniku kąpielowym, na którym się położyłaś. Powietrze jest kłująco przejrzyste, więc mrużysz oczy. Wszystko cię swędzi, wszystko piecze. Chce ci się pić, ale cola w puszce, którą wcisnęłaś w piasek pod leżakiem, prawie wrze, poza tym wszędzie ten piach, na zewnątrz i wewnątrz puszki. I wszyscy wokół ciebie coś krzyczą, proszą o podanie kremu z filtrem, dwudziestki, „Nie, nie ten. Ten drugi. Niebieski, nivea. Chyba jest w torbie”, telefony komórkowe przechodzą z rąk do rąk, trzeba coś wyjąć z plecaka, a potem włożyć to coś z powrotem i „przesuń leżak trochę w prawo, to może będziemy mieć odrobinę cienia na dekolcie”. Zaczyna ci się kręcić w głowie, upał się wzmaga, powietrze drży, czuć napięcie, a ty nie jesteś w stanie odpowiadać na pytania ani się uśmiechać, jesteś bliska płaczu i myślisz: To się musi wreszcie skończyć, coś musi się zmienić.
I właśnie wtedy to się dzieje. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wszystko, co trudne, znika.
Nie ma już palącego słońca, które podziękowało za uwagę i wycofało się za góry na horyzoncie. Nie ma już piasku w oczach, zawrotnego tempa ani czegoś, co trzeba szybko przenieść lub podać. Na plażę zawitało popołudnie, okryło cię niczym cienki chłodny koc, dzięki czemu możesz znowu oddychać i się poruszać. Wolniej.
Niektórzy otrzepują wilgotne, oblepione piachem ręczniki, składają je równo, elegancko i wygodnie siadają na leżaku, odchylają głowę, zamykają oczy i uśmiechają się. Inni sadowią się w parach na brzegu leżaka i ucinają sobie pogawędkę, trzymając w ręce zimny napój. I nikt nie musi niczego odbierać, przekazywać, organizować ani się opalać. Ludzie z odpowiednią ilością piasku między palcami stóp powitali popołudnie z radością, ze spokojem i z kieliszkiem chablis.
Być może czytasz tę książkę na plaży. Mam nadzieję, że spotkamy się tam któregoś popołudnia. Łatwiej jest być dorosłym w towarzystwie innych dorosłych.
Przyjemnej lektury!
Linn Skåber

1
URODZIĆ MĘŻCZYZNĘ

Mężczyzna, który idzie w stronę kontroli bezpieczeństwa na Gardermoen, jest dorosły. W bluzie z kapturem, czapce z daszkiem i z plecakiem wygląda jak nastolatek, ale j e s t dorosły.
Dobrze go znam i on mnie zna. Dobrze. Widać to w jego spojrzeniu, kiedy odwraca się i zerka na mnie przez ramię. Mruży oczy. Nad plecakiem. Często mruży oczy. Robi to od małego, nawet gdy nie ma słońca. Mężczyzna, który idzie w stronę kontroli bezpieczeństwa, to mój syn.
Dorosły mężczyzna zmierza w stronę kontroli bezpieczeństwa na Gardermoen, sam. A ja szepczę: „Wieczorami w Londynie jest zimno. Wieje wiatr. Londyn jest z tego znany. Musisz zakładać wełnianą bieliznę”. Ale on tego nie słyszy.
Dzięki Bogu.
Całe szczęście, że tego nie słyszy. Całe szczęście, że powiedziałam to cicho i z zażenowaniem, bo to jest żenujące. Matka, która trzęsie się nad dorosłym mężczyznę, jest irytująca jak podmuch wiatru w szyję. Matki są z tego znane. Nagle on lekko się odwraca, trochę w moją stronę, ale niezupełnie. Dotyka szyi, zanim włoży laptop do pojemnika, który ma przed sobą. Znowu to robi, znowu muska szyję, jakby coś na niego chuchało. Jakby coś marudnego, troskliwego i wiecznie obecnego chuchało na niego.
Leci do Londynu na studia. Będzie mieszkał na stancji, może ze wspólną kuchnią i kawą mieloną, spał na łóżku pod nową pościelą kupioną w miejscowym sklepie, będzie się spotykać z przyjaciółmi, chodzić do pubu, siedzieć na trawie przed uniwersytetem i rozmawiać po angielsku, może nawet z czasem zacznie po angielsku myśleć. I możliwe, że któregoś wieczoru pojedzie z kimś autostopem, a potem będzie się zwijać ze śmiechu na afterparty i pozna innych, nowych ludzi, nowe dziewczyny.
I to jest mój syn.
Może to tam spotka wyjątkową dziewczynę, w berecie, z wadą zgryzu i ze wzniosłymi myślami na temat kraju, z którego pochodzi, Francji, i ona mu opowie o swoim rodzinnym mieście, przyjaciołach i tamtejszych kawiarniach. Później on zaprosi ją do restauracji ze stołami nakrytymi obrusami w czerwoną kratkę, w centrum Londynu, a ona stwierdzi: „To miejsce bardzo przypomina mi Francję z jej kawiarenkami”. Śmieją się i piją wino, i poznają gości przy sąsiednim stoliku, a potem jest noc, potem następny dzień, potem kolejny rok, i ona go rani albo on ją zostawia, i pojawia się smutek, a po nim ponownie poranek i wkrótce nastaje wiosna przyszłego roku.
A on nadal jest moim synem.
Po jakimś czasie spotyka inną dziewczynę — Dunkę, która go rozśmiesza, z czerwonymi policzkami i ze sztucznymi rzęsami, kochającą duńskie parówki i Tivoli. I on znów się zakochuje. Długo są parą, ona zachodzi w ciążę, przeprowadzają się do Oslo lub do Kopenhagi, mieszkają w szeregowcu, uśmiechają się i rodzi im się jeszcze jedno dziecko, a potem się rozwodzą i on wraca do Oslo, rzadko widuje dzieci, ale one są już na tyle duże, że mogą latać samolotem bez nadzoru, i odwiedzają go w co drugi weekend, a on lata do nich, kiedy tylko nadarzy się okazja.
Tyle że jest mu ciężko. Źle się z tym czuje. Potem jednak poznaje w pracy Lisbeth Danielsen, ona również jest po rozwodzie, z dwojgiem dzieci z pierwszego małżeństwa, i przeprowadzają się do Hadeland, bo być może to jej rodzinne strony, i ona zachodzi w ciążę, późną, ale wszystko dobrze się kończy. Bardzo dobrze żyje im się w Hadeland i często przyjeżdżają do Oslo, gdzie rodzeństwo z Kopenhagi spotyka się ze swoją małą przyrodnią siostrą.
Troje dzieci, a on jest moim synem.
Wnuki lubią być u mnie, pozwalam im bawić się moimi włosami, bawimy się w salon fryzjerski, podczas gdy on i Lisbeth mają czas, żeby wyjść do restauracji. Wybierają się tramwajem do centrum miasta, żeby świętować jego czterdzieste piąte urodziny, a ja stoję w oknie i za nimi patrzę. Śmieją się i wyglądają na szczęśliwych, Lisbeth ma na nogach buty na trochę zbyt wysokich obcasach, wygląda jednak elegancko, i chyba jest lekko wstawiona. On obejmuje ją, żeby nie upadła. Na pewno zaopiekuje się nią tej nocy, myślę. A on, w garniturze, patrzy w górę na dom, macha do mnie i śmieje się, i mruży oczy. Często to robi. Nawet wieczorem.
W mieście bawią się doskonale, zasługują na to. Dzień później wracają do Hadeland, gdzie trzymają na wsi kury i mają miłych sąsiadów, i ja umieram, a on radzi sobie bardzo dobrze, jego dzieci dorastają i przeprowadzają się do Francji, Londynu i domu szeregowego blisko innego miasta. Kury znoszą jajka, jemu niedługo stuknie osiemdziesiątka, a Lisbeth jest w domu opieki. Mija wiele lat, wydaje się, że sto, aż pewnego dnia on siedzi pod drzewem w ogrodzie, na ławce, i spogląda na jezioro, mrużąc oczy. Jest późne lato, wieczór, ciepło, powietrze nieruchome.
A jednak nie.
Wiatr? To był chyba podmuch wiatru? Lewa dłoń z przebarwieniami i obrączką dotyka szyi, pod drzewem, przed jeziorem, za życiem. Muszę zakładać wełnianą bieliznę, myśli.
Wstaje, chwiejąc się, zmysł równowagi już nie ten, co dawniej, lecz on radzi sobie, ma laskę, a poza tym opiera się również o drzewo. Lekki wiatr towarzyszy mu aż do domu, kiedy otwiera skrzypiące drzwi, potrząsając głową.
Dziwne. Bezwietrzny wieczór pod koniec lata, a jednak ten wiatr, który głaszcze go po szyi, jakby coś marudnego, troskliwego i wiecznie obecnego chuchało na niego.

 
Wesprzyj nas